28 grudnia 2015

Czytanie z kości - Jakub Szamałek


Wydawnictwo: Muza
Liczba stron: 352
Rok pierwszego wydania: 2015

Mam wrażenie, że twórczość Jakuba Szamałka jest niedoceniana przez większość czytelników. Mnóstwo osób zachwyca się książkami Mroza, Miłoszewskiego czy Bondy, a powieści Szamałka zostają gdzieś na uboczu. Wielka szkoda, że tak się dzieje, ponieważ autor cyklu kryminałów z akcją osadzoną w starożytności, ma ogromną wiedzę historyczną, którą potrafi połączyć z ciekawymi zagadkami oraz intrygami, dzięki czemu tworzy zajmujące opowieści pełne barwnych postaci i emocjonujących wątków. Niedawno ukazała się kolejna książka pisarza i mam nadzieję, że tym razem będzie o niej głośno.

Czytanie z kości to już trzecia część trylogii o przygodach Leocharesa, którego w dzisiejszych czasach z powodzeniem można byłoby określić mianem prywatnego detektywa. Po burzliwych zdarzeniach opisanych w poprzednich powieściach bohater zajął się złotnictwem, porzucając tropienie szpiegów i morderców na rzecz naprawiania oraz tworzenia biżuterii. Niestety interesy idą gorzej niż źle, dlatego mężczyzna postanawia po raz ostatni przyjąć zlecenie wymagające rozwiązania kryminalnej zagadki. Leochares musi dowiedzieć się, kto zamordował etruskiego króla, toteż opuszcza Tarent i udaje się do Veii, by zbadać miejsce zbrodni, a także porozmawiać z rodziną monarchy. Oczywiście od początku nic nie idzie tak jak powinno i protagonista szybko przekonuje się, że komuś bardzo zależy na tym, żeby prawda o śmierci króla nigdy nie ujrzała światła dziennego.

Nie przepadam za łączeniem w powieściach zdarzeń rozgrywających się w teraźniejszości i w przeszłości, ponieważ zazwyczaj jeden z wątków jest marginalizowany, przez co od razu widać, że stanowi wyłącznie pretekst do wprowadzenia drugiego czasu akcji lub jest usprawiedliwieniem pewnych zabiegów stosowanych przez autora książki. W związku z tym nie byłam zachwycona, gdy odkryłam, że również Szamałek pokusił się o takie rozwiązanie, dodając do opowieści o Leocharesie fragmenty rozgrywające się współcześnie, których główną bohaterką jest archeolożka Inga Szczęsna. Żałuję, że nie mogę napisać, iż moje obawy okazały się zupełnie bezpodstawne, ale rozumiem w jakim celu wprowadzono postać Polki zajmującej się badaniem grobu tak zwanego Uomo Misterioso, czyli „tajemniczego mężczyzny” pochowanego w sposób daleko odbiegający od zwyczajów panujących w Tarencie w V wieku p.n.e. Autor nie poświęcił wiele miejsca na opisanie współczesnych wydarzeń, jednak wyjątkowo nie uważam tego za znaczące niedopatrzenie. Wprawdzie nie zaszkodziłoby, gdyby czytelnik mógł nieco więcej czasu spędzić z bystrą doktorantką archeologii, zwłaszcza w momencie, gdy z osoby ledwo wiążącej koniec z końcem, przekształca się w pełnoprawnego członka ekipy badawczej, niemniej jej wątek jest bardzo ważny i nawet w dość oszczędnej formie dobrze spełnia swoje zadanie.

Szamałek pisze błyskotliwie i z polotem. Potrafi zarówno malowniczo scharakteryzować obyczaje ludzi żyjących przed wiekami, jak i nakreślić obraz współczesnego środowiska naukowego. Nie zliczę ile razy kiwałam potakująco głową, czytając o doświadczeniach Ingi, mimo że z archeologią nie mam nic wspólnego. Dodatkowym plusem jest odpowiednio dozowany humor. W obu wątkach pojawiają się fragmenty przesiąknięte nieco gorzkimi, lecz dowcipnymi uwagami, udowadniającymi, że żaden z protagonistów nie jest ponurakiem. W przypadku Leocharesa do głosu dochodzi także jego niewyparzony język, który w połączeniu z bystrością umysłu owocuje wieloma ciętymi ripostami oraz ironicznymi komentarzami. Na uwagę zasługuje także uwspółcześniony styl wypowiedzi bohaterów, konsekwentnie stosowany przez pisarza już od pierwszej powieści. Dzięki temu wszystkie postaci sprawiają wrażenie żywych, barwnych i prawdziwych, mimo że akcja rozgrywa się głównie w starożytności. Co ważne, ten zabieg nie wprowadza rozdźwięku pomiędzy postaciami a otaczającym ich światem, ponieważ pisarz zadbał o to, by czytelnicy nieustannie czuli atmosferę ówczesnych czasów.

Jestem pod ogromnym wrażeniem wiedzy historycznej autora oraz jego umiejętności dzielenia się zdobytymi informacjami i wplatania ich w fikcyjną opowieść. Zachwyciły mnie przede wszystkim szczegóły dotyczące kultury etruskiej, która na tle nieco lepiej znanych mi obyczajów starożytnych Greków czy Rzymian, wypada naprawdę intrygująco. Nie miałam pojęcia, że Etruskowie przykładali tak wielką wagę do obserwacji przyrody czy zjawisk atmosferycznych, wierząc, że dzięki temu poznają swoją przyszłość. Nie wiedziałam również, że ich system religijny zakładał specyficzne podejście do modlitwy i próśb do bogów, by ci zechcieli zesłać im potrzebne łaski. Zauroczyła mnie charakterystyka codziennych zwyczajów tego ludu, zszokowały obrzędy świąteczne i zniesmaczyły okrutne egzekucje. Jakub Szamałek naprawdę postarał się, żeby czytelnika zaciekawić i jestem przekonana, że na długo zapamiętam nie tylko fikcyjnych bohaterów, ale rzeczywiste warunki życia w etruskim mieście. Nie mogę pominąć również szczegółów związanych ze współczesnymi metodami odkrywania tajemnic sprzed wielu stuleci. Niewiarygodne ilu rzeczy można dowiedzieć się na podstawie analizy szkieletu, miejsca pochówku czy ledwie zachowanych przedmiotów złożonych do grobu.

Czytanie z kości jest kryminałem, więc najwyższy czas wspomnieć o intrydze i poszukiwaniach mordercy króla Caile, a także spekulacjach dotyczących przyczyny śmierci Uomo Misterioso. W przedsłowiu autor napisał, że czytelnicy będą w stanie odgadnąć tożsamość zabójcy i o ile na początku dość sceptycznie podchodziłam do tego stwierdzenia, o tyle po skończonej lekturze, nabrałam przekonania, iż faktycznie wystarczy uważnie śledzić akcję, by zdemaskować przestępcę. Wielokrotnie wspominałam, że w kryminałach uwielbiam element zaskoczenia, ten moment, w którym jedno wydarzenie burzy wszystkie moje teorie i hipotezy, a zakończenie jest zupełnie nieprzewidywalne. Trzecia część cyklu o Leocharesie nie jest w ten sposób pomyślana, dlatego raczej nie ma w niej nagłych zwrotów akcji, a odbiorca od początku traktowany jest jak partner protagonisty, a nie jedynie obserwator następujących po sobie wydarzeń. Odkryłam, że ma to swoje zalety i sama jestem zaskoczona, ale nie brakowało mi wymienionych powyżej cech „idealnej” powieści ze zbrodnią w tle. Zamiast oczekiwać na jakąś wielką niespodziankę i spektakularny finał, zajęłam się rekonstrukcją wydarzeń i śledzeniem poczynań głównego bohatera, potrafiącego zaobserwować rzeczy niewidoczne dla innych oraz wyciągnąć wnioski z pozornie błahych rozmów czy rzucanych mimochodem uwag.

Jedyne zastrzeżenie jakie mam do tej historii wiąże się z nieco zbyt oczywistą interpretacją wątku Ingi Szczęsnej i prowadzonych przez nią badań. Od początku wiadomo czyje szczątki stały się przedmiotem dociekań oraz wnikliwych analiz, co moim zdaniem trochę psuje frajdę ze śledzenia poczynań bohaterki. Rozumiem, że taki był pomysł na konstrukcję powieści i zakończenie przygód detektywa sprzed wieków, niemniej odczuwam lekki smutek, że wszystko potoczyło się tak a nie inaczej. Jednak biorąc pod uwagę całokształt książka wypada nadzwyczaj dobrze, dlatego bez wahania mogę ją polecić amatorom kryminalnych zagadek. Pisarz doskonale zarysowuje tło historyczne, ale nie zapomina również o ciekawej kreacji bohaterów i niebanalnym śledztwie w sprawie morderstwa etruskiego króla. Nie spodziewam się kolejnej publikacji z Leocharesem w roli głównej, ale mam nadzieję, że Jakub Szamałek nie przestanie tworzyć i jeszcze nie raz przybliży czytelnikom fascynujące oblicze starożytności. 

Ocena: 4.5 / 6

Cykl "Leochares"


Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza.

http://muza.com.pl/kryminal/2192-czytanie-z-kosci-9788328701328.html?dosiakksiazkowo



21 grudnia 2015

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy


Reżyseria: J.J. Abrams
Scenariusz: Lawrence Kasdan, J.J Abrams, Michael Arndt
Rok produkcji: 2015
Obsada: Harrison Ford, Mark Hamill, Carrie Fisher, Daisy Ridley,
Adam Driver, John Boyega, Oscar Isaac

Pewnie nie powinnam zaczynać recenzji od stwierdzenia, że nigdy nie należałam do grona fanów Gwiezdnych wojen, ale taka jest prawda, więc nie widzę sensu w kreowaniu się na wielką miłośniczkę sagi. Dotąd nie odczuwałam specjalnych emocji w trakcie oglądania kolejnych starć pomiędzy jasną a ciemną stroną mocy i nie przeżywałam losów bohaterów, niemniej muszę przyznać, że po piątkowym seansie coś się zmieniło. Nie dość, że patrzę na uniwersum przychylniej niż kiedykolwiek, to jeszcze z niecierpliwością wyczekuję premiery kolejnej części! Wygląda na to, że produkcja mnie zaczarowała, ponieważ najchętniej obejrzałabym ją jeszcze kilka razy, ale wcale mi to nie przeszkadza, ponieważ Przebudzenie Mocy to kawał znakomitego kina, które po prostu trzeba zobaczyć.

O fabule postaram się napisać jak najmniej, bo uważam, że najlepiej o wszystkim dowiedzieć się z filmu, na bieżąco odkrywając kolejne szczegóły. Dla porządku odnotuję jedynie, iż akcja rozpoczyna się 30 lat po wydarzeniach ukazanych w Powrocie Jedi i… na tym muszę skończyć, ponieważ nie bez powodu twórcy nie zdradzili więcej informacji. Mogę jedynie dodać, że pojawiają się nowi, naprawdę świetnie wykreowani bohaterowie, dzięki czemu idealnie pasują do historii, stając się równorzędnymi partnerami kultowych postaci.
Bohaterowie mają talent do pakowania się w kłopoty.
Największą sympatią obdarzyłam Rey i Finna, dających znakomity popis komizmu słownego i sytuacyjnego, świetnie współgrającego z całą akcją. Dzięki dziewczynie do filmu wprowadzono również wątek feministyczny, będący w mojej ocenie o wiele ciekawiej zrealizowany niż chociażby w ostatnim Mad Maksie, który często chwalony jest za wprowadzenie silnej protagonistki. Rey jest zaradna, nieustraszona, a przy tym wrażliwa i przekonująca we wszystkich swoich działaniach. Ogromnie podobało mi się to, że jej początkowe nastawienie do Finna nie wynika z wymuszonej niezależności, ale autentycznego przekonania o tym, iż kobieta jest w stanie sama się o siebie zatroszczyć. Oczywiście można czepiać się, że to taki popkulturowy feminizm, wymóg dzisiejszych czasów i próba przypodobania się publiczności poprzez oddanie sprawczości w ręce białej kobiety oraz czarnoskórego mężczyzny, ale nie widzę takiej potrzeby skoro wszystko rewelacyjnie ze sobą współgra, a oglądanie scen z tą dwójką to prawdziwa przyjemność.

Rey i BB8 od razu zaczęli nadawać na tych samych falach :)
W siódmej części sagi nie brakuje komizmu i duża w tym zasługa wspomnianych protagonistów. Dialogi pomiędzy Rey a Finnem oraz szereg dynamicznych, niebezpiecznych wydarzeń, w których oboje muszą niespodziewanie wziąć udział, sprawiają, że nie sposób tej pary nie lubić. Od początku im kibicowałam, z zachwytem obserwując jak oboje popisują się swoimi umiejętnościami, ale także próbują słuchać drugiej strony i uczyć się skutecznej współpracy. Nie mogę zbyt wiele napisać o Finnie, ponieważ to wymagałoby zdradzenia istotnego faktu, ale zapewniam, że również kreacja tego bohatera zasługuje na pochwałę. Początkowo mężczyzna jawi się jako lekko nieporadny, zdesperowany człowiek, pragnący jedynie spokoju i bezpiecznej przystani, ale z czasem do głosu dochodzą inne cechy charakteru, sytuując go w roli świetnego kompana Rey oraz ważnego członka misji, w jakiej protagoniści biorą udział. Naturalnie zabawne dialogi czy humorystyczne sceny pojawiają się również, gdy na ekranie błyszczy Han Solo z charakterystycznym, zawadiackim uśmiechem oraz gotowymi na każdą okazję ciętymi ripostami. Moje serce skradł także uroczy droid BB8, który na szczęście nie został wygenerowany komputerowo, ale zbudowany przez Neala Scanlana – fachowca od efektów specjalnych pracującego m.in. przy filmie Prometeusz.

Stara gwardia w świetnej formie.
Cieszy mnie odejście od nadmiaru komputerowych sztuczek, które wprawdzie wyglądają pięknie i efektownie, ale często tylko przez moment i już po krótkim czasie wyraźnie widać, że utwór brzydko się starzeje. Zrobienie takiego kinowego hitu jak Gwiezdne wojny bez przeróżnych programów i cyfrowych ulepszaczy jest chyba niemożliwe w dzisiejszych czasach, ale w Przebudzeniu Mocy ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że sceny zostały niepotrzebnie podrasowane. Wszystko jest tak jak powinno, ponieważ efekty nie rażą sztucznością, ale pojawiają się wtedy, kiedy trzeba, pozwalając widzowi odczuć emocje i zachwycić się surowym pięknem ukazywanego świata.
Gifów z droidem-kulką nigdy za wiele :)
W kolejnej odsłonie sagi nie ma miejsca na nudę i z czystym sumieniem mogę napisać, że dzieło przykuło moją uwagę już od pierwszej chwili i do samego końca nie pozwoliło na rozproszenie koncentracji. Doskonale połączono widowiskowe sceny pościgów i oszałamiających akrobacji statków kosmicznych z nieco spokojniejszymi scenami, przez co nie ma szans, że odbiorca poczuje znużenie walką i potyczkami lub gorączkowo zakrzyknie w myślach: „Niech wreszcie coś zacznie się dziać!” Dzieje się dużo i chociaż zdaję sobie sprawę, że o fabule nie mogę zbyt wiele napisać, to i tak muszę zdradzić, że jest czas na przeżywanie całej gamy emocji, począwszy od napięcia i gorączkowego śledzenia wydarzeń, poprzez chwile relaksu, kiedy można zaśmiać się w głos, aż do wzruszenia, gdy jedną z postaci trzeba pożegnać.

Nawet tak niefanowskie oko jak moje wychwyciło wiele nawiązań i odniesień do Nowej Nadziei. Wiem, że niektórzy narzekają, iż nieco za dużo tych oczywistych konotacji z czwartą częścią, ale mnie one nie przeszkadzały. Co więcej, umożliwiły szybkie zaangażowanie w historię i niemal natychmiastową teleportację do świata Gwiezdnych wojen.
Wiadomo, że czekałam na tę scenę.
Czuję, że jeszcze długo mogłabym wychwalać film, pisząc o doskonałej ścieżce dźwiękowej czy też zapierających dech w piersiach scenach walk na miecze świetlne, całkowicie zaspokajające pragnienie obserwowania spektakularnych pojedynków, jednak poprzestanę na tych kilku akapitach, bo doskonale już wiecie, że Przebudzenie Mocy trzeba zobaczyć. Niemniej nie byłabym sobą, gdyby spodobało mi się absolutnie wszystko, dlatego też przyszedł czas na kilkuzdaniowe marudzenie. Otóż jestem nieco zawiedziona głównym czarnym charakterem, jawiącym się jako mroczny i prawdziwie przerażający tylko w pewnych momentach. Kylo Ren zapowiada się na bardzo intrygującą, mającą duży potencjał postać, niemniej wcielający się w tę rolę Adam Driver jakoś nie wzbudził mojego uznania. Cały majestat i potęga Zła pryskają jak bańka mydlana, gdy Kylo dosłownie pokazuje swoją prawdziwą twarz. Moim zdaniem mimika aktora, jego głos i niezbyt udana fryzura nie pasują do wizerunku wojownika stojącego po ciemnej stronie mocy.

Straszny Kylo Ren.
Jak już wspomniałam, nabrałam ogromnego apetytu na opowieści rozgrywające się w uniwersum Gwiezdnych wojen, dlatego z przyjemnością myślę o historiach jakie kryją się w wielu grach, książkach i komiksach. Wprawdzie nie mam pojęcia od czego zacząć, ale jestem optymistycznie nastawiona i z pewnością nie poprzestanę na znajomości jedynie kinowych hitów. Przebudzenie Mocy polecam zwłaszcza osobom, które nigdy wcześniej nie szalały na punkcie sagi, bo podejdą ze świeżym spojrzeniem i bez wygórowanych oczekiwań. Natomiast fanów zachęcać nie muszę, ponieważ oni zapewne mają już seans za sobą :)

Ocena: 9 / 10 

 

14 grudnia 2015

Apokalipsa Z: Mroczne dni - Manel Loureiro


Wydawnictwo: Muza
Liczba stron: 352
Rok pierwszego wydania: 2010
Rok polskiej premiery: 2013

W drugiej części trylogii o apokalipsie zombie Manel Loureiro udowodnił, że istnieje sposób na czytelników takich jak ja, czyli rozciągających poznawanie serii na wiele miesięcy, a nawet lat. Otóż hiszpański pisarz na samym początku powieści umieścił krótkie streszczenie wydarzeń z pierwszego tomu, dzięki któremu natychmiast przypomniałam sobie wszystkie najważniejsze wydarzenia, mimo że Początek końca czytałam w marcu. Autorowi udało się więc przyplusować niemal na dzień dobry, a jeśli dodam do tego jeszcze niezły pomysł na opowieść o zombie oraz moją słabość do historii z żywymi trupami w rolach głównych, to wiadomo, że nie mogłam być z lektury niezadowolona.

Finał pierwszej części pozostawił mnie w dużym niepokoju o losy bohaterów, ponieważ czworo ocalałych wyruszyło w niemal samobójczą misję, której celem było dotarcie na Wyspy Kanaryjskie, będące prawdopodobnie jednym z niewielu w miarę bezpiecznych miejsc. Bezimienny prawnik, jego siedemnastoletnia dziewczyna Lucía, ukraiński pilot oraz starsza zakonnica stanowią grupę na pozór bezradną i skazaną na rychłą śmierć w obliczu końca świata, jednak to właśnie im wielokrotnie udało się wymknąć z gnijących łap nieumarłych i w jednym kawałku dotrzeć na Teneryfę, gdzie mieli nadzieję otrzymać schronienie oraz namiastkę dawnego życia. Oczywiście nie wszystko poszło zgodnie z planem, ponieważ znajdujący się na wyspie ludzie nie okazali się tak życzliwy jak bohaterowie myśleli. Tuż po przylocie cała czwórka została poddana miesięcznej kwarantannie, a następnie zaznajomiona z prawami panującym na wyspie. Zgodnie z ustaleniami nowego rządu wszyscy musieli zapracować na swoje utrzymanie, co dla mężczyzn oznaczało powrót w samo serce apokalipsy. Prawnik oraz jego wierny kompan Wiktor Pritczenko znaleźli się w szeregach specjalnej jednostki, z którą wyruszyli do opanowanego przez zombie Madrytu i po raz kolejny przekonali się, że wpadanie w kłopoty to ich specjalność.

Tak jak w pierwszej książce pisarz dokładnie scharakteryzował rozprzestrzenianie się nieznanej choroby dziesiątkującej ludzi na całym świecie i związany z tym upadek cywilizacji, tak w kontynuacji równie przekonująco opisał próby przywrócenia jako takiego ładu oraz porządku. Podoba mi się konsekwencja z jaką Loureiro buduje swoją opowieść, ponieważ nie zapomina, że w tego typu historii ważnym elementem są informacje o tym jak rozpoczął się koniec świata i co wydarzyło się później w poszczególnych rejonach naszego globu. W mrocznych dniach raczy więc czytelnika wiarygodną wizją niesamowitego chaosu wywołanego pandemią oraz tłumaczy, dlaczego zaraza tak szybko wymknęła się spod kontroli. Przyznam, że wszystko jest wiarygodnie przedstawione i choć aż strach o takim scenariuszu myśleć, niestety jest wielce prawdopodobne, że w obliczu nowej, śmiertelnej choroby zakaźnej właśnie tak zachowaliby się politycy najpotężniejszych krajów. Na dodatek ciemna strona ludzkiej natury zawsze dochodzi do głosu, więc tam gdzie jedni ze wszystkich sił próbują stworzyć mikrospołeczeństwo, inni dbają jedynie o władzę i własne interesy, nie zwracając uwagi na konsekwencje swoich działań.

Z powieści Loureiro wyłania się tragiczny obraz okruchów cywilizacji, ale natłok wydarzeń i dynamiczna akcja nie pozwalają się nad tym zbyt długo zastanawiać. Wspomniane we wcześniejszym akapicie obserwacje nie należą do specjalnie skomplikowanych, więc warto mieć świadomość, że Apokalipsa Z to typowo rozrywkowa powieść z tak popularnym ostatnio motywem żywych trupów. Nie brakuje emocjonujących starć z bestiami, mrożących krew w żyłach opisów zniszczonej stolicy Hiszpanii, którą całkowicie przejęły zombiaki oraz niespodziewanych zwrotów akcji. Niemniej nie sądzę, żeby historia mogła na dłużej zapaść w pamięć lub wywołać w czytelniku szereg refleksji. W tym przypadku nie uważam wymienionych cech za wady, bo mniej więcej tego się po kontynuacji spodziewałam, chociaż trochę żałuję, że autor nie pokusił się o większą głębie postaci lub bardziej przejmujący obraz zdewastowanego miasta. Zamiast tego Loureiro wciąga czytelnika w wir zdarzeń, by ten razem z bohaterami stawiał czoła nowym wyzwaniom i walczył o przetrwanie. Czasami pojawia się spokojniejszy moment, wywołany chwilową zadumą nad dogorywającą ludzkością, jednak nie trwa on długo, ponieważ najważniejsza jest pędząca akcja oraz coraz poważniejsze kłopoty stające na drodze tej osobliwej grupie ocalałych.

Małe zastrzeżenie mam również do budowania atmosfery grozy. Wcześniej pisarz dobrze poradził sobie z połączeniem scen walk i pościgów ze spokojniejszymi, ale za to bardziej przerażającymi fragmentami, w których protagoniści przeszukiwali opustoszałe, ciemne korytarze lub jedynie słyszeli nadciągającą hordę, natomiast teraz jakby zapomniał, że groza nie rodzi się ze strzelanin i wtrąceń o liczbie zabitych ludzi. Moim zdaniem potrzeba bardziej subtelnych, ale działających na wyobraźnię elementów, przekonujących czytelnika, że postaci znajdują się w okropnym położeniu oraz pozwalających wczuć się w targające nimi strach i panikę. W Mrocznych dniach takich momentów jest zbyt mało, żebym mogła być w pełni usatysfakcjonowana z horrorowej otoczki, mimo że zombiaków, konsekwentnie nazywanych nieumarłymi, nie brakuje. Zasygnalizowałam już, że portrety psychologiczne protagonistów mogłyby być bardziej rozbudowane, ale na osłodę mogę dodać, że główny bohater okrzepł i zdobył wprawę w radzeniu sobie z zagrożeniem. W recenzji poprzedniego tomu wspominałam, że prawnik działa nierozważnie i bez planu, licząc na łut szczęścia, ale teraz nabrał doświadczenia i już nie popełnia irytująco głupich błędów.

Pierwszym tom Apokalipsy Z dość mocno wyróżnia się na tle innych historii o zombie, ale kontynuacja jest już bardziej pospolita i schematyczna. Nie ukrywam, że spodziewałam się takiej zmiany, więc nie jestem rozczarowana, zwłaszcza że Loureiro wciąż trzyma poziom, zaskakuje pomysłami na komplikacje fabularne, a także pokazuje różnorodne oblicza końca świata. W tej części nacisk położono na próby przywrócenia ładu oraz wszelkie związane z tym przedsięwzięciem problemy, począwszy od przeludnienia wyspy poprzez znikające w zastraszającym tempie zapasy jedzenia i lekarstw, aż do skrajnej nieodpowiedzialności i głupoty ludzi walczących ze sobą i zabijających się nawzajem, nawet gdy po świecie wędrują rzesze żywych trupów. Zakończenie wyraźnie daje też do zrozumienia, że tułaczka bohaterów wciąż trwa, więc nadal chętnie będę śledzić ich losy, ponieważ jestem bardzo ciekawa jaki finał pisarz przewidział i gdzie ostatecznie wyląduje bezimienny prawnik wraz z przyjaciółmi oraz dzielnym kotem Lukullusem. 

Ocena: 4 / 6

Cykl "Apokalipsa Z"

1. Apokalipsa Z: Początek końca
2. Apokalipsa Z: Mroczne dni
3. Apokalipsa Z: Gniew sprawiedliwych

Książka przeczytana w ramach wyzwania Modern Terror.

http://sniacy-za-dnia.blogspot.com/2014/12/modern-terror-wyzwanie-2015-nr-iii.html

5 grudnia 2015

Dom służących - Kathleen Grissom


Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Liczba stron: 440
Rok pierwszego wydania: 2010
Rok polskiej premiery: 2013

Debiutancka powieść Kathleen Grissom rozpoczyna się prologiem, z którego czytelnik dowiaduje się, że na główną bohaterkę spada ogromne nieszczęście. Nie wiadomo dokładnie, co się stało ani jakie wydarzenia doprowadziły do tragedii, ale nie ma wątpliwości, że świat pewnej młodej kobiety właśnie rozpada się na kawałki. Nie przepadam za takim wyprzedzaniem akcji i zdradzaniem kierunku, w jakim historia podąży, niemniej muszę przyznać, że dzięki temu krótkiemu fragmentowi autorka zdobyła moją uwagę. Z zapałem zaczęłam więc czytać kolejne rozdziały, jednak szybko zrozumiałam, że długo przyjdzie mi czekać na jakiekolwiek wyjaśnienia i kontynuowanie zdarzeń z prologu. Pisarka bowiem nagle przenosi akcję kilkanaście lat wstecz, do roku 1791, kiedy na plantację tytoniu trafia siedmioletnia dziewczynka.

Lavinia jest zamkniętym w sobie dzieckiem, które jako jedyne z rodziny przeżyło katastrofę statku, dlatego ma duże problemy z odnalezieniem się w nowej sytuacji. Zostaje przygarnięta przez właścicieli dobrze prosperującego majątku i oddelegowana do pomocy służbie, by uczyć się prowadzenia domu oraz usługiwania państwu. Wśród czarnoskórych niewolników znajduje spokój, opiekę, a co najważniejsze – rodzicielską miłość, ponieważ mama Mae i papa George nie zważają na to, iż Lavinia jest biała. Wychowują ją jak własną córkę, udowadniając, że podziały, konwenanse i uprzedzenia nie są w stanie zniszczyć szczerego, bezinteresownego uczucia. Niestety spokojny okres w życiu bohaterki nie trwa długo. Przedłużająca się nieobecność kapitana, uzależnienie jego żony od laudanum oraz szereg mniejszych i większych nieszczęść spotykających domowników oraz służbę boleśnie uświadamiają dziewczynie, że świat dzieli się na białych i czarnych. Każdy rok spędzony na plantacji jest dla Lavinii coraz trudniejszy, dlatego wkrótce będzie musiała dokonać wyboru i ponieść konsekwencje swojej decyzji.

Tematyka niewolnictwa, rasizmu oraz skrajnie złego traktowania czarnoskórych budzi wiele emocji i kontrowersji, dlatego nie dziwię się, że wciąż powstają nowe historie przybliżające haniebne wydarzenia z przeszłości, krzywdzące poglądy oraz przejawy ludzkiego okrucieństwa. Kathleen Grissom również udało się nakreślić trudny niewolniczego życia i przekonująco odmalować realia panujące na przełomie XVIII i XIX wieku. Oczywiście tym, co od pierwszych stron wybija się na pierwszy plan jest ogromny kontrast pomiędzy dostatnim życiem plantatora, a ciężką pracą należącej do niego służby, wśród której również panuje hierarchia. Niewolnicy bezpośrednio obsługujący państwa zajmują znacznie wyższą pozycję niż ci pracujący na polach i mieszkających w barakach. Wprawdzie autorka skupiła się głównie na tej pierwszej grupie, niemniej pojawiły się także wątki odnoszące się do ludzi z baraków, często cierpiących z powodu niedostatku pożywienia i zbyt wyczerpującej pracy.

Bez wątpienia służba pracująca w domu również nie miała łatwego życia, o czym świadczą opisane w tej powieści wydarzenia. Grissom pokazuje jak znikomy wpływ na własną egzystencję mieli czarnoskórzy niewolnicy. Od kaprysów i humorów pana zależały ich racje żywnościowe, przydzielone obowiązki, a także kwestie takie jak chociażby zakładanie własnej rodziny. Właściciel decydował o wszystkich sferach ich życia i w każdej chwili mógł uznać, że ktoś przestał być potrzebny, co skutkowało sprzedaniem niewolnika handlarzowi, a tym samym brutalnym wyrywaniem go ze znajomego otoczenia oraz rozdzieleniem z bliskimi. W trakcie lektury nie byłam zaskoczona tymi informacjami, ponieważ wiem, że tak właśnie postępowano w przeszłości i przez długi czas nie widziano w tym nic złego, ale mimo tego czułam ogromne emocje, gdy bohaterów kolejno spotykały coraz większe nieszczęścia. Trudno ze spokojem czytać o tym jak niewinny człowiek zostaje pobity na śmierć, jak matka traci swoje malutkie dziecko, bo właśnie tak zarządził właściciel oraz jak młoda dziewczyna jest co noc odwiedzana przez pijanego pana i musi służyć mu również swoim ciałem.

Pisarka dość dokładnie charakteryzuje życie niewolników i niewątpliwie jest to spory plus jej powieści, niestety pod innymi względami autorka raczej się nie popisała. Przede wszystkim od pierwszego kontaktu z tekstem czuć, że jest to debiutanckie dzieło. Kuleje zarówno styl, jak i sposób przedstawiania wydarzeń, brakuje też właściwych proporcji pomiędzy rozwinięciem akcji a jej zakończeniem. Grissom pisze w sposób bardzo prosty, dosłowny, nie ma mowy o jakiejkolwiek finezji językowej czy własnym stylu. Ona po prostu relacjonuje kolejne zdarzenia, dokładnie opisując, kto, co powiedział oraz co i w jaki sposób zrobił. Historia jest rozbudowana, ale brakuje głębszych charakterystyk postaci, pozwalających na nawiązanie relacji pomiędzy nimi a czytelnikiem. Wspomniałam wcześniej, że w książce pojawiają się emocjonujące sceny, ale moim zdaniem niejako sam temat sprawia, że pewne momenty są bulwersujące i przykuwają uwagę. Zasługa autorki jest w tym względzie mniejsza, bo w zasadzie jedynie Lavinia doczekała się bardziej rozbudowanego portretu, reszta funkcjonuje jakby na marginesie, mimo że ich również dotykają ważne zdarzenia.

Skoro wspomniałam już główną postać, muszę też dodać, że nie zawsze rozumiałam jej motywacje. Teoretycznie była mocno związana ze swoją przybraną rodziną, ale nawet z jej członkami nie potrafiła szczerze rozmawiać. Bardzo nie lubię takich sytuacji, kiedy protagonista snuje całe teorie spiskowe i dręczy się jakimiś podejrzeniami nabranymi na podstawie podsłuchanej rozmowy czy błędnie zinterpretowanego zachowania. Później z tych nieporozumień rodzą się niepotrzebne konflikty, a czasem nawet tragedie. Tak dzieje się w przypadku Lavinii, która pewnie inaczej ułożyłaby sobie życie, gdyby przyszło jej do głowy odbyć szczerą rozmowę z kilkoma osobami. Rozumiem, że autorce na rękę takie pokierowanie bohaterką, niemniej mnie przeszkadzał brak szczerości między protagonistami. Naturalnie dotyczy to również małżeństw, w których ówcześnie kobieta nie miała wiele do powiedzenia i mąż często w ogóle nie liczył się ze zdaniem żony. Pisarce udało się poruszyć wątek niedopasowania młodych małżonków, wynikający z faktu, że nie mieli okazji spędzić ze sobą więcej czasu i sprawdzić czy mają podobne poglądy, czy lubią ze sobą rozmawiać itd. Niestety nie da się kogoś dobrze poznać, jeśli konwenanse zabraniają spotkań bez przyzwoitki, a śluby aranżują starsi członkowie rodów.

Zakończenie uważam za mocno rozczarowujące, ponieważ sprawia wrażenie napisanego na szybko, bez pomysłu, byle tylko książka jakoś została skończona. Niemal przez cały czas autorka dość drobiazgowo relacjonuje kolejne wydarzenia, ale w finale zmienia taktykę i w zasadzie porzuca bohaterów bez konkretnego wyjaśnienia, mimo że właśnie wtedy pojawia się punkt kulminacyjny i wreszcie następuje odniesienie do prologu. Wygląda to tak jakby nagle Kathleen Grissom zdała sobie sprawę, że czas kończyć powieść i na odczepnego dopisała kilkanaście ostatnich stron. Dom służących to historia z potencjałem, ciekawym pomysłem i szokującym tematem, który chyba zawsze będzie w czytelnikach wzbudzał duże emocje. Szkoda tylko, że warsztatowo dzieło nie jest najlepsze i niestety to rzutuje na jego odbiór. 

Ocena: 3 / 6

26 listopada 2015

Odpowiadam na pytania :)

Przez brak wolnego czasu czytam, oglądam i gram w tempie ślimaka i nie mam pojęcia kiedy pojawi się nowa recenzja czegokolwiek. Nie dam jednak o sobie zapomnieć i dzisiaj odpowiem na kilka pytań przygotowanych przez G.P. Vegę z bloga Upolowane stronice :)


1. Dajesz się kusić mocno reklamowanym książkom, czy może masz bardziej sceptyczne podejście? Odpowiedź uzasadnij.

Różnie to bywa z tymi reklamami. Jeśli książka należy do gatunku, który lubię, to najczęściej akcja promocyjna przyciąga moją uwagę i obiecuję sobie, że w najbliższym czasie sięgnę po taką gorącą nowość. Zazwyczaj ten "najbliższy" czas to kilka miesięcy, ale to już chyba rzecz na osobną dyskusję :) Natomiast nie daję się namówić na książki, które mnie nie interesują, więc takiego Greya nie mam zamiaru czytać, mimo że popularny. 

2. Uprawiasz jakiś sport? Jeśli tak, to jaki?

Haha, ja i sport? Chciałabym, ale jestem niesamowicie leniwa i zmotywowanie się do ćwiczeń to dla mnie ogromny wyczyn. Ostatnio nieco się w tej kwestii poprawiłam, ale nadal nie sądzę, żeby jeżdżenie na stacjonarnym rowerze czy zrobienie kilkunastu brzuszków i przysiadów było wielkim sportem.

3. Idealne wakacje to takie, gdzie możesz leniuchować, czy może preferujesz bardziej aktywny odpoczynek? Jeśli tak, to jaki?

Myślę, że odpowiedź na pytanie numer dwa wszystko już wyjaśniła :P Nie lubię maratonów zwiedzania i intensywnych wyjazdów, chociaż lubię chodzić po górach i chętnie wybrałabym się w nasze Tatry. Oczywiście idealne wakacje to takie, w trakcie których mam też mnóstwo czasu na granie, czytanie i oglądanie :)

4. W idealnym świecie byłabyś…?

No, coraz trudniejsze te pytania. Hmm, w idealnym świecie byłabym perfekcyjnie zorganizowana, nie goniłabym wiecznie za tysiącem spraw i nie śniłyby mi się po nocach ciągle odkładane rzeczy do zrobienia. 

5. Czy jest jakaś książka, która być może nawet nie mieści się w ramach Twoich czytelniczych zainteresowań, a jednak coś Cię ciągnie do jej poznania? Jeśli tak, podaj jej tytuł i autora. 

Na pewno jest taka książka, chociaż teraz trudno mi sobie przypomnieć konkretny tytuł. Czasami mam ochotę na taką ciepłą opowieść o miłości, ale najczęściej mi przechodzi zanim zdążę taką lekturę dorwać.

6. Budzisz się któregoś ranka i okazuje się, że jakimś cudem cofnęłaś/cofnąłeś się w czasie o co najmniej dwa wieki. Co robisz najpierw? 

Panikuję! Takie akcje są fajne tylko w książkach, w rzeczywistości zeszłabym na zawał i to natychmiast. Chyba, że wokół mnie byliby moi bliscy, wtedy może jakoś udałoby mi się pozbierać :) Jednak, jeśli zostałabym całkiem sama to jak nic długo bym nie pożyła :P

7. Kot czy pies? 

Mój zwierzyniec składa się z dwóch psów i kota, więc trudny wybór, ale skoro muszę wskazać tylko jednego futrzaka to będzie to kot, który jest niesamowicie humorzasty i potrafi być irytujący, ale i tak go uwielbiam :) Kocur gardzi zabawkami i wypasionym drzewkiem do drapania, bo jego ulubioną aktywnością jest spanie :) 
Każda okazja jest dobra, żeby pochwalić się swoimi zwierzakiem.

8. W wyborze swoich lektur kierujesz się okładkami? 

Czasami tak. Staram się, żeby nie było to główne kryterium, ale jednak zdarza mi się "kupować oczami" i jak widzę piękną okładkę to jest duże prawdopodobieństwo, że zabiorę książkę do domu.

9. Cytat, który jako pierwszy przychodzi Ci do głowy, to…

Kompletnie nie mam pamięci do cytatów. Nie wynotowuje sobie też żadnych fragmentów książek, więc niestety nie wiem, co mogłabym tu napisać. Swego czasu podobały mi się przemyślenia Tyriona Lannistera, ale oczywiście nie potrafię ich zacytować. 

10. Wolisz książki osadzone w przeszłości, teraźniejszości czy przyszłości? 

Nie mam żadnych preferencji w tym względzie. Lubię jak czas akcji jest urozmaicony, więc chętnie czytam zarówno o przeszłości, współczesności, jak i o wizjach przyszłego świata. 

11. Najładniejszy tytuł książki, to…

Na myśl przychodzą mi same makabryczne w stylu "Wołanie grobu" czy "W proch się obrócisz", więc przemilczę to pytanie :P
Nie mogłabym pominąć psów :) To jest zdjęcie sprzed 2 czy 3 lat, więc oba psiaki są już dorosłe.

Uff, udało mi się dotrzeć do końca, nikogo nie nominuję, ale jeśli macie ochotę, podzielcie się swoimi odpowiedziami w komentarzach.

15 listopada 2015

Ember in the Ashes. Imperium ognia - Sabaa Tahir


Wydawnictwo: Akurat
Liczba stron: 512
 Rok pierwszego wydania: 2015
Rok polskiej premiery: 2015

Zanim nie przeczytałam pierwszych blogowych recenzji Ember in the Ashes. Imperium ognia, nie miałam pojęcia, że w USA powieść została okrzyknięta bestsellerem. Kiedy w końcu dowiedziałam się, że podobno amerykańscy czytelnicy porównują książkę do Igrzysk Śmierci, Harry’ego Pottera, a nawet Gry o Tron, byłam już w połowie lektury i nie miałam czasu na zastanawianie się czy te zestawienia są uzasadnionie, ponieważ znajdowałam się w samym środku wydarzeń i mocno kibicowałam bohaterom w ich walce o wolność, szczęście oraz spokojne życie. Teraz, kiedy książkę mam już za sobą, z czystym sumieniem stwierdzam, że ustawianie dzieła Saby Tahir w jednym rzędzie z twórczością Rowling czy Martina to gruba przesada, ale mimo tego, nie waham się polecać tej historii, bo to bardzo dobra literatura rozrywkowa, zapewniająca odpowiednią dawkę napięcia, emocji, a także przygód, które śledzi się z zapartym tchem.

Akcja rozgrywa się w Imperium Wojańskim rządzonym przez bezwzględną i brutalną nację, która pięć wieków temu siłą podporządkowała sobie wszystkie okoliczne ludy. Od tego czasu obywatele są nieustannie inwigilowani, upokarzani oraz zastraszani, jednak nikt nie jest w stanie przeciwstawić się potężnym Wojanom. Najwięcej prześladowań dotyka Scholarów – niegdyś kastę uczonych i myślicieli, teraz niewolników, których życie nie jest nic warte. Siedemnastoletnia Laia jest Scholarką, do niedawna mieszkała z dziadkami i starszym bratem, ale pewnej nocy oddział Masek wtargnął do jej domu i aresztował Darina pod zarzutem zdrady Imperium. Od tej chwili dziewczyna robi wszystko, by uwolnić brata. Zgadza się na wzięcie udziału w niemal samobójczej misji polegającej na szpiegowaniu komendantki zarządzającej Akademią, gdzie szkolą się najokrutniejsi wojownicy. W Czarnym Klifie Laia poznaje aspiranta Eliasa Veturiusa, który niespodziewanie zaczyna jej pomagać. Bohaterka jest zaskoczona jego zachowaniem, jednak musi mu zaufać, ponieważ szereg dramatycznych wydarzeń sprawia, że ich los nieodwracalnie splata się ze sobą.

Pisząc książkę o nastolatce uwikłanej w okrutną polityczną grę i zmuszonej do walki o życie swoich bliskich, Sabaa Tahir podążyła śladem wielu innych autorów popularnych ostatnio powieści dla młodzieży. Jej dzieło nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle podobnych historii, niemniej ma w sobie to słynne „coś”, sprawiające, że czytelnik natychmiast przenosi się do świata bohaterów i emocjonuje ich dramatycznymi zmaganiami z przeciwnościami losu. Możliwe, że kluczem do sukcesu było zastosowanie narracji z punktu widzenia zarówno Lai jak i Eliasa. Naprzemienne ukazywanie wydarzeń z perspektywy osób znajdujących się niejako po dwóch stronach barykady, daje odbiorcy więcej możliwości interpretacyjnych i pozwala w takim samym stopniu poznać myśli i uczucia obojga protagonistów. W młodzieżówkach często brakuje mi właśnie drugiego głosu, jakiejś przeciwwagi dla nastoletniej dziewczyny relacjonującej wszystkie wydarzenia, dlatego cieszę się, że Sabaa Tahir skupiła się także na postaci Eliasa. Na dodatek rozdziały są stosunkowo krótkie i większość kończy się cliffhangerem, co dodatkowo zwiększa dynamikę akcję i nie pozwala oderwać się od książki.

W tej części wątek miłosny dopiero zaczyna się kształtować. Oczywiście od razu wiadomo, kto, w kim się zauroczy, ale to jeszcze nie jest moment, w którym protagoniści zaczynają snuć kilkustronicowe rozważania na temat tego, czy on/ona odwzajemnia uczucia. Na razie oboje mają ważniejsze rzeczy na głowie i choć wspólnie spędzone chwile burzą krew w żyłach, to jednak niewystarczająco, by można było mówić o miłości. Na dodatek wokół każdej ze stron obecna jest jeszcze inna osoba, której obecność mąci w głowie i komplikuje uczucia. Dobrze, że nie pojawia się klasyczny trójkąt miłosny, zwłaszcza w wydaniu jednej niezdecydowanej dziewczyny i dwóch zapatrzonych w nią chłopaków, bo tego na pewno nie zniosłabym bez marudzenia i pomstowania na schematy. Oczywiście zdarzają się też ograne do bólu sceny, kiedy na przykład Elias w ostatnim momencie ratuje Laię z opresji, ale takie chwyty nie pojawiają się zbyt często, więc mogę na nie przymknąć oko. Tym bardziej, że w zakończeniu dziewczyna w pełni sama o sobie decyduje, zyskując tym samym dużą sprawczość. Laia ma szansę stać się ciekawą i silną postacią kobiecą, jeśli tylko autorka nadal będzie obdarzać ją samodzielnością, odwagą i rosnącym zdecydowaniem.

Mimo zalet jakie wymieniłam Imperium ognia nie zapowiada się na epicką historię na miarę słynnych opowieści wspomnianych w pierwszym akapicie. Na przeszkodzie ku temu stoi przede wszystkim brak szczegółowej charakterystyki stworzonego świata, a także bardzo pobieżne nakreślenie historii Imperium oraz niedostateczne rozwinięcie wątków pobocznych. Brakowało mi też większej koncentracji na postaci komendantki, która została przedstawiona jako prawdziwie bezlitosna, wpływowa i nieludzko zła kobieta. Aż się prosi, żeby czytelnicy poznali przeszłość Keris, dowiedzieli się jakie zdarzenia ukształtowały jej charakter i wywołały nienawiść do własnego syna. To samo odnosi się do Heleny, przyjaciółki Eliasa, zapowiadającej się na postać tragiczną tej serii. Z chęcią dowiedziałabym się także więcej szczegółów o członkach ruchu oporu oraz o działalności nieżyjących już rodziców Lai. Pisarka powinna także popracować nad uwiarygodnieniem pewnych spraw, np. wytłumaczeniem jakim cudem niedoświadczonej dziewczynie udaje się wymykać z Akademii i kontaktować z rebeliantami skoro komendantka rzekomo wszędzie ma szpiegów i pilnuje każdego niewolnika.

Jestem ciekawa czy w kolejnych częściach autorka postawi na rozbudowywanie wątków, uzupełnianie brakujących informacji i pogłębianie portretów psychologicznych protagonistów, czy też skupi się wyłącznie na akcji lub, nie daj Boże, na romansie. Mam nadzieję, że w przyszłości Sabaa Tahir poszerzy opowieść o wszystkie wymienione elementy, ale póki co jej książkę traktuję wyłącznie jako rozrywkę na jeden raz i wam również zalecam podobne podejście. Na koniec mam jeszcze uwagę związaną z polskim wydaniem. Otóż, w podziękowaniach pisarka wyraża wdzięczność kartografowi Jonathanowi Robertsowi za stworzenie mapy Imperium i Czarnego Klifu. Niestety w egzemplarzach przygotowanych na nasz rynek żadnej mapy nie ma i nie wiem czym tłumaczyć taką decyzję wydawnictwa. 

Ocena: 4.5 / 6

Cykl Ember in the Ashes:

2. A Torch Against the Night

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Akurat.

http://muza.com.pl/fantastyka/2182-ember-in-the-ashes-imperium-ognia-9788328701199.html/?dosiakksiazkowo

3 listopada 2015

Złoty wilk - Bartłomiej Rychter


Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 336
Rok pierwszego wydania: 2009

Lubię sięgać po kryminały retro i śledzić poczynania detektywów zmuszonych prowadzić śledztwo bez nowoczesnych wynalazków, które dzisiaj znacznie ułatwiają pracę policji. Bohaterowie do dyspozycji mają wyłącznie własny intelekt, intuicję, zdolność obserwowania rzeczywistości i wyciągania wniosków, a także zmysł pozwalający ocenić czy rozmówca mówi prawdę, czy też ma coś na sumieniu i celowo nie zdradza wszystkich informacji. Sądzę, że powieść Bartłomieja Rychtera można zaliczyć do grupy retro kryminałów, mimo że nie pojawia się w niej typowa postać detektywa, a dość dużą rolę odgrywają elementy sugerujące, że popełnione zbrodnie są wynikiem ingerencji nadprzyrodzonych sił.

Akcja rozgrywa się w XIX-wiecznym Sanoku, jawiącym się jako senne i spokojne miasteczko dopóki pewnego dnia pod klasztornym murem nie zostaje odnalezione zmasakrowane ciało jednego z miejskich rajców. Na ludzi pada blady strach, gdy okazuje się, że mężczyzna zginął w niezwykle bolesny sposób, a zadane rany przypominają atak dzikiego zwierzęcia. Cały Sanok żyje opowieściami o wilkołaku lub innej bestii wychodzącej co noc na polowanie. Oczywiście o sprawie słyszy także młody nauczyciel Borys Pasternak, który z czasem coraz bardziej angażuje się w poszukiwania mordercy, bowiem ofiar przybywa, a Borys ma szczególny dar, pozwalający mu widzieć i czuć więcej niż innym ludziom.

Od razu przyznam, że mam mieszane uczucia co do tej książki. Z jednej strony autorowi udało się szczegółowo przedstawić XIX-wieczny Sanok łącznie z ówczesnym rozmieszczeniem budynków, nazwami sklepów i innymi detalami, udowadniającymi, że Rychter dużo czasu poświęcił na przygotowania do napisania powieści historycznej. Jednak z drugiej mam wrażenie, że na tej drobiazgowości ucierpiał wątek kryminalny, będący dla mnie nieco zbyt mało dynamiczny i intrygujący. Z łatwością wniknęłam do nieistniejącego już świata, w którym ludzie wciąż wierni są zabobonom, podaniom oraz przekonaniom jawiącym się dzisiaj jako niezwykle krzywdzące i niesprawiedliwie. Pisarz zabrał mnie w podróż do miejsca, gdzie życie toczy się utartym rytmem i pozwolił poznać bohaterów prezentujących cały przekrój społeczeństwa.

Dzięki niemu spotkałam ubogich służących zażywających nieco rozrywki wyłącznie pod nieobecność państwa, sfrustrowanego komisarza policji niemogącego znieść życia na prowincji, światłego profesora pragnącego wszystko wyjaśnić w naukowy sposób, ubogiego dziennikarza z trudem zarabiającego na życie pisaniem, miejscowego doktora starającego się wynaleźć lekarstwo dla chorej córki, a wreszcie nieco zagubionego nauczyciela dręczonego przez koszmarne sny, w których nawiedzają go upiorne mary. To wszystko sprawia, że powieść cechuje się świetnie zarysowanym tłem historycznym i pod tym względem nie mam jej nic do zarzucenia. No, może z wyjątkiem uczynienia kobiety wpływową personą w strukturach austriackiej policji, bo nie sądzę, żeby ówcześnie przedstawicielka płci pięknej mogła piastować takie stanowisko.

Niestety gorzej wypada wątek kryminalny, ponieważ akcja rozwija się powoli, przez co śledztwo gdzieś rozmywa się na tle rozbudowanych opisów przyrody, retrospekcji przybliżających dzieciństwo głównego bohatera, a także charakterystyk wielu postaci. Pomysł na brutalne zbrodnie dokonywane pod osłoną nocy uważam za intrygujący i nie ukrywam, że najchętniej śledziłam fragmenty poprzedzające atak mordercy. W zasadzie do samego końca czytelnik nie wie czy to człowiek jest odpowiedzialny za te makabryczne zbrodnie, czy jednak wszystko jest dziełem bestii z piekła rodem. Podobała mi się ta aura tajemniczości i niedopowiedzenia, a także trzymający w napięciu opis ataku na pewną kobietą oraz jej wyczerpującej walki o życie. Szkoda tylko, że takie emocjonujące sceny są raczej rzadkością w tej powieści. Rychter większy nacisk położył na rozmowy bohaterów, na nakreślenie wspomnianych realiów, dlatego często to napięcie gdzieś się ulatniało, powodując u mnie niedosyt. Jednak największy problem jaki miałam ze Złotym wilkiem to brak całkowitego zaangażowania w historię, skutkujący tym, że bez trudu mogłam przerwać lekturę w dowolnym momencie. Nie czułam też potrzeby jak najszybszego poznania dalszych wydarzeń, czasem nawet nieco zmuszałam się do czytania, żeby wreszcie skończyć tę książkę.

Zastrzeżenia mam również do kreacji głównego bohatera. Borys Pasternak jest postacią mało wyrazistą, jakby autorowi zabrakło pomysłu na nadanie mu charakteru. Na początku sądziłam, że jego rzekomo nadprzyrodzone zdolności będą takim wyróżnikiem na tle innych detektywów-amatorów, ale okazało się, że ten wątek nie został rozbudowany. Uważam, że pisarz zmarnował potencjał, ponieważ zaledwie kilka razy wspomina o niesamowitych umiejętnościach nauczyciela, przez które ten uwikłał się w śledztwo, ale później jego wizje i sny odchodzą na dalszy plan. Spodziewałam się, że odegrają większą rolę i uczynią protagonistę bardziej charakternym, ale nic z tego, bo ostatecznie postać Pasternaka nie zapada w pamięć. O wiele ciekawszym bohaterem wydał mi się profesor Hildenberg, mający zapał, krzepę, ogromną wiedzę i chęć do działania. To właśnie austriacki uczony decyduje o tym, żeby badać, analizować, zbierać dowody i nie bać się zadawania niewygodnych pytań. Borys przy nim jest raczej nieporadny i mało przebojowy. Dopiero na ostatnich stronach pokazuje pazur, choć sam finał też nie zachwyca.

Bartłomiej Rychter zakończył swoją opowieść, pozostawiając bohaterów w stanie zawieszenia. Wprawdzie zagadka morderstw zostaje wyjaśniona i to całkiem przekonująco, ale losy postaci nie są domknięte. Nie wiadomo, co dzieje się z doktorem Zaleskim, z profesorem Hildenbergiem, z wrednym komisarzem policji i innymi postaciami goszczącymi na kartach powieści. Znane są tylko losy głównego bohatera, który ni z tego, ni z owego wyrusza w ślad za pewną kobietą i właśnie o tej podróży i poszukiwaniach rzekomej ukochanej opowiada kontynuacja Złotego wilka. Drugą część mam już w swoich zbiorach, więc na pewno kiedyś się z nią zapoznam, ale na tę chwilę jestem zbyt zirytowana pozostawieniem wielu wątków bez należytego wytłumaczenia oraz biernością głównego bohatera, żeby znów sięgać po książkę Rychtera. Pisarz miał ciekawy pomysł na połączenie zagadki kryminalnej z rozbudowaną charakterystyką życia w XIX-wiecznym Sanoku oraz wpleceniem do fabuły ludowych przekonań oraz zabobonów i do pewnego stopnia udało mu się go zrealizować, jednak pojawiły się też pewne niedociągnięcia, sprawiające, że w moich oczach Złoty wilk to raczej przeciętna powieść.

Ocena: 3.5 / 6 

Cykl: Borys Pasternak

1. Złoty wilk
2. Czarne złoto

19 października 2015

30 dni z książką - dzień 11

Ostatnio nie mam czasu na czytanie, pisanie recenzji i bycie na bieżąco z waszymi wpisami, ale mam nadzieję, że to się zmieni pod koniec miesiąca, dlatego cierpliwości :) Ogromnie zaniedbałam też wyzwanie 30 dni z książką, więc najwyższy czas ruszyć z tym zadaniem i zmierzyć się z hasłem, które jest dla mnie bardzo, ale to bardzo dziwne.

11. Książka, której nienawidzisz



Czy można nienawidzić książki? Dla mnie to przesada, bo można nie lubić jakiegoś tytułu, nie znosić go czy uważać za przereklamowany, ale od razu nienawidzić? Czytałam mnóstwo książek, które z jakichś względów zupełnie nie trafiły w mój gust, ale nie znam żadnej publikacji budzącej we mnie nienawiść. A jakie jest wasze zdanie na ten temat?

11 października 2015

W ułamku sekundy - Alex Kava


Wydawnictwo: Mira
Liczba stron: 524
Rok pierwszego wydania: 2001
Rok polskiej premiery: 2003

Pierwsza powieść z cyklu o Maggie O’Dell nie wywarła na mnie specjalnego wrażenia, ale czytało mi się ją na tyle przyjemnie, że postanowiłam dalej zgłębiać twórczość Alex Kavy. Kilka dni temu sięgnęłam więc po następną książkę z serii o agentce specjalnej zajmującej się wnikaniem w głąb najbardziej pokręconych i niebezpiecznych umysłów należących do przeróżnej maści zwyrodnialców, i ze zdumieniem odkryłam, że doskonale pamiętam fabułę Dotyku zła, bo natychmiast wniknęłam do świata głównej bohaterki. Nie spodziewałam się, że historia, którą zaklasyfikowałam jako zwykłe kryminalne czytadło tak zapadnie mi w pamięć, ale dobrze się stało, bo w kolejnym dziele pisarka dość często wraca do opisanych wcześniej wydarzeń. Na dodatek nie ogranicza się do pobieżnego przypomnienia, co działo się w pierwszej części, tylko zdradza naprawdę istotne szczegóły, łącznie z tym, kto zabił. Zatem ostrzegam, jeśli jeszcze nie czytaliście Dotyku zła, a chcielibyście kiedyś zapoznać się opisaną w tej książce historią, w żadnym razie nie sięgajcie po W ułamku sekundy. W tym przypadku lepiej kierować się chronologią, chyba że nie przeszkadzają wam spoilery.

Niegdyś Maggie O’Dell padła ofiarą wyjątkowo przebiegłego i nieuchwytnego szaleńca, który okaleczył agentkę zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Ostatecznie psychopata został schwytany i zamknięty za kratami, ale jego poczynania odcisnęły ogromnie piętno na psychice protagonistki. Od tego czasu minęło kilkanaście miesięcy, ale kobieta nie zapomniała o tym, co przeszła, mimo iż sprawa mordercy kilkuletnich chłopców (opisana w Dotyku zła) na jakiś czas pozwoliła jej skupić się na nowym zadaniu i choć na chwilę przestać rozmyślać o własnej traumie. Jednak śledztwo w Nebrasce dobiegło końca, bohaterka wróciła do domu i wówczas wspomnienia o bezwzględnym Stuckym znów dały o sobie znać. Dotąd Maggie usiłowała nie poddawać się panice, tłumacząc sobie, że nic jej już nie grozi, bo Stucky resztę życia spędzi w więzieniu. Niestety teraz mantra straciła sens, bo ten psychopata jakimś cudem wydostał się na wolność. O’Dell wie, że prędzej czy później mężczyzna po nią wróci, żeby dokończyć to, co zaczął wiele miesięcy temu. Ale zanim to nastąpi zabójca znów będzie terroryzował ją psychicznie i wciągał w swoje makabryczne gierki. Pierwsza rozgrywka rozpoczyna się w chwili, gdy z domu znika sąsiadka agentki, a pozostawione ślady świadczą o tym, że kobiecie przytrafiło się coś bardzo, bardzo złego.

Chętnie czytam powieści kryminalne, w których za morderstwa odpowiedzialny jest seryjny zabójca, ale drażni mnie, gdy pisarze od razu odsłaniają przed czytelnikiem tożsamość mordercy. Kiedy wiem, kto jest tym czarnym charakterem nie potrafię śledzić akcji z takim samym napięciem jak wtedy, gdy wszystko pozostaje w kwestii domysłów. Żałuję, że Kava zdecydowała się na opisanie potyczki pomiędzy Stuckym a O’Dell, ponieważ historia stała się przewidywalna i nawet ta obiecana mroczna gra pomiędzy postaciami nie sprawiła, żebym z niecierpliwością przewracała kolejne strony. Wprawdzie w pewnym momencie autorka usiłuje przekonać odbiorcę, że coś mocno nie pasuje do całej układanki, zgodnie z którą to Stucky znów atakuje bezbronne kobiety, ale ten wybieg też łatwo odgadnąć i szybko domyślić się o co chodzi. Sytuację ratuje jednak fakt, że Kava ma naprawdę lekkie pióro i opisane przez nią wydarzenia po prostu dobrze się czyta. W ułamku sekundy nie zachwyca oryginalnością czy niespodziewanymi zwrotami akcji, ale mimo wszystko można czerpać przyjemność z lektury.

Jestem pisarce ogromnie wdzięczna, że nie poświęca miejsca wyłącznie głównej bohaterce, ale tworzy też kilka innych, dość ciekawie zarysowanych postaci. Tym razem oprócz Maggie pojawia się walcząca z przeszłością agentka nieruchomości Tess McGowan, świeżo upieczony rozwodnik agent Tully, mający partnerować O’Dell w śledztwie, a także znany z poprzedniej książki Nick Morelli, który zauroczył protagonistkę, choć ta ostatecznie odrzuciła jego awanse. W tej części bohaterowie znów się spotykają i oczywiście ciągle między nimi iskrzy. Na szczęście wątek utrzymuje się na marginesie powieści, więc nie zdążył mnie zirytować, mimo że autorka nie ustrzegła się schematu „chciałabym, a boję się” w wydaniu Maggie, a na dodatek Nicka obdarzyła niechlubną opinią niestałego w uczuciach bawidamka, który mimo swojej natury nie może przestać myśleć o pięknej profilerce. Jak widać schemat goni schemat w ich relacji, ale da się to znieść, bo ostatecznie najważniejsze są zbrodnie popełniane przez zwyrodnialca czerpiącego przyjemność z okaleczania kobiet, poniżania ich oraz napawania się strachem swoich ofiar.

Skoro wspomniałam już o zabójcy, muszę dodać, że Kava całkiem nieźle poradziła sobie z kreowaniem jego portretu psychologicznego. Kilka razy pozwala czytelnikowi zajrzeć w głąb skrzywionego umysłu i wysnuć wnioski dotyczące motywacji popychającej do popełniania tak obrzydliwych i brutalnych czynów. Wprawdzie wyjaśnienia te nie są zbyt oryginalne, ale mimo wszystko dają jakiś ogląd sytuacji, dzięki czemu można uznać W ułamku sekundy za thriller psychologiczny. Na plus zapisuję również autorce szczegółowe opisy obrażeń ofiar oraz chwil tuż przed atakiem na kolejną bezbronną kobietę, co mocno oddziałuje na wyobraźnię i umożliwia postawienie się na miejscu osób, które los zetknął z mordercą. Szkoda tylko, że pisarka nie pokusiła się o bardziej rozbudowane zakończenie. Przez całą książkę O’Dell boi się, że Stucky po nią wróci, a jednocześnie jest przekonana, że tylko ona może go złapać, ponieważ już wcześniej rozpracowała jego sposób myślenia. I tak obie strony przygotowują się do ostatecznego starcia, zastawiając na siebie pułapki i próbując przewidzieć kolejność wydarzeń, a jak w końcu przychodzi ten wielki finał, nagle emocje znikają. Wszystko rozgrywa się jakby za szybko i zbyt pobieżnie, przez co czuję niedosyt, bo zarówno od genialnego zabójcy, jak i utalentowanej agentki oczekuję czegoś więcej.

W ułamku sekundy to powieść podobna do setek innych historii o ściganiu seryjnego zabójcy. Alex Kava niezbyt dobrze radzi sobie z niespodziewanymi zwrotami akcji i czasem idzie na łatwiznę, opierając niektóre rozwiązania o dobrze znane fanom kryminałów schematy, dlatego drugi tom przygód pięknej (a jakże, uroda głównej bohaterki robi wrażenie na każdym mężczyźnie) Maggie O’Dell to po prostu czytadło na długie jesienne wieczory. 

Ocena: 3.5 / 6

 Cykl Maggie O'Dell:

3. Łowca dusz
4. Granice szaleństwa
5. Zło konieczne
6. Zabójczy wirus
7. Czarny piątek
8. Kolekcjoner
9. Śmiertelne napięcie
10. Płomienie śmierci
11.Ostateczny cel

6 października 2015

iZombie, sezon 1


Liczba sezonów: 2
Lata emisji: 2015-
Obsada: m.in. Rose McIver, Rahul Kohli, 
Malcolm Goodwin, David Anders

Kiedy wybuchł istny popkulturowy szał na wampiry i wilkołaki, a co za tym idzie wszelkie romantyczne konfiguracje pomiędzy nimi a śmiertelnikami, miałam nadzieję, że ten trend nie potrwa długo. Na miejscu zabójczo przystojnych krwiopijców czy pociągających zmiennokształtnych, chciałam zobaczyć masy gnijących, rozkładających się ciał, które zbliżają się do ludzi wyłącznie w celu skonsumowania ich mózgów. Wygląda na to, że wreszcie się doczekałam! W ostatnim czasie zombiaki znów stały się popularne, o czym świadczy chociażby fakt, że obecnie emitowane są co najmniej cztery seriale z nieumarłymi w rolach głównych. Oczywiście moda na dany motyw ma też swoje ciemne strony, bo jak grzyby po deszczu wyrastają teksty słabe i do bólu schematyczne, ale cóż, nie będę narzekać tylko cierpliwie odsiewać ziarno od plew w poszukiwaniu takich perełek jak iZombie.

30 września 2015

Misery - Stephen King + film


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 366
Rok pierwszego wydania: 1987
Rok polskiej premiery: 1991

Dzięki autorce bloga Kącik z Książką 21 września odbył się pierwszy ogólnopolski dzień czytania dzieł Stephena Kinga, a cały miesiąc został ogłoszony swego rodzaju festiwalem twórczości mistrza literackiego horroru. Jako fanka wykreowanych przez niego historii bez wahania wzięłam udział w akcji, choć ubolewam nad tym, że udało mi się przeczytać zaledwie jedną powieść. Spośród kilku tytułów zgromadzonych w mojej biblioteczce spontanicznie wybrałam Misery, decydując się na spotkanie z nieco innym Kingiem niż znany mi dotychczas. Nie sięgnęłam więc po kolejną opowieść grozy, ale zabrałam się za thriller psychologiczny, budzący w czytelniku strach bez uciekania się do scen z udziałem nadprzyrodzonych mocy czy innych fantastycznych elementów. Zamiast nich pojawia się bowiem ludzkie szaleństwo w najczystszej i najgroźniejszej postaci, a zetknięcie się z nim jest nie mniej przerażające niż nocne spotkanie z krwiożerczą bestią w samym sercu gęstego lasu.

Głównym bohaterem jest pisarz Paul Sheldon, który zasłynął jako autor poczytnego, lecz niezbyt wymagającego intelektualnie cyklu romansów o Misery Chastain. Mężczyzna dorobił się sławy dzięki tym tworzonym niemal taśmowo historyjkom, ale w końcu poczuł, że nastał czas na wykonanie kroku naprzód i zajęcie się bardziej ambitną literaturą. W ostatniej powieści uśmiercił więc kochaną przez tysiące fanów Misery i z zapałem oddał się pisaniu zupełnie innej historii. Na kilka dni przed premierą ostatniego romansu Paul uległ poważnemu wypadkowi. Burza śnieżna w połączeniu ze zlodowaciałą nawierzchnią oraz alkoholem płynącym w żyłach kierowcy spowodowała, że Sheldon stracił panowanie nad samochodem, co omal nie kosztowało go życia. Ciężko ranny mężczyzna stracił przytomność, a gdy się ocknął, okazało się, że nie znajduje się w szpitalu, ale w zupełnie obcym domu. Początkowa radość z ocalenia szybko ustąpiła miejsca panice, kiedy Paul zorientował się, że jego wybawicielka i gospodyni Annie Wilkes ma własne plany co do jego osoby. Otóż kobieta jest wielką fanką Sheldona i wprost uwielbia cykl o Misery. Niestety jest też kompletnie niezrównoważona psychicznie, więc nic dziwnego, że źle przyjęła informację o śmierci ukochanej bohaterki.

Na pierwszy rzut oka ta książka jest zupełnie nie w stylu Stephena Kinga i nie chodzi jedynie o brak nadnaturalnych elementów, ale także koncentrację wyłącznie na dwóch postaciach zamiast rozbudowanej galerii różnorodnych protagonistów oraz nieco mniej gawędziarski sposób opisywania zdarzeń. Niemniej po kilkudziesięciu stronach można wyczuć ten charakterystyczny, „kingowski” rys tylko w nieco innym, na szczęście równie udanym, wydaniu. Autor niemal natychmiast przeniósł mnie do świata Paula Sheldona i zmusił, żebym z rosnącym niepokojem czytała o mrożących krew w żyłach zmaganiach z szaloną, ale jednocześnie niezwykle przebiegłą Annie. Pobudził moją wyobraźnię, dzięki czemu bez najmniejszego trudu mogłam „zobaczyć” każdą scenę, wczuć się w dramatyczną sytuację bohatera, a co najważniejsze poczuć jego desperację, cierpienie oraz powoli zatruwające umysł poczucie beznadziei i zbliżającego się końca. Czasem miałam wrażenie, że to ja sama stoję oko w oko z nieobliczalną kobietą, która w jednej chwili przynosi mi leki, a w następnej wściekle miota się po pokoju, grożąc śmiercią lub torturami. Duże wrażenie zrobiły na mnie także sugestywne opisy przejmującego bólu, z jakim nieustannie zmaga się Sheldon. Mężczyzna naprawdę poważnie ucierpiał w wypadku i każdy ruch czy zmiana pozycji to dla niego męczarnia, która w pewien sposób wypływa z kart powieści i przenosi się na czytelnika.

Spodziewałam się, że w Misery znajdę dopracowane w najdrobniejszym szczególe portrety psychologiczne postaci i muszę przyznać, że nie myliłam się. Zarówno charakter Paula, jak i Annie został drobiazgowo nakreślony, przez co oboje wydają się ludźmi z krwi i kości, a nie bohaterami stworzonymi na potrzeby powieści. Najwięcej emocji budzi niezrównoważona panna Wilkes, której zachowanie znacząco odbiega od normy. Kobieta zupełnie inaczej pojmuje rzeczywistość niż większość osób, co całkowicie uniemożliwia prowadzenie z nią racjonalnego dialogu, więc Sheldon nieustannie musi uciekać się do prób przewidzenia jej reakcji, by kupić sobie jeszcze trochę czasu, jeszcze kilka dni życia. Potyczki między tymi postaciami to fascynujący spektakl, w którym szaleństwo ściera się z wolą przetrwania. Ich dialogi wywołują ogromne napięcie, wprowadzając czytelnika w stan niepokoju i oczekiwania aż stanie się coś złego.

Oczywiście na makabryczne sceny nie trzeba długo czekać. Niektóre są naprawdę mocne oraz szokujące, ale mimo tego nie sposób oderwać się od książki. Misery nie nudzi ani przez moment. Od początku zastanawiałam się czy Paul ma szansę wydostać się ze swojego więzienia i nie mogłam zdecydować, którą wersje wydarzeń uznać za bardziej prawdopodobną. Czasem wydawało mi się, że protagonista jest na tyle sprytny, że przechytrzy Annie i jakimś cudem ucieknie z położnego na kompletnym odludziu domostwa, ale za chwilę nachodziła mnie myśl, że nikt nie może wygrać z kimś takim jak Wilkes. King funduje czytelnikowi emocjonalną huśtawkę i nieustannie podsyca jego ciekawość, sprawiając, że dzieło ograniczone do jednego miejsca akcji oraz dwóch postaci, intryguje i przykuwa uwagę niczym najbardziej rozbudowana, epicka historia.

W kontekście tej publikacji warto także poruszyć kwestię związaną z pisaniem książek oraz procesem twórczym w ogóle. Trudno nie szukać analogii pomiędzy samym Stephenem Kingiem, a wymyślonym przez niego bohaterem skoro obaj żyją z pisania. Nie wiem ile Kinga jest w Sheldonie, ale zdecydowanie Misery to także opowieść o wymyślaniu historii, o szukaniu pomysłów, o nagłym wpadaniu na genialne rozwiązania lub mozolnym obracaniu w głowie wciąż tego samego elementu, by dopasować go do reszty. Akt tworzenia został ukazany jako ucieczka od rzeczywistości, ale też problem zatruwający życie pisarza, jeśli dniami lub tygodniami nie może on ruszyć z miejsca. Po przeczytaniu tej książki nasunęła mi się taka myśl, że może King w pewien sposób pisze o sobie, o zaszufladkowaniu jako autor konkretnego typu literatury i związanych z tym próbach oderwania etykiety. Moim zdaniem Misery stanowi dowód na to, że Król horroru jest wszechstronnym pisarzem, dlatego polecam ten tytuł zarówno fanom Kinga, jak i sceptykom, którzy nie do końca odnajdują się w powieściach grozy. 

Ocena 5 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwania Czytam literaturę sprzed XXI wieku.

Inne przeczytane powieści Stephena Kinga:

Cmętarz zwieżąt
Lśnienie
Sklepik z marzeniami
Miasteczko Salem
Blaze



Reżyseria: Rob Reiner
Scenariusz: William Goldman 
Rok produkcji: 1990
Obsada: Kathy Bates, James Caan, Richard Farnsworth

Ostatnio chętnie oglądam ekranizacje i adaptacje niedawno przeczytanych powieści, po to, by pewne wątki zobaczyć w innym świetle, a także poznać odmienne rozwiązania niż te zastosowane przez autora książki. Nie oczekuję wiernego przeniesienia wydarzeń na ekran, wręcz przeciwnie, lubię, kiedy filmowa wersja nieco różni się od literackiej. W przypadku Misery trzon historii pozostaje zgodny z dziełem Kinga. Słynny pisarz Paul Sheldon ulega wypadkowi samochodowemu i udaje mu się przeżyć tylko dlatego, że zostaje odnaleziony przez Annie Wilkes, która natychmiast rozpoznaje swojego idola i postanawia się nim zaopiekować. Oczywiście kobieta jest niezrównoważona psychicznie, więc przebywanie w jej domu jest dla bohatera prawdziwą torturą. Wyraźnie widać, że Rob Reiner starał się w swoim filmie w miarę wiernie oddać ważniejsze i bardziej znaczące fragmenty powieści, ale niestety nie ustrzegł się przed spłaszczeniem pewnych kwestii.

Krajobraz piękny, ale pogoda zdradliwa.

Jak już wspomniałam nie mam nic przeciwko różnicom pomiędzy książką, a jej ekranizacją, więc nie czepiam się tego, że twórcy filmu poczynili pewne zmiany, wprowadzając do historii nowych bohaterów czy też zmieniając przebieg niektórych zdarzeń. Jednak nie spodobał mi się sposób w jaki przedstawiono relację łączącą Paula i Annie.
Lepiej, żeby Paul szybko znalazł wenę.
Moim zdaniem w filmowej wersji bohaterowie są znacznie mniej ciekawi, prawdziwi i szokujący. King niemal powołał te postaci do życia, a na ekranie tego wcale nie widać. Sheldon zgubił gdzieś cały swój pazur, czyli tę wolę walki, objawiającą się nawet pomimo ogromnego cierpienia oraz świadomości, że tylko pisanie może uchronić go od obłędu. W grze Jamesa Caana nie widziałam ani determinacji protagonisty, ani bólu wywołanego przez pogruchotane kości nóg, ani zmagań z szeregiem słabości, zarówno tych psychicznych jak i fizycznych. Widać, że aktor bardzo się stara, jednak uważam, że nie udało mu się oddać potencjału kryjącego się w postaci Paula Sheldona.

Kathy Bates w roli szalonej Annie Wilkes wypada znacznie lepiej. Na jej twarzy maluje się cała gama emocji, idealnie oddających zmienne nastroje opiekunki rannego pisarza. Aktorka bez trudu przechodzi od euforii do zaskoczenia czy rozczarowania oraz od wesołego stanu podekscytowania do depresji i myśli samobójczych.
Zachowania Annie nie sposób przewidzieć.
Uważam, że w pełni zasłużenie Bates otrzymała za tę kreację Oscara, ale mimo tego sądzę, że twórcy mogliby jeszcze bardziej podkreślić szaleństwo tego wyjątkowo czarnego charakteru. Momentami Annie budziła moje współczucie, a nawet coś na kształt zrozumienia dla jej postepowania, a wolałabym widzieć w niej głównie potwora. Wprawdzie całkiem inteligentnego i cwanego, ale nadal tylko potwora, niezdolnego do współodczuwania czy prowadzenia zwyczajnych rozmów. Wydaje mi się, że w filmie ta postać została nieco złagodzona, ponieważ kobieta nie wydaje się tak przerażająca i okrutna jak książkowa Annie.

Nie ukrywam, że ekranizacja raczej nie przypadła mi do gustu. Moim zdaniem historia opowiedziana przez Roba Reinera jest znacznie uboższa o emocje. Niby najważniejsze sceny zostały pokazane, ale w takcie oglądania nie mogłam pozbyć się wrażenia, że gdzieś zniknęła ta duszna, niepokojąca atmosfera. Może to wina dodania wątku poszukiwań głównego bohatera przez policję, pojawiającego się w zasadzie od samego początku filmu. Przez to widz nie jest skupiony jedynie na sytuacji Sheldona, ale od czasu do czasu przenosi uwagę na miejscowego szeryfa, drążącego sprawę zaginionego pisarza. W każdym razie Misery na ekranie nie robi takiego wrażenia jak dzieło Kinga, dlatego nie oczekujcie spektakularnych wrażeń zwłaszcza, jeśli lekturę książki macie już za sobą.

Ocena: 5 / 10