Nie zliczę ile utworów grozy zawiera motyw przeprowadzki do małego miasteczka lub położonej na odludziu wioski, mającej stać się dla bohaterów sielskim azylem, w którym wszystkie problemy i troski znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Oczywiście horror to nie bajka, dlatego prędzej czy później protagoniści przekonują się, że przyjazna atmosfera i życzliwi sąsiedzi to ułuda, a odziedziczony po przodkach lub okazyjnie kupiony dom, skrywa niejedną mroczną tajemnicę. Mimo powtarzalności określonych tematów i dość czytelnego schematu wykorzystywanego przez wielu pisarzy, wciąż chętnie sięgam po tego typu opowieści, oczekując dreszczu niepokoju i ekscytacji. Lekturę Mrocznego siedliska planowałam od dawna i nie ukrywam, że za sprawą licznych pozytywnych recenzji, nastawiłam się na poznanie mrocznej, emocjonującej historii pełnej barwnych postaci i zaskakujących zwrotów akcji.
Zdecydowałam się przeczytać powieść Marka Watsona po tym jak w oko wpadła mi okładka z napisem: „Jedna chwila, jedenaście osób, niekończący się łańcuch zdarzeń”. Lubię historie ilustrujące jak ludzkie losy plączą się w zaskakujący sposób, uświadamiając, że jedno nasze wypowiedziane bądź przemilczane słowo może mieć ogromny wpływ na innych. Z tego powodu dość wysoko zawiesiłam książce poprzeczkę, oczekując od autora nakreślenia sytuacji, w których mogłabym dostrzec ten złośliwy chichot losu, uzmysławiający, że nawet obcy ludzie nieświadomie oddziałują na siebie. Niestety trochę się zawiodłam. Teoretycznie pisarz zawarł, co trzeba, bo pokazał bieg wydarzeń niespodziewanie łączący kilka osób, ale wątki te okazały się dla mnie zbyt zwyczajne i codzienne. Być może właśnie o to chodziło Watsonowi, więc nie będę upierać się, że w powieściach zawsze potrzeba wielkich tajemnic, szybkich zwrotów akcji i intryg obnażających mroczne zakątki ludzkiej duszy. Ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że nieco dramatyzmu dodałoby tej historii pikanterii, sprawiając, iż stałaby się bardziej emocjonująca i intrygująca.
Kiedy ktoś prosi, żebym wymieniła tytuły ulubionych kryminałów lub thrillerów zawsze wspominam o Otchłani złai W ciemnościach strachu Chattama. Powieści głęboko zapadły mi w pamięć, mimo że rocznie czytam naprawdę wiele historii o morderstwach, oszustwach i wypaczeniach psychiki pchających bohaterów do popełniania makabrycznych czynów. Jednak wspomniane książki wyróżniają się spośród tej mnogości różnych utworów błyskotliwą intrygą, świetną kreacją nietuzinkowych protagonistów oraz mroczną, bardzo niepokojącą atmosferą, opadającą na czytelnika wraz z zagłębieniem się w pierwszą stronę dzieła. Diabelskie zaklęcia to zwieńczenie Trylogii zła, ostatnia opowieść o mężczyźnie potrafiącym niemal wniknąć do umysłu przestępcy, rozszyfrować czające się w nim demony, a na końcu pokonać bestię w ludzkiej skórze. Nie ukrywam, że z lekką obawą podeszłam do tej części, bo nawet świetnym pisarzom zdarzają się potknięcia w kreowaniu finałowych scen, przez co dobrze zapowiadające się serie, pozostawiają w czytelniku niedosyt. Na szczęście Maxime Chattam poradził sobie doskonale, ponieważ nie tylko z rozmachem zakończył historię głównego bohatera, ale sprytnym wybiegiem nawiązał do kolejnej książki, zapewniając sobie tym samym grono wiernych czytelników.
Ilekroć czytam książki takie jak Sprostowanie, zastanawiam się jak to możliwe, że niektórzy ludzie latami potrafią dusić w sobie jakąś tajemnice, żyjąc w strachu, że sekret wyjdzie na jaw przed najbliższymi. Wolą pozwolić, by przeszłość zatruwała ich umysł dzień po dniu zamiast raz na zawsze rozprawić się z nią, wziąć odpowiedzialność za swoje czyny i ponieść konsekwencje. Tak właśnie postępuje główna bohaterka powieści – Catherine Ravenscroft, która pozornie wiedzie szczęśliwe i uporządkowane życie, jednak w głębi serca drży na myśl, że ktokolwiek mógłby poznać prawdę o tym, co wydarzyło się na pewnym wakacyjnym wyjeździe sprzed dwudziestu lat. Od tak długiego czasu udaje przed mężem i synem, że stopniowo sama zaczyna wypierać ze świadomości to zdarzenie, mając nadzieję, że jej sekret na zawsze pozostanie bezpieczny. Ale nie tylko kobieta milczy od lat. Jest bowiem ktoś jeszcze, kto zna prawdę i w końcu postanawia ogłosić ją publicznie. Robi to w bardzo perfidny sposób, wydając pod pseudonimem powieść, w której bez ogródek demaskuje tajemnicę pani Ravenscroft. Kiedy Catherine rozpoznaje w bohaterce książki samą siebie, wie, że koszmar dopiero się zaczyna, bo anonimowy pisarz nie zawaha się przed niczym, by zrujnować jej życie.
Dziesięć lat temu spędziłam w Egipcie dwa wakacyjne tygodnie. Widziałam najważniejsze zabytki, płynęłam statkiem po Nilu i leniuchowałam w hotelu, ale oczywiście nie poznałam nawet odrobiny prawdziwego życia mieszkańców, ponieważ dla turystów wszystkie atrakcje były przygotowane, wyreżyserowane i zainscenizowane. Pamiętam, że odradzano kobietom samotne wyprawy na miasto, uczulano wycieczkowiczów na odpowiedni ubiór, a po Kairze grupy obcokrajowców przemieszczały się w towarzystwie policjantów lub wojskowych, których podczas całego pobytu dostrzegałam niemal na każdej ulicy tej metropolii. Ze strony miejscowych spotkały mnie zarówno szerokie uśmiechy i sympatyczne próby nawiązania rozmowy, jak i nieprzychylne spojrzenia oraz mamrotane pod nosem niezrozumiałe słowa, niemające raczej wiele wspólnego z gościnnością. Zafascynowały mnie ślady wspaniałości starożytnej kultury, porwała wszechobecna egzotyka, ale czułam strach na myśl o tym, co ukryte przed przyjezdnymi.
Wiele razy zetknęłam się z opinią, że Diane Chamberlain pisze w podobnym stylu co Jodi Picoult, ponieważ oddaje głos wielu bohaterom oraz snuje opowieść bazującą na kontrowersyjnym temacie, wplatając w nią wątki obyczajowe. Z tego względu od dawna nosiłam się z zamiarem sięgnięcia po jakieś jej dzieło, chcąc sprawdzić czy rzeczywiście jest tak, jak większość czytelników sądzi. Po przeczytaniu Prawa matki stwierdzam, że pewne podobieństwa występują, ale jeszcze za wcześnie na próbę porównania i wyłonienia pisarki, której książki bardziej trafiają w mój gust. A może wcale nie trzeba roztrząsać tej kwestii i lepiej skupić się na konkretnych powieściach? Jeszcze nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć, ale w przyszłości z pewnością to się zmieni, ponieważ moja przygoda z twórczością Chamberlain dopiero się zaczyna.
Własny egzemplarz Dziewczyny z pociągu otrzymałam w prezencie z okazji dnia dziecka. Uradował mnie już sam fakt, że pomimo moich dwudziestu sześciu lat wciąż mogę cieszyć się upominkiem :), ale nie ukrywam, że zadowolenie był podwójne, kiedy okazało się, że stałam się posiadaczką debiutanckiej powieści Pauli Hawkins. Na pewno pamiętacie tę eksplozję zainteresowania historią opowiadającą o kobiecie, która z okien podmiejskiego pociągu dostrzega coś, co na zawsze zmienia jej życie. Dałam się wciągnąć w marketingową akcję i uwierzyłam, że książka rzeczywiście musi być niezwykła skoro jest o niej tak głośno. A potem przyszło otrzeźwienie, bo do zbioru pozytywnych recenzji zaczęły dołączać te znacznie mniej pochlebne. W miarę jak przybywało rozczarowanych czytelników, mój entuzjazm malał, ale w końcu postanowiłam zmierzyć się z tą opowieścią i sprawdzić jakie wrażenie wywrze na mnie utwór Hawkins.
Powieść rozpoczyna się mocnym akcentem, ponieważ od pierwszych stron czytelnik zostaje wprowadzony w napiętą sytuację pomiędzy agentami FBI i ATF, a ludźmi zabarykadowanymi w domu letniskowym. Członkowie służb specjalnych starają się nie dopuścić do strzelaniny i rozwiązać spór pokojowo, ale niestety nie wszystko idzie zgodnie z planem. Kilka osób traci życie, a kiedy policjantom udaje się wreszcie wedrzeć do środka, zauważają, że w niepozornym letnim domku zgromadzono pokaźny arsenał broni. Niemal w tym samym czasie w Waszyngtonie odnalezione zostaje ciało nastolatki zmarłej w wyniku uduszenia. W obie sprawy zaangażowana jest agentka Maggie O’Dell, która wkrótce odkrywa, że istnieje związek pomiędzy tymi tragicznymi wydarzeniami. Głównym podejrzanym zostaje przywódca religijnej sekty Joseph Everett, jednak brak dowodów uniemożliwia oskarżenie charyzmatycznego przywódcy. A tymczasem morderca poczyna sobie coraz zuchwalej, atakując i zabijając kolejne młode kobiety.
Po książkę Kass Morgan sięgnęłam głównie dlatego że na jej podstawie powstał serial, który mam zamiar obejrzeć w niedalekiej przyszłości. Postanowiłam zachować „słuszną” kolejność i najpierw poznać powieść, a potem zobaczyć tę historię na ekranie, ale nie wiem czy to była dobra decyzja, ponieważ dzieło amerykańskiej pisarki niespecjalnie przypadło mi do gustu. Oczywiście wiedziałam, że Misja 100 to raczej lekka młodzieżówka, więc nie nastawiałam się na obcowanie z wielką literaturą, ale mimo wszystko liczyłam na coś więcej. Zacznę od ogólnego stwierdzenia, że autorka miała ciekawy pomysł, ale zawiodło wykonanie.
Obsada: Katie McGrath, Brandon Jay McLaren, Dean McDermott,
Steve Byers, Rob Stewart, Enuka Okuma
W kinach ze świecą szukać horroru opierającego się na slasherowych schematach, ale nie oznacza to, że opowieści o psychopatycznych mordercach atakujących grupę nastolatków odeszły do lamusa. Wprawdzie dziś widz raczej nie uświadczy dzieła na miarę klasycznych tytułów takich jak Teksańska masakra piłą mechaniczną, Halloween, Piątek trzynastego, Koszmar z ulicy wiązów czy Krzyk, ale po serii mniej lub bardziej udanych remake’ów kultowych filmów, twórcy wpadli na inny pomysł – przenieśli slasher do serialu. Kiedy pojawiła się produkcja o wymownym tytule Scream, miałam obawy czy taka historia, rozciągnięta na kilkanaście epizodów, może być atrakcyjna i zajmująca. Okazało się, że tak, ponieważ dość ciekawie wykorzystano najważniejsze założenia gatunku, doprowadzając nawet do powstania drugiego sezonu. Myślę, że jeszcze za wcześnie, by mówić o modzie na telewizyjne odsłony slasherów, ale ewidentnie coś jest na rzeczy, o czym świadczy zwiększająca się liczba produkcji, w których intryga skupia się na odkryciu tożsamości zamaskowanego, okrutnego mordercy terroryzującego mieszkańców niewielkiego, pozornie sielskiego miasteczka.
Długo przymierzałam się do tego, żeby sięgnąć po literaturę podróżniczą. Najpierw zebrałam kilka publikacji o dalekich i egzotycznych miejscach, potem odłożyłam je na półkę w przeświadczeniu, że długo nie będą czekać na swoją kolej, aż wreszcie (po wielu miesiącach) postanowiłam ruszyć stosy i sprawdzić czy zasmakuję w czytelniczych podróżach. Na pierwszy ogień wybrałam książkę o Japonii i nie będę ukrywać, że wybór podyktowany był ogromną sympatią do tamtejszych twórców gier i filmów grozy. Zabrałam się za czytanie i ze zdumieniem odkryłam, że Rafał Tomański nie spisał wrażeń ze swoich wojaży po Kraju Kwitnącej Wiśni, ale podzielił się pewnymi refleksjami oraz spostrzeżeniami dotyczącymi mentalności Japończyków, ich stylu życia, wyznawanych poglądów i tego wszystkiego, co w japońskiej kulturze może Europejczyków zadziwiać, a nawet szokować. Początkowo byłam niezbyt zadowolona z faktu, że Tatami kontra krzesła to zbiór esejów, a nie relacja z wyprawy do dalekiego kraju, ale ostatecznie nie żałuję czasu poświęconego na lekturę. Dzięki autorowi zapoznałam się bowiem z kilkoma intrygującymi obserwacjami oraz nabrałam apetytu na poszerzenie wiedzy o Japonii. A literatura podróżnicza? Cóż, musi jeszcze poczekać.
Od jakiegoś czasu mam spory problem z aktualizowaniem bloga
na listach czytelniczych. Wiem, że posty, które dodaję nie wyświetlają się u
was, albo wyświetlają z bardzo dużym (kilkunastogodzinnym) opóźnieniem. Nie mam
pojęcia skąd ta zmiana, bo kiedyś wpisy pojawiały się w blogrollu niemal
natychmiast. Oczywiście nie ja jedna mam ten problem, ale przyznam, że ogromnie
mnie on drażni, bo w końcu bloga prowadzę głównie po to, żeby był czytany, a
trudno o czytelników, jeśli posty się nie aktualizują. Zasięgnęłam informacji w
sieci czy da się cokolwiek z tym fantem zrobić i okazało się, że raczej nie.
Podobno jest to problem znany na bloggerze i nie trafiłam na jasne
wytłumaczenie, dlaczego pewne blogi po prostu przestają być widoczne na
listach. Jeśli znacie jakiś sposób na pozbycie się mojego kłopotu, będę
wdzięczna za rady (oczywiście jeśli jakimś cudem ta notka się w ogóle wyświetli).
Do
polskiej literatury przekonałam się głównie dzięki autorom kryminałów.
Nie będę przytaczać konkretnych nazwisk, ale w ciągu ostatnich paru lat
rodzime powieści o zbrodni i poszukiwaniu mordercy zaskoczyły mnie na
tyle pozytywnie, że zaczęłam przychylnie patrzeć również na debiutanckie
dzieła, nierzadko w niczym nieustępujące tytułom najbardziej znanym i
najczęściej chwalonym przez opinię publiczną. Z pozytywnym nastawieniem
zabrałam się za lekturę książki Mariusza Ziomeckiego, który wprawdzie ma
już na literackim koncie kilka pozycji, ale po raz pierwszy zabrał się
za stworzenie kryminalnej opowieści. Niestety tym razem zamiast zachwytu
z powodu odkrycia nowej, obiecującej serii o ściągającym przestępców
policjancie lub detektywie, przyszło lekkie rozczarowanie, ponieważ
książka Ziomeckiego okazała się dla mnie przeciętna i mało angażująca.
Obsada: Grant Gustin, Danielle Panabaker, Carlos Valdes,
Jesse L. Martin, Tom Cavanagh, Teddy Sears, Violett Beane
Pierwszy sezon serialu The Flash okazał się dla mnie ogromną niespodzianką. Spodziewałam się przeciętnej, nieskomplikowanej i raczej mniej niż bardziej angażującej uwagę historii, a otrzymałam ciekawych bohaterów, mnóstwo intrygujących wątków i dawkę pobudzających do myślenia refleksji. Opowieść rozpoczęła się dość niepozornie, ale z odcinka na odcinek stawała się coraz bardziej dynamiczna, nieprzewidywalna i interesująca, co sprawiło, iż ostatnie epizody oglądałam z wypiekami na twarzy, emocjonując się każdą zmianą w życiu protagonistów. Nic więc zaskakującego w tym, że od drugiego sezonu oczekiwałam co najmniej powtórki z rozrywki, a tak naprawdę szykowałam się na serialową bombę, wznoszącą superbohaterską produkcję na poziom, w którym nie ma miejsca na absurdalne czy nielogiczne rozwiązania fabularne. Niestety kontynuacja losów Barry’ego Allena i jego przyjaciół okazała się dość daleka od moich wyobrażeń. Wprawdzie Flash nadal pozostaje tytułem godnym uwagi, ale do drugiego sezonu wkradł się marazm oraz coś na kształt niezdecydowania twórców, jakby scenarzyści nagle stracili pewność czy kierunek jaki obrali dla fabuły jest tym właściwym. Jak możecie się domyślać, z takiego rozchwiania nie wyniknęło wiele dobrego.
W specjalnym, poświęconym twórczości Stephena Kinga, numerze magazynu Książki
pojawił się ranking dzieł mistrza grozy. Łukasz Orbitowski przygotował
subiektywną listę najlepszych i najgorszych powieści Kinga wraz z
krótkim komentarzem do każdego tytułu. Na niechlubnym, ostatnim miejscu
tegoż spisu znalazł się Doktor Sen, ponieważ zdaniem polskiego
pisarza: „Nie od dziś wiadomo, że King nie lubi własnych fanów. Pisząc
tę powieść, dał temu wyraz.” Nie mam pojęcia czy rzeczywiście autor
moich ulubionych literackich horrorów nie przepada za czytelnikami, ale
niestety muszę zgodzić się z Orbitowskim, bo kontynuacja Lśnienia
plasuje się na ostatniej pozycji również w moim rankingu twórczości
Kinga. Wprawdzie znam dopiero ułamek jego utworów, ale to żadne
pocieszenie, ponieważ po raz pierwszy jestem po prostu rozczarowana i
zawiedziona powieścią mistrza. Jak dotąd za najmniej udaną książkę
uważałam Blaze, choć i tak znalazłam w tej historii parę plusów i nie nazwałabym jej słabą czy niewartą lektury. Natomiast Doktor Sen nie umywa się do genialnego Lśnienia i dla mnie lepiej byłoby, gdyby autor nigdy nie wpadł na pomysł napisania drugiej części.
Zazwyczaj recenzje piszę na bieżąco, ponieważ najłatwiej ubrać emocje w słowa tuż po lekturze lub seansie, kiedy historia jest świeża; kiedy wciąż myślę o bohaterach i bez trudu potrafię przywołać w pamięci detale związane z poszczególnymi wątkami. Jednak w przypadku Czarnobylskiej modlitwy potrzebowałam czasu. Czułam, że muszę nabrać dystansu, bo w przeciwnym razie nie będę w stanie napisać nic oprócz tego, że reportaż Swietłany Aleksijewicz jest najbardziej wstrząsającą książką, jaką kiedykolwiek czytałam. Sięgnęłam po nią dwa miesiące temu, spodziewając się trudnej i wyczerpującej psychicznie lektury, ale mimo tego nie byłam gotowa na obezwładniające uczucia smutku, złości, żalu i rozgoryczenia towarzyszące mi od pierwszego do ostatniego zdania publikacja. Absolutnie nie żałuję poznania świadectwa osób, które podzieliły się swoją historią z autorką, ale nie ukrywam, że zagłębianie się w ich tragedię okupiłam łzami i paraliżującą bezsilnością wynikającą ze świadomości, że w ciągu sekundy ludzkie życie może zmienić się w niekończący się koszmar.
Niewiele jest filmów grozy, które wywołują we mnie emocje silniejsze niż lekki dreszcz niepokoju czy wzdrygnięcie na widok wyskakującego przed protagonistą potwora. Zazwyczaj nie odczuwam strachu w trakcie oglądania makabrycznych czy teoretycznie przerażających scen, więc przyzwyczaiłam się, że większość horrorów mnie rozczarowuje. Na szczęście wciąż zdarzają się wyjątki kiedy muszę przyznać, że w trakcie seansu czułam się naprawdę nieswojo, a potem jeszcze długo rozmyślałam nad poznaną historią, zastanawiając się jak zachowałabym się na miejscu bohaterów zmuszonych skonfrontować się z nadprzyrodzonymi siłami. Niedawno takich wrażeń dostarczyła mi Obecność Jamesa Wana, która okazała się dopracowanym, świetnie zrealizowanym, a przede wszystkim działającym na wyobraźnię dziełem grozy. Z tego względu nie mogłam przegapić kontynuacji i kiedy tylko wygospodarowałam chwilę wolnego, pomaszerowałam do kina w nadziei na poznanie kolejnej tajemniczej sprawy zajmującej uwagę Lorraine i Eda Warrenów, czyli najsłynniejszych amerykańskich demonologów.
Nie interesowałam się twórczością Katarzyny Bereniki Miszczuk dopóki nie wpadło mi w oko kilka pozytywnych recenzji jej najnowszej powieści pt. Szeptucha. Dotąd uważałam, że pisarka kieruje swoje historie do dużo młodszych czytelników niż ja, więc nie zwracałam na nie uwagi, mimo że w biblioteczce kurzył się egzemplarz Drugiej szansy. Jednak opinie na temat nowej książki Miszczuk zachęciły mnie do poznania pióra autorki, a tym samym uszczuplenia stosu z zaległościami. Nie oczekiwałam wiele od tego tytułu, prawdę mówiąc byłam przygotowana na prostą i nieskomplikowaną historię, o której zapomnę tuż po odłożeniu książki na bok, ale ku mojemu zdziwieniu szybko zaangażowałam się w opowieść o młodej kobiecie cierpiącej na amnezję.
Nie należę do miłośniczek stealth games, ponieważ brakuje mi cierpliwości w wykonywaniu zadań polegających na bezszelestnym podkradaniu się do wrogów, korzystaniu z kamuflażu, szukaniu kryjówek oraz wyczekiwaniu na dogodną okazję, by zacząć działać. Z tego względu dopiero niedawno zetknęłam się ze słynną serią Thief, mimo iż nowa odsłona cyklu ukazała się na rynku w 2014 roku. Zdaję sobie sprawę, że fani tego tytułu niecierpliwie czekali na premierę rebootu, a kiedy w końcu został ukończony, nie przyjęli go zbyt ciepło, narzekając na niedostatki fabularne oraz zbyt niski poziom trudności, podyktowany zapewne chęcią dostosowania się do masowego odbiorcy. Muszę przyznać, że jak na laika w tego rodzaju produkcjach, grało mi się zaskakująco przyjemnie i bezproblemowo, dlatego rozumiem, że koneserzy gatunku mogli poczuć się trochę zawiedzeni. Również przedstawiona historia nie wywarła na mnie większego wrażenia, gdyż szybko okazało się, iż to kolejna dość banalna i schematyczna opowiastka, która wydaje się jedynie pretekstem do zabrania odbiorcy w podróż po ciekawym, dopracowanym stylistycznie świecie.
Pisanie o szwedzkim autorze kryminałów i podkreślanie jego zaangażowania w sprawy społeczno-obyczajowe trąci banałem. Dzisiaj niemal każda skandynawska opowieść o morderstwie zawiera wątki łączące intrygę z jakąś ważną obserwacją odnoszącą się do współczesnych społeczeństw. Można odnaleźć krytykę upadku tradycyjnych wartości, ubolewanie nad rozluźnieniem więzi międzyludzkich, obawę o nieskuteczność systemu w walce z przestępcami, a także szereg innych tematów, mających skłonić czytelnika do refleksji i uzmysłowić na jakim świecie przyszło mu żyć. Jak więc pisać o twórczości Henninga Mankella, który w swoich kryminałach tak wiele miejsca poświęca na rozważania o zmieniającej się szwedzkiej rzeczywistości? Zacznę od wyznania, że do tej pory przeczytałam siedem książek poświęconych komisarzowi Kurtowi Wallanderowi i z czystym sumieniem stwierdzam, że wszystkie zapadają w pamięć. Nie mają nic wspólnego z ogranymi, wszędobylskimi motywami i naprawdę mówią coś istotnego o świecie. Dodam też, że siódma część cyklu została napisana 20 lat temu i wyraźnie czuć upływ czasu, co w tym przypadku uważam za ogromną zaletę. Dzisiejszy czytelnik ma szansę spojrzeć na obawy wyrażone w powieści z odpowiednim dystansem, dzięki czemu może ocenić czy Mankell miał rację, wieszcząc, iż prawo stanie się coraz mniej skuteczne, zbrodniarze okrutniejsi i zuchwalsi niż kiedykolwiek, a uczciwi policjanci zmęczeni walką o to, by stawianie granicy pomiędzy dobrem a złem wciąż miało sens.
Gdybym miała wytypować najbardziej prawdopodobny scenariusz końca świata, obstawiałabym wybuch trzeciej wojny światowej skutkujący odpaleniem broni jądrowej i obróceniem naszej planety w pył. Wojna atomowa. Konflikt nuklearny. Zdaje się, że już samo przeczytanie lub wypowiedzenie tych słów budzi zaniepokojenie oraz lęk. Bohaterowie powieści Roberta McCammona od wielu miesięcy śledzili doniesienia o rosnącej agresji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją. Jedni byli przekonani, że cały ten medialny szum jest przesadzony, inni przygotowywali się na najgorsze, szukając podziemnych schronów, w których mogliby przetrwać ostateczne starcie mocarstw. Byli też ludzie zbyt zajęci walką o byt, żeby przejmować się sprawami kompletnie od nich niezależnymi. Jednak nieważne, kto jaką postawę przyjął, bo jak się wkrótce okazało, deszcz atomowych bomb zaskoczył wszystkich. W ciągu kilku minut z powierzchni ziemi zniknęły amerykańskie metropolie, a małe miasteczka i wsie stały się cmentarzem dla milionów ludzi.
Powieść koncentruje się na losach bohaterów, którzy jakimś cudem przetrwali atak. Autor w ciekawy sposób zawiązuje intrygę, ponieważ postaci nie tworzą jednej grupy, ale ich ścieżki zbliżają się do siebie, co pozwala przewidywać, że w pewnym momencie dojdzie do wielkiego spotkania. Czytelnik poznaje bezdomną żebraczkę z Manhattanu, czarnoskórego zapaśnika Josha, niezwykłą dziewczynkę o imieniu Swan, która rozumie mowę zwierząt i wie, co czują ginące rośliny. Jest również nastolatek zafascynowany wszystkim, co związane z wojskiem i sztuką przetrwania, a także pracujący dla pewnego milionera pułkownik Macklin. Każda z tych postaci inaczej zachowuje się w obliczu końca świata, chociaż wszystkim przyświeca ten sam cel – przeżyć kolejny dzień. Poparzeni, brudni, okaleczeni i osamotnieni ludzie wędrują od jednego zniszczonego miejsca do drugiego w poszukiwaniu pożywienia i jakiegokolwiek schronienia. Jedni niespodziewanie odkrywają w sobie ogromną wolę walki i siłę do niesienia pomocy, inni natomiast sami stają się zagrożeniem, wierząc, że tylko w ten sposób uda im się przetrwać w postapokaliptycznej rzeczywistości.
Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że natłok protagonistów wprowadza do historii chaos, ale zapewniam, że nic takiego nie ma miejsca. Pisarz doskonale przemyślał każdy wątek, dlatego nie ma mowy o dezorientacji. Stopniowo przedstawia bohaterów i czytelnik poznaje wszystkich jeszcze zanim ich życie zostanie zrujnowane przez wojnę nuklearną. Taki zabieg daje szansę na lepsze zaznajomienie się z charakterami postaci, a co za tym idzie pełniejsze wniknięcie w ich psychikę. Każda z wymienionych w poprzednim akapicie osób jest na swój sposób wyjątkowa i każda przechodzi metamorfozę. Autorowi udało się stworzyć intrygujących, choć teoretycznie zwyczajnych bohaterów, którzy różnymi sposobami walczą o życie. Niepostrzeżenie zaangażowałam się w ich zmagania i z rosnącym napięciem obserwowałam jak usiłują poradzić sobie w tej dramatycznej sytuacji. Jak już wspomniałam protagoniści w większości są sobie obcy, więc jeśli łączą się w grupy, muszą nauczyć się współpracy, a to często okazuje się znacznie trudniejsze niż rywalizowanie ze sobą.
Świat przedstawiony przez McCammona to spełnienie najgorszego koszmaru ludzkości. Z naszej pięknej planety zostały jedynie radioaktywne zgliszcza. Nie istnieje nawet skrawek zielonego terenu, nie słychać śpiewu ptaków, nie ma również światła słonecznego, przez co w środku lata po wymarłej powierzchni Ziemi szaleją śnieżyce, tornada i ulewne deszcze. Współczesna cywilizacja skończyła się w mgnieniu oka i nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek mogła się odrodzić. Czy znajdując się w takiej rzeczywistości można jeszcze mieć chęć do życia? Jak odnaleźć wolę walki, gdy ze starego świata nie pozostało prawie nic? Czytanie Łabędziego śpiewu pobudza do stawiania sobie takich pytań i snucia refleksji na temat kurczowego trzymania się doczesności. Pisarz nie daje gotowych odpowiedzi, ale pokazuje różne motywacje i postawy bohaterów, wyjaśniając, dlaczego nie załamali się, mimo dramatycznych okoliczności. Przyznam, że opisy postapokaliptycznego krajobrazu i wszystkich trudności wynikających z konieczności odnalezienia się w nowej rzeczywistości, uważam za ogromną wartość powieści. Autor pomyślał o wszystkim, pokazując jak protagoniści zmagają się z trudnymi warunkami pogodowymi, głodem, chorobą popromienną, tęsknotą za bliskimi, problemami psychicznymi wynikającymi z ciągłego kontaktu ze śmiercią oraz świadomości, że szansa na poprawę sytuacji jest bliska zeru.
Książka Roberta McCammona przypomina mi nieco Drogę McCarthy’ego, z tym że Łabędzi śpiew uważam za przystępniejszą i ciekawszą opowieść. Nie jest pozbawiona wątków związanych z dylematami moralnymi postaci czy krwawą walką o przetrwanie, a przy tym odznacza się szybszym tempem rozwoju akcji. Warto też pamiętać, że dzieło McCammona jest starsze, więc istnieje możliwość, iż autorowi Drogi posłużyło za inspirację. W trakcie lektury Łabędziego śpiewu nasunęło mi się także skojarzenie z twórczością Stephena Kinga. Wprawdzie nie znam jeszcze Bastionu, do którego utwór McCammona bywa często przyrównywany, ale mam wrażenie, że sam styl pisania oraz pewne zabiegi, jak chociażby wprowadzenie wątku fantastycznego, tłumaczą konotacje z dziełami króla grozy.
Pomijając kwestie powiązań z innymi powieściami, z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę każdemu miłośnikowi historii o burzliwym końcu cywilizacji. Jestem pod wrażeniem rozmachu, szczegółowości świata oraz portretów psychologicznych postaci. Jedyny mankament jaki mogłabym wskazać związany jest z nagłym przerwaniem historii. Księga I urywa się bez wyrazistej konkluzji, wywołując w czytelniku niedosyt i zdziwienie, że nie ma już kolejnej strony. Jednak nie mogę mieć pretensji do autora, gdyż podział dzieła na osobne części to decyzja polskiego wydawcy. Moim zdaniem kompletnie chybiona, bo wyraźnie czuć, że opowieści brakuje zakończenia i aż prosi się, żeby nie przerywać lektury w takim momencie. Oczywiście niech was to nie zniechęci do czytania, ponieważ książka McCammona naprawdę zasługuje na uwagę.
Powracam do tego wyzwania ilekroć natłok obowiązków uniemożliwia mi regularne pisanie i publikowanie recenzji, dlatego mam nadzieję, że przymkniecie oko na chwilowy zastój na blogu i wybaczycie mi taki zabawowy "zapychacz". W drugiej połowie kwietnia wszystko powinno już wrócić do normy :)
12. Książka, która tak wycieńczyła cię emocjonalnie, że musiałaś przerwać jej czytanie lub odłożyć ją na jakiś czas.
Nie przypominam sobie, bym natrafiła na fikcyjną historię, która wstrząsnęłaby mną tak mocno, że musiałabym odłożyć lekturę na jakiś czas. Jestem odporna na wszelkie opisy krwawych wydarzeń, cierpienia bohaterów lub udręki psychicznej, jeśli tylko nie są to relacje osób opowiadających o swoim trudnym, dramatycznym życiu. Jednak literatura faktu jest w stanie zmusić mnie do zrobienia przerwy, zaczerpnięcia oddechu i dania sobie czasu na nabranie dystansu. Ostatnią publikacją wywołującą we mnie takie emocje był zapis wywiadów z Chińczykami wyrzuconymi poza nawias społeczeństwa, którzy z różnych powodów narazili się władzy. Ich życie często było pasmem cierpienia i udręki, i przyznam, że nie mogłam czytać spokojnie o wszystkich traumatycznych doświadczeniach, z jakimi rozmówcy Liao Yiwu musieli się zmierzyć.
Odkąd zaczęłam interesować się tekstami grozy, sporo czasu poświęciłam również na wyszukiwanie informacji o nadprzyrodzonych zjawiskach, które rzekomo naprawdę miały miejsce. Wprawdzie dopuszczam do siebie myśl, iż nie wszystko na tym świecie da się logicznie wytłumaczyć, jednak większość popularnych opowieści o nawiedzonych przedmiotach, spotkaniach ze zjawami i innych znakach świadczących o ingerencji nadprzyrodzonych bytów można włożyć między bajki. Do takiej właśnie kategorii zaliczam wszelkie artykuły i relacje poświęcone dziełom sztuki, uważanym przez wielu za przeklęte, opętane przez nieczystą siłę lub co najmniej niepokojące. Jednym z takim przedmiotów jest portret dziecka zatytułowany Płaczący chłopiec. Podobno właśnie ten obraz odpowiedzialny jest za serię niewyjaśnionych pożarów wybuchających w miejscach, w których pojawia się oryginalne dzieło lub jego reprodukcja. Grozy dodawać ma fakt, iż według relacji świadków za każdym razem ogień jest tak silny, że trawi wszystko, co znajdzie na swojej drodze, z wyjątkiem… Płaczącego chłopca. Jak już wspomniałam, nie wierzę w tę historię, ale nie przeszkodziło mi to zainteresować się powieścią poświęconą wątkowi nawiedzonego obrazu, doprowadzającego jego właścicieli do śmierci w płomieniach.
W dzieciństwie Carl był świadkiem wybuchu ogromnego pożaru w swoim rodzinnym domu. Chłopiec cudem ocalał, ale niestety został sierotą, ponieważ jego rodziców nie udało się uratować. Od tej strasznej tragedii minęło już wiele lat, ale bohater nigdy nie otrząsnął się z bólu, poczucia winy, a także strachu przed żywiołem. Wyparł wspomnienia ze świadomości i gdy już wydawało się, że dzięki temu odzyskał spokój ducha, wydarzyła się kolejna tragedia spowodowana nieokiełznaną siłą ognia. Jednak tym razem Carl wpadł na pewien trop, zgodnie z którym winą za jego fatum należy obarczyć tajemniczy obraz autorstwa nieznanego artysty. Bohater postanawia zniszczyć Płaczącegochłopca, by położyć kres niewyjaśnionym pożarom, jednak wówczas wtrąca się jego przyjaciółka Danielle, przekonując, że wyjaśni zagadkę przedmiotu i udowodni, iż nie ma on żadnych diabelskich mocy. Carl niechętnie przystaje na tę propozycję i Danielle zaczyna badać sprawę portretu. Im więcej informacji uzyskuje, tym mniej pewna jest swojego pierwotnego założenia, zwłaszcza że odczuwa dziwną więź z przedstawionym na obrazie dzieckiem.
Powieść Agnieszki Bednarskiej nie jest rasowym horrorem, mimo że opis fabuły może na to wskazywać. Autorka zbudowała intrygę wokół obrazu uznawanego za przeklęty i w kilku miejscach udało jej się stworzyć mroczną, napiętą atmosferę pełną domysłów, przywidzeń i trudnych do wyjaśnienia przeczuć. Niemniej Płaczącemu chłopcu bliżej do dramatu rodzinnego niż utworu grozy, dlatego że pisarka największy nacisk położyła na pokazanie okoliczności powstania dzieła oraz prześledzenie losów dziecka uwiecznionego na płótnie ręką nieznanego artysty. Nietrudno odgadnąć, że wymyślona przez Bednarską historia kilkulatka, należy do tych tragicznych i przejmujących, których poznanie pozwala jedynie na ubolewanie nad ludzkimi ułomnościami i słabościami. Próżno więc szukać w tej książce dosadnych przykładów pokazujących działanie jakichkolwiek nadprzyrodzonych mocy, ponieważ cała groza została ograniczona do zaledwie kilku fragmentów. Muszę przyznać, że autorka ma potencjał w pisaniu horrorów, ponieważ całkiem sugestywnie oddała atmosferę panującą w opuszczonym sierocińcu, a także przekazała emocje towarzyszące osobom mającym kontakt z feralnym obrazem. Szkoda tylko, że tych nastrojowych, niesamowitych scen jest w powieści tak mało.
W trakcie czytania towarzyszyło mi uczucie niedosytu wrażeń i braku jakichś mocniejszych akcentów. Doceniam pomysł na fabułę, jednakże zabrakło mi w tym utworze porządnego straszaka wywołującego ciarki na plecach odbiorcy. Chciałam uwierzyć, iż portret dziecka ma moc wzniecania pożarów, by wyobrazić sobie jak czują się bohaterowie przebywający w towarzystwie upiornego obrazu. Miałam nadzieję, że chociaż na chwilę zapomnę o racjonalnym podejściu i po prostu pozwolę porwać się opowieści. Niestety nic takiego się nie stało, ponieważ pisarka pewne kwestie zbyt mocno uprościła i wygładziła. Nie do końca rozumiem skąd taki problem, bo z jej stylu pisania przebija ta obiecująca iskra, dzięki której słowo pisane ma moc rozbudzania wyobraźni oraz przenoszenia czytelnika w zupełnie inny świat. Czasami Agnieszka Bednarska nie szczędzi dosadnych środków wyrazu, ale za chwilę odbiega od tematu lub jedynie sygnalizuje intrygujące motywy i później już do nich nie wraca, co niestety utrudnia czerpanie przyjemności z lektury.
Podobał mi się sposób w jaki autorka stopniowo odkrywa historię chłopca z obrazu. Te fragmenty przepełnione są bólem, tęsknotą i samotnością, przez co niemal natychmiast zaczęłam współczuć dziecku, które doświadczyło tylu cierpień. Jednakże takie podejście ma też swój minus, ponieważ nasuwa bardzo jednoznaczną interpretację opowieści. Żałuję, że nie pojawił się jakiś dodatkowy wątek burzący tak łatwe wytłumaczenie i wprowadzający do intrygi element niepewności oraz nieprzewidywalności. Zamiast tego, autorka dość nachalnie podsuwa swoją wizję, nie zostawiając czytelnikowi miejsca na snucie domysłów lub poszukiwanie własnego wyjaśnienia. Oczywiście niektórym odbiorcom takie rozwiązanie nie musi przeszkadzać, ale ja wolę, gdy w książkach opowiadających o nadprzyrodzonych wydarzeniach pojawia się chociaż cień niepewności czy bohaterowie mają do czynienia z jakąś siłą nie z tego świata, czy może jednak zbyt szybko przestają słuchać sceptycznego głosu rozsądku. W dziele Agnieszki Bednarskiej nie ma miejsca na wątpliwości i dość szybko można zorientować się w jakim kierunku podąży akcja.
Z bohaterami Płaczącego chłopca miałam taki sam problem jak z całą powieścią. Znów wyraźnie widać, że pisarka wpadła na ciekawy pomysł, ale ostatecznie nie wykorzystała go, ponieważ nie pogłębiła psychologii protagonistów. Początkowo wydaje się, że najważniejszą postacią będzie Carl, potem zaczyna dominować Danielle, a jeszcze później pojawiają się inne osoby, które w pewnym momencie skupiają na sobie uwagę czytelnika. W efekcie, żaden z kilkorga bohaterów nie zostaje odpowiednio rozwinięty, mimo że prawie każdy ma potencjał na przeobrażenie się w intrygującą postać. Danielle zmaga się z konsekwencjami pewnej decyzji z przeszłości. Na pozór jest wesołą, energiczną kobietą, ale w jej duszy coraz częściej gości smutek zagłuszany mieszankami alkoholu i antydepresantów. Carl wciąż nie przepracował traumy z dzieciństwa, więc jego spokój to tylko fasada. Jest jeszcze pomagający Danielle dziennikarz, który wydaje się chodzącym ideałem. Przystojny, wysportowany, zadbany, dobrze wychowany, ale dość szybko okazuje się, że i on ma ciemną stronę swojej osobowości. Niestety wszystkie wyróżniające protagonistów cechy, nikną w toku opowieści skupiającej się na dziecku z obrazu. Ogromnie żałuję, że autorka nie pogłębiła ich charakterystyk, bo przez to Płaczący chłopiec to jednowymiarowa historia, o której zapomina się w kilka dni po skończonej lekturze.
Ocena: 3.5 / 6
Książka przeczytana w ramach wyzwań: Z półki, Polacy nie gęsi (powieść, której akcja rozgrywa się poza granicami Polski).
Twórczość Michelle Moran poznałam dzięki powieściom z akcją rozgrywającą się w starożytnym Egipcie. Zarówno debiutancka Nefertiti, jak i późniejsza Heretycka królowa wywarły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Przekonałam się, że autorka potrafi ożywić postaci historyczne, przywołać odległą i egzotyczną codzienność ludzi żyjących tak dawno temu, a przy tym sprawić, że współczesny czytelnik bez problemu zaangażuje się w losy bohaterów, emocjonując się ich problemami, sukcesami oraz namiętnościami. Trzecie dzieło pisarki przenosi odbiorcę do Cesarstwa Rzymskiego, w którym władzę sprawuje Oktawian (od 27 r. p.n.e. nazywany Oktawianem Augustem). Po sukcesie odniesionym w bitwie pod Akcjum Oktawianowi udaje się podbić Egipt, doprowadzając do tego, że jedna z najsłynniejszych par w dziejach świata odbiera sobie życie. Najpierw umiera Marek Antoniusz, a następnie jego śladami podąża Kleopatra, osieracając ich wspólne dzieci – bliźnięta Selene i Aleksandra oraz kilkuletniego Ptolemeusza. Ostatni potomkowie wielkiej dynastii zostają zabrani do Rzymu, gdzie zamieszkują w willi siostry Oktawiana. Teoretycznie uważani są za gości, jednakże wszyscy wiedzą, że dzieci Kleopatry mogą stanowić zagrożenie. Również jedenastoletnia Selene zdaje sobie sprawę ze swojego położenia, dlatego pomimo tęsknoty za rodzicami, postanawia pilnie się uczyć, by udowodnić, iż jej talenty mogą przydać się Oktawianowi. Nie przestaje jednak marzyć o powrocie do Egiptu i odbudowaniu chwały Ptolemeuszów.
Moim zdaniem dobra powieść historyczna powinna nie tylko przenosić czytelnika do odległych czasów, ale także wzbudzać zainteresowanie opisywanym okresem i skłaniać do samodzielnego zgłębiania wiedzy oraz wyszukiwania informacji, których być może w książce zabrakło. Dzieło Moran spełnia te wymagania, więc mogę zaliczyć je do grupy udanych, intrygujących utworów przybliżających pewne historyczne wydarzenia. Wielokrotnie wspominałam, że nie jestem ekspertką w tej dziedzinie, więc nie potrafię zweryfikować czy zawarte przez pisarkę opisy rzymskich uczt, świąt, codziennych zajęć czy konfliktów pomiędzy plebsem a patrycjuszami są prawdziwie. Niemniej nie mam podstaw do tego, by wątpić w kompetencje autorki, która tak żywo i barwnie przedstawiła antyczny świat. Jestem pod wrażeniem zarówno fragmentów przybliżających architekturę oraz usytuowanie słynnych budowli, jak i charakterystyk zachwycających, bogato zdobionych wnętrz, zwierających zaskakująco dużo udogodnień jak na ówczesne czasy. W książce można znaleźć również wtrącenia o istotnych różnicach dzielących rzymską rzeczywistość od świata starożytnego Egiptu. Gdy dzieci Kleopatry przybywają do miasta okazuje się, że wszystko wygląda inaczej niż w Aleksandrii. Również ludzka mentalność zdaje się być odmienna, a tym samym przerażająca dla kogoś, kto wychował się w przekonaniu, że kobiety i mężczyźni mogą pobierać te same nauki, a małżeństwa zawierane są z miłości, a nie z wyboru.
Michelle Moran przedstawia bohaterów tak, by wydawali się oni wiarygodni i bliscy współczesnemu czytelnikowi. Autorka tchnęła życie w postaci kojarzone głównie z suchymi faktami historycznymi oraz opowieściami, w których brak miejsca na zarysowanie ich charakterów oraz odczuwanych emocji. Przypomniała mi, że ponad dwa tysiące lat temu ludzie też pragnęli długiego, szczęśliwego życia, oddawali się rozrywkom, świętowali, obawiali się chorób oraz wojen. Za ogromny atut tej historii uważam wplecenie do fabuły prawdziwych, udokumentowanych wydarzeń lub chociażby szeroko dyskutowanych ówcześnie spraw. Zadziwiające, że około 30 r. p.n.e. pojawiały się głosy o konieczności zniesienia niewolnictwa oraz pomysły, by stosować finansową zachętę dla Rzymianek nieobawiających się rodzić dzieci. Wyraźnie widać także wszystkie bolączki mniej zamożnych obywateli, niebędących w stanie przeciwstawić się bogatym patrycjuszom czy przekupnym sędziom. Szczególnie zbulwersowała mnie dramatyczna sytuacja kobiet zdanych wyłącznie na łaskę ojców i mężów. Ani młode dziewczyny, ani dojrzałe matrony nie mogły decydować same o sobie. Musiały za to z pokorą znosić wyroki mężczyzn mających prawo wygnać je z domu lub nakazać opuszczenie własnych dzieci.
Główną bohaterką powieści jest oczywiście tytułowa córka Kleopatry i muszę przyznać, że z łatwością mogłam zrozumieć rozpacz jedenastoletniej Selene, która w ciągu jednego dnia z egipskiej księżniczki przemieniła się w sierotę o niepewnym losie. Przekonał mnie portret nieco zagubionej, ale bardzo inteligentnej i uzdolnionej dziewczyny mającej świadomość, że jej życie zależy od cudzego kaprysu. Jednakże w wizerunku Selene jest pewna rysa, ponieważ w trakcie lektury nieustannie czułam, że protagonistka zachowuje się i wypowiada zbyt dojrzale jak na swój wiek. Najwyraźniej pisarka ma świadomość tego mankamentu, ponieważ w posłowiu tłumaczy, iż dojrzałość wynika z wykształcenia dziewczyny. Nie jestem do końca przekonana czy znajomość geometrii lub umiejętność porozumiewania się w kilku językach sprawiły, że Selene dość szybko otrząsnęła się z tragedii i odnalazła swoje miejsce w Rzymie. Jednak z drugiej strony, średnia długość życia wynosiła ówcześnie około 30 lat, więc może nie powinnam się dziwić zachowaniu jedenastolatki, gdyż w czasach starożytnych była już prawie kobietą. Na szczęście poza tą jedną drobnostką Selene została wykreowana na ciekawą, sympatyczną i niebanalną postać.
Inni bohaterowie również wypadają zadawalająco. Jak już wspomniałam autorka ożywiła postaci historyczne, przez co czytelnik ma szansę wyobrazić sobie jak zachowywał się Oktawian, jakie relacje panowały między jego siostrą i żoną, jak traktował swoje dzieci. Obecne są także wątki związane z córką Oktawiana Julią oraz jego siostrzeńcem Marcellusem typowanym na przyszłego władcę. Niemal wszystkie wspomniane w Córce Kleopatry osoby w jakiś sposób zapisały się na kartach historii, dlatego podobała mi się możliwość wejrzenia w ich psychikę oraz snucia domysłów na temat życia jakie mogły prowadzić. Niestety w powieści zabrakło istotnego elementu w postaci napięcia i nieprzewidywalności wydarzeń. Wprawdzie w kilku momentach akcja nabiera tempa, ponieważ pisarka nie szczędzi przykładów udowadniających, że rzymskie prawo było często okrutne i bezlitosne, ale mimo tego brakowało mi politycznych intryg czy poważniejszych zatargów pomiędzy Selene a osobami z otoczenia Oktawiana. W książce dzieci Kleopatry raczej nie doświadczają przykrości ze strony Rzymian i to wydało mi się dość naiwne, bo trudno uwierzyć, że nie znalazł się nikt, kto dążyłby do ich zniszczenia, uwikłania w jakiś spisek itd.
Nie przekonało mnie także szalone tempo zdarzeń zaprezentowane w finale. W ostatnich dwóch rozdziałach dzieje się tak wiele, że w porównaniu z resztą powieści, nie wypada to wiarygodnie. Nagle wyjaśniają się wszystkie tajemnice, a główna bohaterka orientuje się, że pała gorącym uczuciem do pewnego mężczyzny, mimo że wcześniej w ogóle nie myślała o nim w romantyczny sposób. Z tego względu uważam, że trzecia książka Michelle Moran jest nieco słabsza niż pierwsze dzieła, choć nadal zasługuje na uwagę. Pisarka wykreowała ciekawą opowieść o młodej egipskiej księżniczce, której odebrano bliskich, dom i poczucie bezpieczeństwa, zmuszając do przyjęcia rzymskiego stylu życia oraz znalezienia sposobu na przetrwanie w świecie całkowicie podporządkowanym Oktawianowi Augustowi.
Obsada: Kim Dickens, Cliff Curtis, Alycia Debnam-Carey
Frank Dillane, Elizabeth Rodriguez
Kiedy w zeszłym roku usłyszałam, że przerwę pomiędzy kolejnymi sezonami mojego ukochanego The Walking Dead, wypełni produkcja utrzymana w ramach tego samego uniwersum, byłam bardzo sceptycznie nastawiona do tego pomysłu. Przecież nikt nie zastąpi genialnych, w większości przeniesionych na ekran z komiksowego pierwowzoru, bohaterów ani nie odtworzy nieprawdopodobnie emocjonujących i intensywnych wydarzeń. Po co więc produkować kolejny serial bazujący na przetrwaniu w świecie opanowanym przez zombie? Cóż, odpowiedź jest prosta – dla pieniędzy. Nie mam wątpliwości, że Fear The Walking Dead to odcinanie kuponów od sukcesu opowieści o perypetiach grupy Ricka Grimesa, desperacko walczącej o przeżycie oraz zachowanie namiastki człowieczeństwa w obliczu upadku cywilizacji. Niemniej ciekawość zwyciężyła i obejrzałam pierwszy sezon składający się z zaledwie sześciu odcinków.
Nie jest tajemnicą, że skandynawskie kryminały nie cieszą się już taką renomą jak kilka lat temu. Moda na ten rodzaj literatury sprawiła, że zaczęto wydawać mnóstwo powieści pisanych głównie przez szwedzkich czy norweskich autorów, ale niestety nie każda z nich prezentuje wysoki poziom. Mimo tego nadal mam słabość do tych specyficznych historii, dlatego z chęcią sięgam zarówno po debiuty, jak i sprawdzone serie. O Tove Alsterdal usłyszałam dwa lata temu, gdy zdecydowałam się przeczytać jej pierwszą powieść pt. Kobiety na plaży. Wówczas nie spodziewałam się niczego specjalnego, ale okazało się, że otrzymałam świetnie napisaną oraz intrygującą historię, której szczegóły pamiętam do dziś. Pomyślałam, że pisarka musi mieć talent skoro już w debiutanckim dziele pokazała tak duże umiejętności, dlatego gdy pojawiła się kolejna jej książka, sięgnęłam po nią bez wahania. Jednak tym razem nie będę chwalić, bo ku mojemu zdziwieniu Grobowiec z ciszy to przeciętna historia, w której nie widać ani ciekawego rozwoju fabuły, ani świetnego warsztatu literackiego. Jest poprawnie, ale nudno i bez polotu, przez co nie mogę uznać tego utworu za satysfakcjonującą lekturę.
Powieść podzielona została na trzy części, z czego pierwszą uważam za najbardziej intrygującą i przemyślaną. Czytelnik poznaje nieco zagubioną kobietę, która po wielu latach spędzonych w Londynie przyjeżdża do rodzinnego domu, by zająć się chorą matką. Wkrótce dowiaduje się, że jej rodzicielka posiada niewielki majątek położony w wiosce nieopodal fińskiej granicy, za który ktoś gotowy jest zapłacić bardzo dużo pieniędzy. Zaintrygowana całą sprawą Katrine postanawia wyruszyć do Kivikangas, by po raz pierwszy odwiedzić rodzinne strony matki i przekonać się, co kryje się za nadspodziewanie hojną ofertą potencjalnego nabywcy domu. Jej przyjazd zbiega się z okrutnym morderstwem popełnionym w spokojnej dotąd wiosce, sprawiającym, że mieszkańcy nieufnie popatrują na każdego spoza Kivikangas, twierdząc, że tylko ktoś obcy byłby zdolny do takiego czynu. Jednak Katrine nie poddaje się i uparcie drąży, usiłując dowiedzieć się czegoś o swoich nieznanych przodkach. Zdobyte informacje doprowadzają ją aż do Rosji, gdzie w zakurzonych archiwach pogrzebano pamięć o milionach ofiar komunistycznego reżimu. Kobieta zaczyna interesować się sprawami, które nawet po tylu latach są tematem tabu, co nie podoba się pewnym wpływowym i jednocześnie niebezpiecznym ludziom.
Grobowiec z ciszy nie jest typowym kryminałem, ponieważ wątek morderstwa pojawia się niejako na drugim planie. Najważniejsze wydarzenia dotyczą Katrine i jej poszukiwań swoich korzeni oraz prób zapełnienia białych plam w rodzinnej historii. Ten aspekt uważam za największą zaletę powieści, ponieważ autorce udało się opisać emocje towarzyszące głównej bohaterce oraz trudności, z jakimi musiała się zmagać. Doskonale rozumiem potrzebę dowiedzenia się czegoś więcej o losach dziadków lub pradziadków i poukładania strzępków opowieści w logiczną całość, dlatego od początku kibicowałam Katrine w jej działaniach. Do pewnego momentu ten wątek jest bardzo realistyczny. Alsterdal pokazała jak trudno jest zdobyć zaufanie tych, którzy całe życie spędzili w maleńkiej wiosce oraz nakłonić do mówienia ludzi pragnących zachować pewne informacje wyłącznie dla siebie. Pisarka scharakteryzowała także mentalność mieszkańców Kivikangas, podkreślając, że dla nich wciąż ważne są tradycyjne wartości, takie jak wiara w Boga, oddanie rodzinie i dobre stosunki z sąsiadami. Oczywiście nie zabrakło także negatywnych cech na czele z wścibstwem, wtrącaniem się w cudze sprawy oraz nieufnością wobec osób spoza regionu. Mam wrażenie, że autorka rzetelnie opisała jak wygląda życie w małej szwedzkiej miejscowości, ustrzegając się przed przejaskrawieniami czy wypaczeniami.
Zaintrygowała mnie także kwestia swego rodzaju wyobcowania dotykającego ludzi z tego regionu, ponieważ większość osób nosiła fińskie imiona i nazwiska oraz porozumiewała się w specyficznym, nieznanym powszechnie dialekcie. Natomiast ci, którym udało się opuścić rodzinną miejscowość, bardzo często przyjmowali typowo szwedzkie nazwiska, jakby pragnęli zapomnieć skąd pochodzą. Czytelnik razem z bohaterką odkrywa wspomniane niuanse oraz zapoznaje się z lokalnymi bolączkami, takimi jak brak pracy czy postępujące wyludnienie, co dla mnie stanowi sporą zaletę tej historii. Niestety w kolejnych częściach autorka nieco zmienia optykę, wysyłając Katrine do Rosji, a także poświęcając sporo miejsca pewnemu mężczyźnie, który postanowił zamordować swego partnera w gangsterskich interesach. O ile sama podróż bohaterki jest jeszcze do przyjęcia, ponieważ kobieta odwiedza stare archiwa, usiłując odtworzyć nieznaną dotąd gałąź drzewa genealogicznego, o tyle koncentracja na tajemniczym protagoniście nie przypadła mi do gustu. Naturalnie odgrywa dość ważną rolę w całej intrydze, ale mimo tego uważam, że jego kreacja jest zbyt sztampowa, żeby mogła wzbudzić jakieś większe emocje.
Największe zastrzeżenie mam jednak do sposobu, w jaki pisarka zakończyła opowieść. Po przeczytaniu ostatniej strony zaczęłam zastanawiać się nad zasadnością wprowadzania wątku kryminalnego, za którym w gruncie rzeczy nie kryje się nic intrygującego czy zapadającego w pamięć. Możliwe, że chodziło o pokazanie tej ponurej zwyczajności w dokonywaniu zbrodni i przypomnieniu, iż człowiek zdolny jest zabić bliźniego nie tylko wówczas, gdy kierują nim wielkie namiętności, ale też niejako przez przypadek, gdy sytuacja wymknie się spod kontroli. Niemniej po rozwiązaniu zagadki poczułam się trochę zawiedziona, że to już koniec, że nic więcej nie stoi za tą tragedią. Jednakże prawdziwe rozczarowanie wzbudziło we mnie zachowanie bohaterki. Jak już wspominałam doskonale rozumiałam jej motywację, kiedy postanowiła poznać losy przodków i później, gdy wybrała się aż do Petersburga, żeby przekopać tamtejsze archiwa, ale to, co zrobiła w finale w ogóle mnie nie przekonało. Nie mogę dokładnie napisać o co chodzi, ale wierzcie mi na słowo, że z rozsądnej kobiety przeistoczyła się w mimozę bez własnego zdania. Na dodatek ta zmiana wyniknęła ze słabości do pewnego mężczyzny, co dodatkowo mnie zirytowało, ponieważ wyskoczyła z tym jak przysłowiowy diabeł z pudełka. Odniosłam wrażenie, że Alsterdal nie bardzo wiedziała jak rozwiązać konflikt oraz w jaki sposób połączyć ze sobą dwie różne sprawy i stąd to dziwaczne zachowanie protagonistki.
Po Grobowcu z ciszy spodziewałam się czegoś więcej niż przeciętnej powieści. Jednak tym razem Tove Alsterdal nie zaprezentowała niczego oryginalnego, mogącego wyróżnić jej książkę spośród mnóstwa podobnych tytułów. Początek zapowiadał się dobrze i w ogólnym rozrachunku doceniam rzetelność w przedstawieniu życia w małej szwedzkiej miejscowości oraz dążeniu bohaterki do poznania rodzinnych tajemnic. Niemniej dość mocno zawiodło mnie zakończenie, które wraz z uproszczonym rozwiązaniem kryminalnej zagadki stanowi poważny minus tej historii.
Sięgając po Deadly Premonition, miałam świadomość, że wersja przeznaczona na komputer należy do grona niezbyt udanych portów konsolowych, skutecznie odstraszających wielu potencjalnych użytkowników przestarzałą grafiką oraz topornym sterowaniem. Postanowiłam jednak nie zrażać się negatywnymi opiniami, zwłaszcza że produkcja promowana była jako ciekawe połączenie przygodówki z survival horrorem, której największymi zaletami są intrygujący bohaterowie oraz skomplikowana fabuła zawierająca emocjonującą kryminalną intrygę. Niestety już w trakcie pierwszej godziny rozgrywki zrozumiałam, że czeka mnie ciężka przeprawa przez morze niedoskonałości oraz irytujących rozwiązań. Szybko okazało się także, że twórcy postanowili rozciągnąć każde wydarzenie do granic możliwości, obudowując je w absurdalnie długie przerywniki fabularne oraz monotonne, nieciekawe zadania, dostarczające odbiorcy kolejnych powodów do frustracji. Po szesnastu godzinach spędzonych z tą grą, z całą pewnością mogę stwierdzić, że to najgorszy tytuł, z jakim miałam do czynienia w minionym roku.
Pierwsza ofiara seryjnego mordercy z Greenvale.
Głównym bohaterem jest ekscentryczny agent FBI, Francis York Morgan, który przybywa do niewielkiego miasteczka, by rozwikłać zagadkę brutalnego zabójstwa młodej kobiety. Śmierć Anny Graham wstrząsnęła całym Greenvale, uchodzącym dotąd za spokojne, niemal sielskie miejsce do życia, ale nie oznacza to, że mieszkańcy zechcą współpracować z kimś obcym. York natrafia na mur milczenia oraz niechęć okazywaną nawet przez lokalnych stróżów prawa. Zresztą mężczyzna nie należy do osób potrafiących zjednać sobie sympatię, ponieważ wykazuje się lekceważącym podejściem do innych oraz osobliwymi metodami działania, wśród których przodują wróżenie z porannej kawy oraz konsultacje z niewidzialnym towarzyszem Zachiem. Protagonista ma zaskakująco otwarty umysł, dlatego szybko orientuje się, że w mieście działa jakaś dziwna, nadprzyrodzona siła, mająca związek ze sprawą Anny Graham. Wkrótce pojawiają się kolejne ofiary psychopaty z Greenvale, a York ma coraz mniej czasu na doprowadzenie śledztwa do końca.
Jeden z ciekawszych momentów w grze to uczestnictwo w sekcji zwłok.
Początkowo wydawało mi się, że kryminalna historia będzie w stanie zrekompensować inne wady Deadly Premonition, jednak im dłużej towarzyszyłam bohaterowi w jego działaniach, tym mniej cierpliwości miałam dla kolejnych nudnych, niepotrzebnie wydłużonych zadań. Mój wkład w rozwój fabuły ograniczał się do przemieszczania postaci z miejsca na miejsca, zbierania podświetlanych kolorem przedmiotów oraz prowadzenia mnóstwa, nie zawsze sensownych, rozmów. Teoretycznie gra pozwala użytkownikowi na samodzielne kierowanie śledztwem, ponieważ można odwiedzać miejsca zbrodni, zbierać dowody i przesłuchiwać świadków, ale w praktyce to nie ma głębszego sensu, bo najważniejsze informacje pojawiają się wtedy, gdy agent Morgan przeprowadza tak zwane profilowanie. Zabieg ten nie ma wiele wspólnego z prawdziwą analizą materiałów i wysnuwaniem wniosków, ponieważ przypomina raczej wizje protagonisty, który na podstawie określonych artefaktów „widzi” fragmenty minionych wydarzeń. Z tego względu gracz ma ograniczone pole działania, gdyż musi czekać aż York wykorzysta swoje niecodzienne umiejętności.
Jazda samochodem to prawdziwy koszmar.
Opowieść przedstawiona w grze pełna jest dwuznaczności i niejasności związanych z zakończeniem, co właściwie można potraktować jako zaletę tej produkcji. Wersja reżyserska oferuje rozbudowany finał oraz drugą linię fabularną, dzięki czemu historia staje się jeszcze bardziej intrygująca i wieloznaczna, jednak w pewnym momencie miałam wrażenie, że twórcy sami nie bardzo wiedzieli, co chcą przekazać. Od początku wiadomo, że dochodzenie prowadzone przez agenta będzie czymś wyjątkowym, jednak aż do samego końca odbiorca nie ma świadomości, jak złożona jest sprawa morderstw w Greenvale. Kiedy na jaw wychodzą sekrety mieszkańców miasta, a także szczegóły związane z pewnym zdarzeniem z przeszłości, gubi się gdzieś spójność fabuły, jakby do głosu doszło zbyt wiele różnych wątków. Ostatecznie warstwę narracyjną uważam za największą zaletę tego tytułu, niemniej i w tym aspekcie mogę wskazać kilka irytujących i rujnujących atmosferę chwytów.
Twórcy zadbali także o irytujące wstawki w postaci quick time events.
Drażniły mnie przede wszystkim sztuczne dialogi oraz momenty, w których protagonista próbował zabłysnąć oryginalnym poczuciem humoru. Rozumiem, że taki był zamysł twórców i zdaję sobie sprawę, jaką funkcję miały pełnić pewne rozwiązania (np. natrętne wtrącanie przez Yorka powitalnej formułki), ale niestety mnie nie przypadły do gustu. Nie do końca podobało mi się także wprowadzenie do opowieści aż tylu różnych nadprzyrodzonych zjawisk. W trakcie rozgrywki użytkownik musi bowiem stoczyć liczne walki z przeciwnikami przypominającymi skrzyżowanie zombie z charakterystycznymi dla japońskiej mitologii duchami, legendarnym mordercą nawiedzającym miasteczko oraz swego rodzaju demonami kontrolującymi bezwolnych ludzi. Do tego dołożyć trzeba jeszcze trudne dzieciństwo głównego bohatera, jego słabość do policjantki imieniem Emily, szczegóły związane z istnieniem wyimaginowanego Zacha oraz przerażające własności roślin wydających czerwone nasiona. Dobrze, że twórcy starali się rozbudować intrygę, ale niektóre wątki były aż nadto rozciągnięte, pełne niepotrzebnego sentymentalizmu i patosu.
Nie samym śledztwem bohater żyje.
Pod względem mechaniki produkcja studia Access Games także pozostawia wiele do życzenia. Największą wadą systemu sterowania jest niemożność jednoczesnego poruszania awatarem oraz zadawania przeciwnikom obrażeń. Najpierw trzeba zatrzymać się i zająć dogodną pozycję, a dopiero potem można oddać strzał lub zaatakować potwora bronią białą. Dodatkowo tryb walki nie należy do zbyt dynamicznych, więc po kilku godzinach spędzonych na poznawaniu środowiska gry, bardziej opłacalna wydała mi się ucieczka przed wrogami, skutkująca szybszym przejściem do kolejnego etapu rozgrywki niż mozolne potyczki z każdą nadprzyrodzoną istotą. Trzecioosobowy widok generowany przez wirtualną kamerę umieszczoną za plecami bohatera nie sprzyja budowaniu atmosfery grozy. Wprawdzie York musi przemierzać szeregi mrocznych korytarzy oraz pomieszczeń przypominających Otherworld z serii Silent Hill, niemniej to nie wystarczy, by wzbudzić nawet lekki niepokój. Sytuację ratują jedynie makabryczne miejsca zbrodni, które przekonująco odzwierciedlają cierpienia ofiar oraz tortury zadawane im tuż przed śmiercią. Trudno bowiem ze spokojem i obojętnością patrzeć na okaleczone, obnażone ciała, będące dowodem na okrucieństwo zabójcy.
Niestety sterowanie jest bardzo toporne i przestarzałe.
Wyraźnie widać, iż twórcy chcieli przekonać graczy, że mają do czynienia z wyjątkową produkcją, łączącą w sobie cechy kilku różnych gatunków tematycznych i ludycznych, jednak nie do końca to założenie zostało zrealizowane. W warstwie tematycznej Deadly Premonition znajduje się gdzieś pomiędzy kryminałem, niezbyt udanym horrorem oraz zupełnie zbędną historią obyczajową, natomiast w warstwie ludycznej starano się przemycić elementy mechaniki typowe dla survival horrorów, gier RPG oraz tytułów z otwartym światem. Jakkolwiek sam pomysł zasługuje na uwagę, realizacja nie zachwyca. Przez większą część rozgrywki miałam problem ze zorientowaniem się, czy najważniejszy jest wątek śmierci młodych dziewczyn, nadprzyrodzonych zdarzeń mających miejsce w Greenvale, a może problemów osobistych głównego bohatera. Pod względem mechaniki również nie jest lepiej, ponieważ poczucie swobody poruszania się i niemal dowolnego eksplorowania przestrzeni jest bardzo iluzoryczne. Zwiedzanie otoczenia polega głównie na monotonnym prowadzeniu samochodu z punktu A do punktu B, utrudnionym dodatkowo brakiem nawigacji.
Niektóre lokacje wyglądają dość ciekawie, ale to za mało, żeby zbudować atmosferę grozy.
Teoretycznie York może w każdej chwili opuścić pojazd i badać otoczenie, ale w praktyce gracz nie jest w stanie odwiedzić zbyt wielu miejsc. Na przeszkodzie stoją krzewy skutecznie blokujące dostęp do innych lokacji, płoty zazdrośnie strzegące przestrzeni oraz wysokie skarpy uniemożliwiające zboczenie z wyznaczonej trasy. Wielkiego znaczenia nie mają także czynności służące podtrzymaniu postaci przy życiu. Znów muszę wskazać na rozdźwięk pomiędzy założeniami a rozgrywką, ponieważ odbiorca nie musi specjalnie wysilać się, by zadbać o regularne posiłki agenta czy też odpowiednią dawkę snu. Wszystko dzieje się niejako samoczynnie, gdy mężczyzna wybiera się ze współpracownikami na lunch lub ucina sobie drzemkę. Oprócz karmienia protagonisty oraz dostarczania mu kofeinowych napojów gracz może także skoncentrować się na utrzymaniu garderoby Yorka w czystości oraz wyborze samochodu z pełnym bakiem, jednak nie widzę sensu w dodawaniu do rozgrywki takich detali, ponieważ zaniedbanie wymienionych czynności nie skutkuje poważnymi konsekwencjami.
Silnie zaakcentowano obecność wątków nadprzyrodzonych.
Zdaję sobie sprawę, że Deadly Premonition zebrało skrajne opinie, ponieważ oprócz negatywnych recenzji, ku mojemu zdziwieniu, nie brak również osób chwalących opowiedzianą historię oraz rzekome podobieństwa pomiędzy tym tytułem a serialem Miasteczko Twin Peaks. Niemniej dla mnie gra jest zbyt niedopracowana, by jakiekolwiek odwołania do kultury popularnej mogły zatrzeć złe wrażenie. Męczące zadania, sztucznie wydłużone przerywniki fabularne, grafika przywodząca na myśl produkcje sprzed piętnastu lat, fatalne sterowanie oraz szereg innych opisanych powyżej wad, skutecznie utwierdzają mnie w przekonaniu, że więcej po ten tytuł nie sięgnę.