30 września 2015

Misery - Stephen King + film


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 366
Rok pierwszego wydania: 1987
Rok polskiej premiery: 1991

Dzięki autorce bloga Kącik z Książką 21 września odbył się pierwszy ogólnopolski dzień czytania dzieł Stephena Kinga, a cały miesiąc został ogłoszony swego rodzaju festiwalem twórczości mistrza literackiego horroru. Jako fanka wykreowanych przez niego historii bez wahania wzięłam udział w akcji, choć ubolewam nad tym, że udało mi się przeczytać zaledwie jedną powieść. Spośród kilku tytułów zgromadzonych w mojej biblioteczce spontanicznie wybrałam Misery, decydując się na spotkanie z nieco innym Kingiem niż znany mi dotychczas. Nie sięgnęłam więc po kolejną opowieść grozy, ale zabrałam się za thriller psychologiczny, budzący w czytelniku strach bez uciekania się do scen z udziałem nadprzyrodzonych mocy czy innych fantastycznych elementów. Zamiast nich pojawia się bowiem ludzkie szaleństwo w najczystszej i najgroźniejszej postaci, a zetknięcie się z nim jest nie mniej przerażające niż nocne spotkanie z krwiożerczą bestią w samym sercu gęstego lasu.

Głównym bohaterem jest pisarz Paul Sheldon, który zasłynął jako autor poczytnego, lecz niezbyt wymagającego intelektualnie cyklu romansów o Misery Chastain. Mężczyzna dorobił się sławy dzięki tym tworzonym niemal taśmowo historyjkom, ale w końcu poczuł, że nastał czas na wykonanie kroku naprzód i zajęcie się bardziej ambitną literaturą. W ostatniej powieści uśmiercił więc kochaną przez tysiące fanów Misery i z zapałem oddał się pisaniu zupełnie innej historii. Na kilka dni przed premierą ostatniego romansu Paul uległ poważnemu wypadkowi. Burza śnieżna w połączeniu ze zlodowaciałą nawierzchnią oraz alkoholem płynącym w żyłach kierowcy spowodowała, że Sheldon stracił panowanie nad samochodem, co omal nie kosztowało go życia. Ciężko ranny mężczyzna stracił przytomność, a gdy się ocknął, okazało się, że nie znajduje się w szpitalu, ale w zupełnie obcym domu. Początkowa radość z ocalenia szybko ustąpiła miejsca panice, kiedy Paul zorientował się, że jego wybawicielka i gospodyni Annie Wilkes ma własne plany co do jego osoby. Otóż kobieta jest wielką fanką Sheldona i wprost uwielbia cykl o Misery. Niestety jest też kompletnie niezrównoważona psychicznie, więc nic dziwnego, że źle przyjęła informację o śmierci ukochanej bohaterki.

Na pierwszy rzut oka ta książka jest zupełnie nie w stylu Stephena Kinga i nie chodzi jedynie o brak nadnaturalnych elementów, ale także koncentrację wyłącznie na dwóch postaciach zamiast rozbudowanej galerii różnorodnych protagonistów oraz nieco mniej gawędziarski sposób opisywania zdarzeń. Niemniej po kilkudziesięciu stronach można wyczuć ten charakterystyczny, „kingowski” rys tylko w nieco innym, na szczęście równie udanym, wydaniu. Autor niemal natychmiast przeniósł mnie do świata Paula Sheldona i zmusił, żebym z rosnącym niepokojem czytała o mrożących krew w żyłach zmaganiach z szaloną, ale jednocześnie niezwykle przebiegłą Annie. Pobudził moją wyobraźnię, dzięki czemu bez najmniejszego trudu mogłam „zobaczyć” każdą scenę, wczuć się w dramatyczną sytuację bohatera, a co najważniejsze poczuć jego desperację, cierpienie oraz powoli zatruwające umysł poczucie beznadziei i zbliżającego się końca. Czasem miałam wrażenie, że to ja sama stoję oko w oko z nieobliczalną kobietą, która w jednej chwili przynosi mi leki, a w następnej wściekle miota się po pokoju, grożąc śmiercią lub torturami. Duże wrażenie zrobiły na mnie także sugestywne opisy przejmującego bólu, z jakim nieustannie zmaga się Sheldon. Mężczyzna naprawdę poważnie ucierpiał w wypadku i każdy ruch czy zmiana pozycji to dla niego męczarnia, która w pewien sposób wypływa z kart powieści i przenosi się na czytelnika.

Spodziewałam się, że w Misery znajdę dopracowane w najdrobniejszym szczególe portrety psychologiczne postaci i muszę przyznać, że nie myliłam się. Zarówno charakter Paula, jak i Annie został drobiazgowo nakreślony, przez co oboje wydają się ludźmi z krwi i kości, a nie bohaterami stworzonymi na potrzeby powieści. Najwięcej emocji budzi niezrównoważona panna Wilkes, której zachowanie znacząco odbiega od normy. Kobieta zupełnie inaczej pojmuje rzeczywistość niż większość osób, co całkowicie uniemożliwia prowadzenie z nią racjonalnego dialogu, więc Sheldon nieustannie musi uciekać się do prób przewidzenia jej reakcji, by kupić sobie jeszcze trochę czasu, jeszcze kilka dni życia. Potyczki między tymi postaciami to fascynujący spektakl, w którym szaleństwo ściera się z wolą przetrwania. Ich dialogi wywołują ogromne napięcie, wprowadzając czytelnika w stan niepokoju i oczekiwania aż stanie się coś złego.

Oczywiście na makabryczne sceny nie trzeba długo czekać. Niektóre są naprawdę mocne oraz szokujące, ale mimo tego nie sposób oderwać się od książki. Misery nie nudzi ani przez moment. Od początku zastanawiałam się czy Paul ma szansę wydostać się ze swojego więzienia i nie mogłam zdecydować, którą wersje wydarzeń uznać za bardziej prawdopodobną. Czasem wydawało mi się, że protagonista jest na tyle sprytny, że przechytrzy Annie i jakimś cudem ucieknie z położnego na kompletnym odludziu domostwa, ale za chwilę nachodziła mnie myśl, że nikt nie może wygrać z kimś takim jak Wilkes. King funduje czytelnikowi emocjonalną huśtawkę i nieustannie podsyca jego ciekawość, sprawiając, że dzieło ograniczone do jednego miejsca akcji oraz dwóch postaci, intryguje i przykuwa uwagę niczym najbardziej rozbudowana, epicka historia.

W kontekście tej publikacji warto także poruszyć kwestię związaną z pisaniem książek oraz procesem twórczym w ogóle. Trudno nie szukać analogii pomiędzy samym Stephenem Kingiem, a wymyślonym przez niego bohaterem skoro obaj żyją z pisania. Nie wiem ile Kinga jest w Sheldonie, ale zdecydowanie Misery to także opowieść o wymyślaniu historii, o szukaniu pomysłów, o nagłym wpadaniu na genialne rozwiązania lub mozolnym obracaniu w głowie wciąż tego samego elementu, by dopasować go do reszty. Akt tworzenia został ukazany jako ucieczka od rzeczywistości, ale też problem zatruwający życie pisarza, jeśli dniami lub tygodniami nie może on ruszyć z miejsca. Po przeczytaniu tej książki nasunęła mi się taka myśl, że może King w pewien sposób pisze o sobie, o zaszufladkowaniu jako autor konkretnego typu literatury i związanych z tym próbach oderwania etykiety. Moim zdaniem Misery stanowi dowód na to, że Król horroru jest wszechstronnym pisarzem, dlatego polecam ten tytuł zarówno fanom Kinga, jak i sceptykom, którzy nie do końca odnajdują się w powieściach grozy. 

Ocena 5 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwania Czytam literaturę sprzed XXI wieku.

Inne przeczytane powieści Stephena Kinga:

Cmętarz zwieżąt
Lśnienie
Sklepik z marzeniami
Miasteczko Salem
Blaze



Reżyseria: Rob Reiner
Scenariusz: William Goldman 
Rok produkcji: 1990
Obsada: Kathy Bates, James Caan, Richard Farnsworth

Ostatnio chętnie oglądam ekranizacje i adaptacje niedawno przeczytanych powieści, po to, by pewne wątki zobaczyć w innym świetle, a także poznać odmienne rozwiązania niż te zastosowane przez autora książki. Nie oczekuję wiernego przeniesienia wydarzeń na ekran, wręcz przeciwnie, lubię, kiedy filmowa wersja nieco różni się od literackiej. W przypadku Misery trzon historii pozostaje zgodny z dziełem Kinga. Słynny pisarz Paul Sheldon ulega wypadkowi samochodowemu i udaje mu się przeżyć tylko dlatego, że zostaje odnaleziony przez Annie Wilkes, która natychmiast rozpoznaje swojego idola i postanawia się nim zaopiekować. Oczywiście kobieta jest niezrównoważona psychicznie, więc przebywanie w jej domu jest dla bohatera prawdziwą torturą. Wyraźnie widać, że Rob Reiner starał się w swoim filmie w miarę wiernie oddać ważniejsze i bardziej znaczące fragmenty powieści, ale niestety nie ustrzegł się przed spłaszczeniem pewnych kwestii.

Krajobraz piękny, ale pogoda zdradliwa.

Jak już wspomniałam nie mam nic przeciwko różnicom pomiędzy książką, a jej ekranizacją, więc nie czepiam się tego, że twórcy filmu poczynili pewne zmiany, wprowadzając do historii nowych bohaterów czy też zmieniając przebieg niektórych zdarzeń. Jednak nie spodobał mi się sposób w jaki przedstawiono relację łączącą Paula i Annie.
Lepiej, żeby Paul szybko znalazł wenę.
Moim zdaniem w filmowej wersji bohaterowie są znacznie mniej ciekawi, prawdziwi i szokujący. King niemal powołał te postaci do życia, a na ekranie tego wcale nie widać. Sheldon zgubił gdzieś cały swój pazur, czyli tę wolę walki, objawiającą się nawet pomimo ogromnego cierpienia oraz świadomości, że tylko pisanie może uchronić go od obłędu. W grze Jamesa Caana nie widziałam ani determinacji protagonisty, ani bólu wywołanego przez pogruchotane kości nóg, ani zmagań z szeregiem słabości, zarówno tych psychicznych jak i fizycznych. Widać, że aktor bardzo się stara, jednak uważam, że nie udało mu się oddać potencjału kryjącego się w postaci Paula Sheldona.

Kathy Bates w roli szalonej Annie Wilkes wypada znacznie lepiej. Na jej twarzy maluje się cała gama emocji, idealnie oddających zmienne nastroje opiekunki rannego pisarza. Aktorka bez trudu przechodzi od euforii do zaskoczenia czy rozczarowania oraz od wesołego stanu podekscytowania do depresji i myśli samobójczych.
Zachowania Annie nie sposób przewidzieć.
Uważam, że w pełni zasłużenie Bates otrzymała za tę kreację Oscara, ale mimo tego sądzę, że twórcy mogliby jeszcze bardziej podkreślić szaleństwo tego wyjątkowo czarnego charakteru. Momentami Annie budziła moje współczucie, a nawet coś na kształt zrozumienia dla jej postepowania, a wolałabym widzieć w niej głównie potwora. Wprawdzie całkiem inteligentnego i cwanego, ale nadal tylko potwora, niezdolnego do współodczuwania czy prowadzenia zwyczajnych rozmów. Wydaje mi się, że w filmie ta postać została nieco złagodzona, ponieważ kobieta nie wydaje się tak przerażająca i okrutna jak książkowa Annie.

Nie ukrywam, że ekranizacja raczej nie przypadła mi do gustu. Moim zdaniem historia opowiedziana przez Roba Reinera jest znacznie uboższa o emocje. Niby najważniejsze sceny zostały pokazane, ale w takcie oglądania nie mogłam pozbyć się wrażenia, że gdzieś zniknęła ta duszna, niepokojąca atmosfera. Może to wina dodania wątku poszukiwań głównego bohatera przez policję, pojawiającego się w zasadzie od samego początku filmu. Przez to widz nie jest skupiony jedynie na sytuacji Sheldona, ale od czasu do czasu przenosi uwagę na miejscowego szeryfa, drążącego sprawę zaginionego pisarza. W każdym razie Misery na ekranie nie robi takiego wrażenia jak dzieło Kinga, dlatego nie oczekujcie spektakularnych wrażeń zwłaszcza, jeśli lekturę książki macie już za sobą.

Ocena: 5 / 10



23 września 2015

Tease - Amanda Maciel


Wydawnictwo: Muza
Liczba stron: 336
Rok pierwszego wydania: 2014
Rok polskiej premiery: 2015

Jeśli wierzyć popularnym filmom i powieściom, amerykańskie liceum to prawdziwa szkoła przetrwania. Oczywiście nie chodzi o problemy ze zdobywaniem wiedzy, ale o przystosowanie się do rzeczywistości, w której króluje podział na lepszych i gorszych. Miss piękności i popularności nie jedzą lunchu razem z szarymi myszkami, a wyróżniający się zawodnicy szkolnych drużyn sportowych nie zadają się z kujonami. Obowiązuje ścisły podział na grupy i biada temu, kto w jakiś sposób próbuje wyłamać się z narzuconej hierarchii. Nie mam pojęcia czy taki wizerunek odpowiada rzeczywistości, ale jestem w stanie uwierzyć w istnienie tych wszystkich absurdalnych, krzywdzących podziałów, bo i polskie placówki nie są od nich wolne. Niemal każdy z nas albo doświadczył złośliwego zachowania ze strony „kolegów” z klasy, albo sam stał po stronie tych wyśmiewających. Bycie nastolatkiem nie jest łatwe, dlatego wiele osób oddycha z ulgą po skończeniu szkoły. Przykre wspomnienia zacierają się z czasem w pamięci, a nieprzychylne opinie innych dzieciaków tracą na znaczeniu. Jednak niekiedy tych złych doświadczeń jest tak dużo, że nie sposób sobie z nimi poradzić, a wówczas tylko krok dzieli młodego człowieka od tragedii.

W takim położeniu znalazła się siedemnastoletnia Emma Putnam, która pewnego dnia targnęła się na swoje życie. Rodzice dziewczyny twierdzą, że popełniła samobójstwo, ponieważ nie potrafiła dłużej znosić prześladowania ze strony rówieśników. Sprawą zainteresował się sąd, ale media już wydały wyrok, obarczając winą Sarę Wharton. Jednak bohaterka wcale nie czuje się odpowiedzialna za śmierć koleżanki ze szkoły, bo przecież to nie ona zawiązała jej pętle na szyi. W końcu w liceum wszyscy kogoś nienawidzą i robią sobie wzajemnie świństwa, ale to nie powód, żeby się zabijać. W czasie oczekiwania na decyzję sądu nastolatka uczęszcza na zajęcia do letniej szkoły, odwiedza psychologa i spotyka się ze swoją prawniczką, ale nadal nie rozumie, że postąpiła źle. To Sara czuje się ofiarą, bo Emma po prostu się poddała, a ona musi żyć dalej i zmagać się samotnością, niezrozumieniem ze strony ojca, a teraz także z piętnem morderczyni.

Wiele spodziewałam się po powieści poruszającej temat przemocy wśród nastolatków, w której główną bohaterką i jednocześnie narratorką jest dziewczyna znęcająca się nad koleżanką ze szkoły, ale niestety książka Amandy Maciel nie usatysfakcjonowała mnie w pełni. Oczekiwałam wnikliwej analizy problemu oraz próby udzielenia odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak często ludzie podbudowują własne poczucie wartości poprzez gnębienie innych, a zamiast tego dostałam dość jednostronną opowieść o tym jak bezmyślnej małolacie sprawy po prostu wymknęły się spod kontroli. Tease nie jest książką niewartą przeczytania, ale z pewnością nie jest też „obowiązkową pozycją we wszelkich dyskusjach na temat molestowania psychicznego” jak głosi napis na okładce. Autorka rzeczywiście porusza ważną kwestię, ale mam wrażenie, że ślizga się głównie po powierzchni, nie dotykając sedna sprawy.

Za duży plus mogę uznać wiarygodne przedstawienie środowiska w jakim obraca się Sara. Pisarka nie szczędzi opisów pokazujących jak protagonistka i jej przyjaciele spędzają czas, o czym rozmawiają, a tym samym, dlaczego tak bardzo nienawidzą Emmy. Dzięki temu czytelnik poznaje charaktery postaci i ma okazje wniknąć do świata rozpieszczonych, znudzonych licealistów, których interesują głównie imprezy. Niestety w tym momencie pojawia się też dość poważny zgrzyt, ponieważ w książce nie ma ani jednej sceny, pozwalającej utożsamić się z Emmą czy zrozumieć jej problemy. Odbiorca widzi jedynie oprawców, a perspektywa ofiary jest w ogóle nieobecna. Szkoda, że do narracji prowadzonej z punktu widzenia Sary nie dodano fragmentów np. w formie pamiętnika Emmy, przybliżających charakter samobójczyni. Przez to trudno ocenić czy rzeczywiście to zachowanie rówieśników popchnęło ją do tego kroku, czy może dziewczyna miała szereg innych kłopotów lub zaburzeń. Muszę przyznać, że nie jestem przekonana, by opisane przez Amandę Maciel przykłady złośliwego traktowania były aż tak drastyczne, żeby doprowadzić kogoś do śmierci. Nie zrozumcie mnie źle, nastolatki zachowały się karygodnie, ale sądzę, że nie można jednoznacznie obarczyć je odpowiedzialnością za dramat innej uczennicy. Razi też nieobecność rodziców dziewczyny. Państwo Putnam pozywają grupkę uczniów do sądu tuż po tragedii, ale gdzie byli wcześniej? Jedna czy dwie wzmianki o tym, że matka Emmy dzwoniła do szkoły to za mało, żeby przekonać mnie, iż opowieść jest wieloaspektowa i ukazuje problem z kilku stron.

Mniej więcej od połowy powieści czułam też, że pisarka próbuje wybielić główną bohaterkę, wykreować ją na zagubioną dziewczynę, znajdującą się pod wpływem znacznie bardziej zdemoralizowanej przyjaciółki. Początkowo Sara jawi się jako butna nastolatka, której w ogóle nie obchodzi śmierć koleżanki i choć później nadal czuje się pokrzywdzona, przytaczane retrospekcje ukazują ją w nieco innym świetle. Moim zdaniem to złagodzenie nie jest potrzebne. Autorka usiłuje wzbudzić współczucie i sympatię do Sary poprzez zrzucanie winy na Brielle lub w najlepszym razie sugerowanie, że wprawdzie Sara nie protestowała, kiedy padały propozycje uprzykrzenia życia Emmie, ale w gruncie rzeczy nie popierała tych najostrzejszych przejawów dręczenia. Nie podobało mi się również zakończenie, z którego w mojej ocenie niewiele wynika. Zabrakło mi w nim morału, jakiegoś ostrzejszego akcentu, uświadamiającego wszystkim prawdziwym prześladowcom swoich kolegów i koleżanek ze szkoły, do czego ich postępowanie może doprowadzić.

Nie wspomniałam jeszcze o stylu pisania Amandy Maciel, a ten moim zdaniem zasługuje na pochwałę, ponieważ dzięki swojej prostocie idealnie oddaje charaktery bohaterów. Dialogi między nastolatkami czy rozmowy Sary z prawnikiem oraz psychologiem wypadają naturalnie i wiarygodnie. Sądzę, że również duża w tym zasługa tłumaczki, która zgrabnie przełożyła młodzieżowy slang, chociaż zdecydowanie nadużyła słowa „ziomeczek”. Myślę, że warto przeczytać Tease, ale bez nastawiania się na głęboką i wielowymiarową historię. Zdaję sobie sprawę, że głównie narzekam na tę książkę, ale mimo tego nie żałuję poświęconego na nią czasu. Autorka stworzyła realistyczny świat nastolatków, którzy u progu dorosłości muszą zmierzyć się z problemem zdobycia akceptacji rówieśników i poradzenia sobie z pierwszymi zawodami miłosnymi, jednak jej opowieść jest zbyt mało rozbudowana, a na dodatek zawiera kilka nieścisłości podważających stawiane tezy.

Ocena: 3 / 6


Książka nie wywarła na mnie spodziewanego wrażenia, ale akcja promocyjna jak zwykle na plus :) Czerwona koperta, a w niej odtwarzacz z nagranym fragmentem powieści zachęciły mnie do szybkiego sięgnięcia po Tease

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza.

http://muza.com.pl/literatura/2110-tease-9788328700055.html?dosiakksiazkowo

17 września 2015

Jesień cudów - Jodi Picoult


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 528
Rok pierwszego wydania: 1999
Rok polskiej premiery: 2007

Ostatnio nie miałam szczęścia do książek, ponieważ każda wybrana powieść okazywała się w najlepszym razie przeciętna. Złą passę postanowiłam przerwać, sięgając po historię napisaną przez Jodi Picoult, którą zaliczam do grona moich ulubionych autorek, mimo że w jej twórczości można wyłapać kilka schematów. Nie uważam jednak tego za wadę dopóki dzieła przyciągają, pozwalają zastanowić się nad wyznawanymi wartościami oraz postawić w sytuacji bohaterów. Amerykańska pisarka zawsze bierze na warsztat kontrowersyjny temat, ukazuje go z perspektywy kilku postaci stojących zazwyczaj po dwóch stronach barykady, a następnie finalizuje opowieść spektakularnym procesem sądowym. Jak już wspomniałam nie przeszkadza mi przepis na sukces stosowany przez Picoult, dlatego z chęcią zabrałam się za czytanie Jesieni cudów, doskonale wiedząc, czego mogę się po tej historii spodziewać.

Jak zareagowalibyście, gdyby wasza siedmioletnia córka pewnego dnia oświadczyła, że rozmawia z Bogiem? Bylibyście przerażeni tym jak może zmienić się jej życie, jeśli rzeczywiście ma kontakt ze Stwórcą, a może potraktowalibyście tę rewelację jako wytwór dziecięcej wyobraźni, którym nie należy się przejmować? Mariah White początkowo przychyla się do tej drugiej opcji, ufając psychologowi tłumaczącemu jej, że po rozwodzie rodziców dziecko znalazło się w nowej i niezwykle stresującej sytuacji, dlatego wytworzyło sobie wyimaginowaną przyjaciółkę. Jednakże z czasem mała Faith zaczyna zachowywać się coraz dziwniej. Recytuje wersy z Biblii, mimo że nie została wychowana w żadnej religii, opowiada o spotkaniach ze świetlistą postacią, a co najbardziej kontrowersyjne – najwyraźniej posiada moc uzdrawiania ludzi. Wieść o nietypowych zdolnościach dziewczynki szybko roznosi się po okolicy, a następnie trafia do mediów. Wkrótce pod domem Mariah zbiera się tłum złożony z żądnych sensacji dziennikarzy, ludzi przekonanych o prawdomówności Faith oraz chorych oczekujących na cudowny powrót do zdrowia.

Jak to u Jodi Picoult bywa, kontrowersyjny temat wcale nie jest tym najistotniejszym wątkiem w powieści, dlatego Jesień cudów nie tyle opowiada o dziewczynce twierdzącej, że widuje Boga, ile o jej matce zmagającej się z trudami rodzicielstwa. Nie zrozumcie mnie źle, oczywiście niemal wszystkie zdarzenia w jakiś sposób dotyczą małej Faith lub są związane z tym, co dziewczynka utrzymuje, ale tak naprawdę istotą tej historii są refleksje na temat trudnych i złożonych kwestii dotyczących relacji międzyludzkich. Poprzez opisy zachowania Faith, medialnej histerii czy też walki o opiekę nad dzieckiem, autorka pokazuje jak skrajnie można interpretować pewne zdarzenia i jak łatwo osądzać postępowanie innych. Główną bohaterką nie jest więc kilkuletnia dziewczynka, ale jej matka, która nagle musi udowodnić, że kocha swoją córkę i nigdy w życiu nie zrobiłaby jej krzywdy. Mariah jaką czytelnik poznaje na początku książki to kobieta o kruchej konstrukcji psychicznej, mająca skłonności do depresji i budowania swojego poczucia wartości na zainteresowaniu ze strony męża. Kiedy okazuje się, że Colin nie jest wierny, wydaje się, że cały świat przestaje się dla protagonistki liczyć. I wtedy zaczynają się problemy z Faith, zmuszające jej matkę do przewartościowania życia oraz znalezienia dodatkowych pokładów wytrwałości, determinacji i wewnętrznej siły. W zasadzie trudno mówić o spektakularnej metamorfozie Mariah, ale niewątpliwie jej podejście do wielu kwestii uległo zmianie i za to wiarygodne przejście od kobiety niepewnej oraz wiecznie zakompleksionej do kobiety przekonanej o słuszności swoich racji, należy się pisarce ogromny plus.

Podobało mi się także wiarygodne przedstawienie innych postaci, choć nie ze wszystkimi bohaterami autorka poradziła sobie tak dobrze. Na pewno udało jej się pokazać zdezorientowanie i zagubienie Colina, który jako maż zawiódł na całej linii, ale to nie oznacza, że jest potworem nienadającym się na ojca, dlatego jego działania są w pewien sposób zrozumiałe. Również charakterystyka księży i rabinów zaangażowanych w sprawę dziewczynki zasługuje na pochwałę, ponieważ wyraźnie widać jak różnie odbierane są doniesienie o rzekomych cudach, widzeniach i kontaktach z Bogiem. Inne rzeczy wydają się niemożliwe do zaakceptowania przez Kościół Katolicki, a jeszcze inne przez wyznawców Judaizmu, co sprawia, że zwierzenia dziewczynki zadają klin obu stronom. Z utworu płynie też przekaz o potrzebie wzajemnego szacunki i tolerancji odmiennych poglądów, co naturalnie też uważam za zaletę Jesieni cudów. Niestety nieco sztucznie wypadła kreacja dziennikarza, który całą swoją karierę oparł na tropieniu rzekomych dowodów istnienia siły wyższej i publicznemu podważaniu ich prawdziwości. Zachowanie mężczyzny wydało mi się logiczne jedynie na początku, bo później trąciło nieuzasadnionym sentymentalizmem, niepasującym do tego typu osobowości.

W powieści dominuje narrator trzecioosobowy skupiający się na wielu bohaterach, dzięki czemu czytelnik ma szansę poznać kilka punktów widzenia na tę samą sytuację. Ale pojawia się też bezpośrednia relacja wydarzeń z perspektywy Mariah. Sądzę, że sam pomysł na to, by odbiorca mógł niejako wniknąć do świadomości jednej z postaci nie jest zły, jednak wolałabym, żeby narratorką była Faith. W gruncie rzeczy o dziewczynce wiadomo najmniej. Pod wieloma względami przypomina zwyczajną siedmiolatkę, ale nie jest nią, jeśli rzeczywiście może kontaktować się z Bogiem i czynić cuda. Zabrakło mi koncentracji na Faith i to uważam za główną wadę Jesieni cudów. Niby dziecko jest obecne w opowieści, a jakby go nie było. Mariah i Colin boją się rozmawiać z córką na temat jej wizji, psycholog czy kuratorka ograniczają się głównie do obserwacji lub zabaw z nią, nawet ksiądz i rabin kluczą dookoła, nie poruszając sedna sprawy w trakcie spotkań z dziewczynką.

Jeśli oczekujecie, że w zakończeniu znajdziecie jednoznaczną odpowiedź na pytanie czy dziecko mówi prawdę, czy oszukuje, to muszę uprzedzić, że nic takiego nie ma miejsca. Autorka podrzuca pewne tropy, ale ich interpretacja należy do czytelnika, chociaż wydaje mi się, że pewne założenie jest faworyzowane. Mam tez własną hipotezę, wyjaśniającą przypadek Faith, ale nie chcę wam niczego sugerować przed sięgnięciem po książkę. Jeśli jednak jej lekturę macie już za sobą, zachęcam do wyrażania opinii o finale w komentarzach. Podsumowując, z pewnością Jesień cudów nie jest najlepszym dziełem w dorobku Jodi Picoult, ale pomimo pewnych wad nadal to ciekawa i wartościowa historia, zostawiająca w czytelniku ślad. Dlatego polecam, zwłaszcza fanom pisarki.

Ocena: 4 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwania Czytam literaturę sprzed XXI wieku.

http://esperazna.blogspot.com/2015/02/wyzwanie-czytam-literature-sprzed-xxi.html
 
Recenzje innych powieści Jodi Picoult:

 

13 września 2015

Woolfe: The Red Hood Diaries


Producent: GRIN Studio
Wydawca: GRIN Studio
Data premiery: 17 marca 2015
Czas gry: około 5 godzin
Platforma: PC, Xbox, PS

Baśń o Czerwonym Kapturku należy do jednej z chętniej reinterpretowanych tradycyjnych literackich opowieści, dzięki czemu nawiązania fabularne lub estetyczne bardzo często pojawiają się w różnych cyfrowych produkcjach. Niedawno premierę miała kolejna gra komputerowa, w której twórcy postanowili odświeżyć i opowiedzieć tę klasyczną historię na nowo. Tym razem Czerwony Kapturek nie jest już małą, bezbronną dziewczynką, wędrującą przez złowrogi, ciemny las, a wilk w niczym nie przypomina odrażającej bestii, ale mimo tego tradycyjny podział na dobrych i złych bohaterów został zachowany. Akcja rozgrywa się w fantastycznym świecie stanowiącym steampunkową wariację na okres rewolucji przemysłowej, a wspomniana już tytułowa postać pojawia się jako dorosła kobieta, pragnąca poznać rzeczywisty powód tajemniczej śmierci swojego ojca. Nie bez znaczenia jest fakt, że mężczyzna pracował w największej w okolicy fabryce należącej do niejakiego B.B. Woolfe’a, a rzekomy wypadek, któremu uległ w trakcie wykonywania swoich obowiązków, jawi się raczej jako dokładnie zaplanowane morderstwo. Czerwony Kapturek nie odgrywa już więc roli ofiary, ale przeobraża się w samotną mścicielkę, poszukującą zarówno zemsty na bezlitosnym fabrykancie, jak i prawdy związanej ze śmiercią ojca oraz nigdy niewyjaśnionym zaginięciem matki.

Czerwony Kapturek jako dorosła i waleczna młoda kobieta.

Fabuła Woolfe: The Red Hood Diaries nie wydaje się zbyt skomplikowana, ale próżno oczekiwać rozbudowanej narracji od produkcji będącej połączeniem gry przygodowej i platformowej. Niemniej pomimo prostoty, historia staje się bardziej interesująca w momencie, gdy gracz natrafia na informacje przybliżające kontekst, w jakim wszyscy bohaterowie funkcjonują. Z zebranych dokumentów, rysunków, wycinków z gazet czy pamiętnikowych wpisów odbiorca poznaje nie tylko przeszłość głównej bohaterki, ale dowiaduje się także czym na początku była fabryka obecnie należąca do B.B. Woolfe’a i dlaczego w krótkim czasie stała się przyczyną utrapienia mieszkańców pobliskich terenów. Oczywiście, żeby historia objawiła się w pełnej krasie, należy dokładnie przeszukać każde miejsce, co jest dość trudne przy pierwszym kontakcie z grą, ponieważ łatwo przeoczyć kolejny fragment do odnalezienia. Warto jednak poświęcić czas na eksplorację lub nawet powrót do niektórych poziomów, ponieważ dzięki tym wszystkim dodatkowym informacjom historia jest znacznie bardziej dopracowana i zwyczajnie ciekawsza, ponieważ sytuuje tradycyjną opowieść o Czerwonym Kapturku w zupełnie innym kontekście.
Woolfe to połączenie gry przygodowej i platformowej.

Produkcja niezależnego studia GRIN wyróżnia się przede wszystkim ze względu na baśniową estetykę widoczną w każdym momencie rozgrywki, przez co budzi również skojarzenia z grą Alice: Madness Returns. Wszystkie poziomy, postaci oraz odnajdywane przedmioty zostały zaprojektowane tak, by nieustannie utrzymywać odbiorcę w iluzji, że jest częścią tego fantastycznego, niezwykle pięknego świata. Nasycone, różnorodne barwy podkreślają wyjątkowość niektórych miejsc, natomiast mroczne, zniekształcone fragmenty otoczenia pojawiają się w chwilach zagrożenia, co idealnie ilustruje przejścia pomiędzy kolejnymi etapami oraz idącą za tym zmianę atmosfery. Gracz ma więc okazję poznać zarówno skute lodem zimowe miasto, w którym znajduje się fabryka, odrażające podziemia pełne agresywnych szczurów, jak i zachwycający bujną roślinnością oraz feerią kolorów las przypominający oniryczną, fantastyczną krainę. Zachowano również charakterystyczny strój bohaterki, a przez chwilę widać nawet niewielki koszyk od babci, z którym młoda kobieta wyruszyła na poszukiwanie niegodziwego Woolfe’a, jednakże słynny atrybut postaci szybko zostaje zastąpiony przez śmiercionośną siekierę, służącą do torowania sobie drogi pośród zastępów baśniowych żołnierzy, nieustannie stających na drodze Czerwonego Kapturka. Tryb walki nie jest zbyt rozbudowany, ale wystarczający do pokonania większości przeciwników bez większego trudu. Wspomniane powyżej szczury czy też grupy żołnierzy nie stanowią dużego wyzwania, chociaż wskazane jest zachowanie koncentracji, ponieważ nawet teoretycznie niegroźni nieprzyjaciele, mogą popsuć szyki odważnej protagonistce.  Nieco inaczej sytuacja ma się w finałowej walce, która jest już bardziej wymagająca i ciekawiej pomyślana, bowiem za sprawą ukochanej babci Czerwony Kapturek odkrywa w sobie pokłady magii i nowych umiejętności.
Skoro bohaterka zamieniła koszyczek na siekierę, to wiadomo, że musi jej w końcu użyć.

Twórcom udało się połączyć elementy przygodowe z platformowymi, dzięki czemu rozgrywka jest dość urozmaicona. W pewnych momentach trzeba walczyć, uciekać oraz szukać dodatków rozbudowujących historię, a w innych należy skupić się na tym, by w odpowiedniej chwili wskoczyć na ruchomą deskę, pociągnąć za dźwignię czy też zdążyć przed zbliżającą się belką najeżoną ostrymi kolcami. Elementy platformowe są znacznie trudniejsze niż walka, ponieważ wymagają od użytkownika zręczności i wyczucia czasu. Oczywiście wszystko zależy od cierpliwości i determinacji gracza, ale lepiej od razu przygotować się na to, że niektóre przeszkody skutecznie unieruchomią bohaterkę na kilka lub nawet kilkanaście minut. W Woolfe: The Red Hood Diaries raczej nie pojawiają się skomplikowane łamigłówki, jednakże czasami należy chwilę pomyśleć nad tym, którędy poprowadzić Czerwonego Kapturka, żeby jak najszybciej dotrzeć do celu, ponieważ ścieżka nie zawsze jest jasno wytyczona.




7 września 2015

Koniec świata w Breslau - Marek Krajewski


Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 312
Rok pierwszego wydania: 2003

Kiedy dopiero zaczynałam swoją przygodę z blogowaniem, a co za tym idzie bardziej świadomym doborem lektur, jednym z „gorących” nazwisk wśród polskich pisarzy kryminałów był Marek Krajewski. Skuszona licznymi pochwałami wygłaszanymi przez sympatyków cyklu o Eberhardzie Mocku, zdecydowałam się wówczas na przeczytanie pierwszego tomu. Niestety spotkanie z twórczością wrocławskiego literata było średnio udane, ponieważ Śmierć w Breslau nie wywarła na mnie spodziewanego wrażenia. Odebrałam tę powieść jako dość przeciętną historię kryminalną, która broni się zapadającą w pamięć kreacją najważniejszego bohatera oraz przekonującą charakterystyką tytułowego miasta i życia jego mieszkańców w latach 30. XX wieku. Z tego względu zamiast rezygnować z dalszego zgłębiania spraw prowadzonych przez Mocka, postanowiłam zrobić przerwę i dopiero za jakiś czas wrócić do czytania książek z nim w roli głównej. Od tamtej pory minęło pięć lat i w zasadzie niewiele się zmieniło. Pan Marek Krajewski nadal należy do grona cenionych i poważanych autorów, a ja znów jestem niezbyt zadowolona z jego powieści, bo Koniec świata w Breslau podobał mi się jeszcze mniej niż debiutancki tytuł.

Główne zastrzeżenie mam do intrygi kryminalnej, która wcale nie wysuwa się w tym dziele na pierwszy plan, ponieważ zostaje przyćmiona przez wątki obyczajowe koncentrujące się na nieudanym życiu prywatnym radcy kryminalnego Eberharda Mocka. Oczywiście pojawiają się morderstwa i muszę przyznać, że trup ściele się całkiem gęsto, dlatego że na terenie miasta działa seryjny morderca. Na dodatek zbrodniarz jest na tyle zuchwały, że zostawia policjantom wskazówki pozwalające połączyć ze sobą kilka spraw i domyślić się, że ta sama osoba odpowiada za śmierć bezrobotnego ślusarza, muzyka pracującego w Domu Koncertowym, jak i zamożnego senatora. Jednak cóż z tego skoro prowadzący śledztwo nie wydaje się specjalnie zainteresowany swoimi obowiązkami. Niby zastanawia się, co łączy ofiary, jaki jest motyw zabójcy i kiedy zostanie odkryte kolejne ciało, ale w praktyce niewiele robi, by wytropić mordercę. Mock pracuje zrywami. Co jakiś czas wpada na pomysł wart rozwinięcia i przez dzień lub dwa podąża za tropem, ale później jego uwagę zaprzątają albo alkoholowe ekscesy, albo małżeńskie kłopoty i dochodzenie przestaje się liczyć.

Przeszkadzało mi spychanie wątku kryminalnego na margines, zwłaszcza, że początkowo poczynania mordercy wydają się naprawdę interesujące. Zbrodnie popełnione w różnych zakątkach miasta są brutalne, przemyślane i prowokują do wysnucia wniosków, że wkrótce na mieszkańców spadnie coś jeszcze gorszego i bardziej przerażającego. Szkoda tylko, że takie wrażenie miałam jedynie przez kilkadziesiąt pierwszy stron. Później całe napięcie uleciało wraz z licznymi fragmentami poświęconymi temu, co główny bohater spożywa, gdzie się upija do nieprzytomności i dlaczego w ogóle nie dogaduje się z młodszą o dwadzieścia lat żoną. Eberhard Mock zajmuje się wszystkim tylko nie pracą i to jest dla mnie główna wada powieści. Lubię jak częścią fabuły kryminału są informacje o życiu prywatnym protagonisty, bo to w oczywisty sposób wpływa na wizerunek postaci, pozwala lepiej zrozumieć jej charakter itd., ale u Krajewskiego tych kwestii obyczajowych jest zdecydowanie zbyt wiele. Nieudane małżeństwo, nieposłuszny bratanek, problemy z podwładnymi, alkohol – wszystko to odciąga radcę od zadań, a czytelnika od teoretycznie najważniejszego elementu książki, czyli popełnionych morderstw. Na dodatek autor często powtarza opisy tych samych czynności, którym oddaje się Mock. Wiele razy czytałam więc o paleniu papierosów, wkładaniu skacowanej głowy pod kran, a także włóczeniu się po różnego rodzaju restauracjach i szynkach.

Nie mogę jednak odmówić autorowi zapadającej w pamięć kreacji głównego bohatera. W moim przekonaniu rady kryminalnego nie da się obdarzyć sympatią ze względu na jego karygodne zachowanie zarówno w stosunku do żony, jak i podwładnych czy podejrzanych. Eberhard Mock nie stroni bowiem od przemocy, alkoholu i niezgodnych z prawem metod śledczych, takich jak chociażby szantaż czy zastraszanie. Naturalnie nie tylko u Krajewskiego policjant zachowuje się nieregulaminowo czy niemoralnie, ale zazwyczaj tego wymaga sytuacja i jestem w stanie zrozumieć, że śledczemu puszczają nerwy w momencie przesłuchiwania pedofila czy wielokrotnego mordercy. Jednak mężczyzna wyróżnia się na tle innych postaci detektywów, ponieważ on nie traci kontroli nad sobą tylko po prostu taki właśnie jest. Portret brutalnego, odpychającego, pozbawionego zdolności empatycznych bohatera udał się Krajewskiemu doskonale. Dzięki tym wszystkim obrzydliwym cechom połączonym z zaskakującą miłością do klasycznych dzieł literackich, Mock jest dla mnie jednym z bardziej wyrazistych protagonistów. Chętnie poznałabym jego przeszłość, żeby dowiedzieć się, jakie wydarzenia ukształtowały zdemoralizowanego radcę, więc chyba będę musiała skusić się na lekturę kolejnych części, ponieważ pisarz cofa się w opowiadaniu historii policjanta i jego żmudnej drogi na szczyt kariery.

Na uwagę zasługuje także bardzo dokładne przedstawienie miasta u progu lat 30. XX wieku. Widać, że autor ma ogromną wiedzę na ten temat, więc bez trudu przenosi odbiorcę do czasów, gdy Wrocław nie należał do Polski. Odwzorowuje topografię wraz z ówczesnymi nazwami ulic, zabiera czytelnika w niedostępne zwykłemu człowiekowi miejsca, jak chociażby tajne kasyna czy też lokale, w których spotykają się członkowie mniej lub bardziej podejrzanych stowarzyszeń, a także kreśli wiarygodny obraz przekroju społeczeństwa składającego z zamożnych elit, ciężko pracujących kupców i rzemieślników, ale też godnych pożałowania drobnych przestępców. Tak wiarygodne tło historyczne stanowi dużą zaletę powieści, więc tym bardziej żałuję, że fabuła okazała się przeciętna. Podejrzewam, że za parę tygodni będę miała problem z przypomnieniem sobie, o czym właściwie opowiada Koniec świata w Breslau, ale jestem przekonana, że nie zapomnę postaci głównego bohatera oraz atmosfery miasta, więc prawdopodobnie jeszcze spotkam się z twórczością Marka Krajewskiego. 

Ocena: 3 / 6

Cykl "Eberhard Mock" 

3. Widma w mieście Breslau
4. Festung Breslau
5. Dżuma w Breslau
6. Głowa Minotaura
7. Rzeki Hadesu

1 września 2015

This is Not a Test - Courtney Summers


Wydawnictwo: St. Martin's Griffin
Liczba stron: 328
Rok pierwszego wydania: 2012
Rok polskiej premiery: brak

Do czytania powieści po angielsku zabierałam się jak przysłowiowy pies do jeża. Wynajdywałam szereg wymówek na usprawiedliwienie swojego lenistwa, wśród których dominowało przeświadczenie, że obcojęzyczne książki na pewno są koszmarnie drogie i trudno dostępne. W końcu jednak postanowiłam przestać marudzić, a zacząć działać i wówczas szybko okazało się, że dla chcącego nic trudnego, bo w dobie internetowych zakupów wcale nie trzeba zrujnować swoich finansów, żeby nabyć zagraniczny tytuł. Długo zastanawiałam się po jaki utwór sięgnąć najpierw, wahając się pomiędzy kryminałem, horrorem, a jakąś lekką obyczajówką. Ostatecznie skusiłam się na dzieło otagowane jako Horror, Contemporary, Young Adult, Zombies, wychodząc z założenia, że z tego szalonego połączenia może wyniknąć coś interesującego. Niestety nie miałam racji, bo choć książkę Courtney Summers można opisać wieloma przymiotnikami, to „interesująca” plasuje się gdzieś w okolicach szarego końca.

W pewnym momencie główną bohaterkę nachodzi myśl, że prawdziwa apokalipsa znacznie różni się od większości fantastycznych wizji końca naszej cywilizacji, bo… w rzeczywistości czas dłuży się niemiłosiernie. Tak, dobrze widzicie, nastoletnia Sloane Price posiada komfort odczuwania nudy w chwilach, gdy reszta ludzkości walczy o przetrwanie. Ale może nie powinnam się temu dziwić skoro dziewczyna ukrywa się w budynku miejscowego liceum, a jej jedynym zadaniem jest rozpamiętywanie przeszłości i użalanie się nad sobą. Nie musi bowiem martwić się o jedzenie, schronienie, bieżącą wodę czy nawet towarzystwo niezainfekowanych ludzi, ponieważ wraz z nią w Cortege High School przebywa pięcioro innych uczniów, którzy zajmują się tak przyziemnymi sprawami jak zabezpieczenie drzwi i okien przed zombiakami, podzielenie zapasów, rozdawanie posiłków itd. W dniu wybuchu apokalipsy nastolatkom udało się uformować niewielką grupę i razem przedostać do szkoły, mającej służyć jako punkt zbiórki dla ocalałych. Na nieszczęście budynek okazał się opuszczony, więc bohaterowie postanowili przeczekać w nadziei, że w końcu ktoś ich odnajdzie, a następnie zaprowadzi w bezpieczne miejsce. Jednakże ciągłe przebywanie w swoim towarzystwie oraz fizyczne i psychiczne wyczerpanie powodują, że członkowie tej niewielkiej grupy stają się coraz bardziej skłóceni, zdesperowani oraz gotowi na podjęcie ryzykownych działań.

Dopuszczam do świadomości myśl, że moja reakcja na tę powieść może być nieco przesadzona, ale rozczarowanie wynika głównie z faktu, że spodziewałam się zupełnie innej historii. Miałam nadzieję na dynamiczne, przerażające sceny z udziałem zombiaków i rozbudowany opis rozpadającej się cywilizacji, a otrzymałam w zasadzie jedno miejsce akcji i mnóstwo przemyśleń głównej bohaterki krążących wciąż wokół tego samego tematu. Otóż Sloane nie zaznała w życiu rodzicielskiej miłości i ciepła domowego ogniska. Jedyną bliską jej osobą była starsza siostra, która już od wczesnego dzieciństwa powtarzała, że zawsze muszą trzymać się razem. Niestety Lily zrobiła coś, co boleśnie zraniło Sloane i od tej pory nastolatka wciąż rozpamiętuje to zdarzenie. Nawet apokalipsa zombie nie jest w stanie na dłużej oderwać jej myśli od rodziny, co sprawia, że protagonistka jest w pewien sposób odizolowana od rzeczywistości, jakby obojętna na rozgrywającą się wokół niej tragedię. Z jednej strony to jest ważny i dość ciekawy wątek, ponieważ dziewczyna wiele przeszła i w niczym nie przypomina beztroskiej siedemnastolatki, którą powinna być. Jednak z drugiej, te wszystkie rozterki pojawiają się tak często, że po czasie nie miałam już cierpliwości, żeby po raz kolejny czytać o tym jak Sloane wspomina przeszłość.

This is Not a Test nie przypomina klasycznej powieści o końcu świata. Pojawienie się żywych trupów jest bowiem tylko pretekstem do tego, by opowiedzieć o trudnym dzieciństwie oraz o problemach jakie rodzą się, gdy człowiek niespodziewanie musi funkcjonować w grupie rozdartej przez konflikty, żale i pretensje. Pisarka koncentruje się na relacjach pomiędzy postaciami, na ukazaniu rosnącego napięcia między nimi i skutków decyzji, które podjęli. Moim zdaniem to należy zapisać autorce na plus, ponieważ udało jej się tchnąć życie w swoich bohaterów, przekonać mnie, że każdy z nich ma inny charakter i odmiennie reaguje na dramatyczne zdarzenia. Szkoda tylko, że zabrakło akcji, czegoś mocnego, co wyrwałoby czytelnika z marazmu wywołanego dziesiątkami podobnych scen. Nie zliczę ile razy Sloane wybiega na korytarz, zamyka się w toalecie, przyciska czoło do lustra czy ochlapuje twarz wodą. A kiedy jakimś cudem nie wykonuje żadnej z tych czynności, to uparcie torturuje się myśleniem o zdradzie siostry, niekochającym ojcu itd. Oczywiście pojawiają się też rozmowy pomiędzy protagonistami, ale rzadko wnoszą coś naprawdę istotnego.

Byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie wspomniała o kilku ciekawych momentach, które podgrzewają atmosferę i zmuszają postaci do działania. To dzięki nim nie straciłam nadziei, że autorka jednak zawarła w tej historii jakieś elementy charakterystyczne dla powieści o apokalipsie zombie. Co jakiś czas Summers przerywa monotonną egzystencję nastolatków, podrzucając im różnego rodzaju kłopoty do rozwiązania i wówczas robi się znacznie ciekawiej. Niestety tych mocniejszych fragmentów jest zdecydowanie zbyt mało jak na mój gust, a na dodatek, kiedy w końcu zostają wplecione do fabuły, to i tak akcja zaraz zwalnia i protagoniści znów deliberują przez kilkanaście (czasem kilkadziesiąt) stron nad tym, co dalej. Tuż przed finałem na arenę wreszcie wkraczają nieumarli, a co za tym idzie pojawiają się również opisy rzeczywistości poza bezpiecznymi murami szkoły. Właśnie na to czekałam przez cały czas! Zakończenie jest naprawdę niezłe, bo oprócz dynamiki niesie ze sobą także rozwiązanie kilku kwestii, stawiając jednocześnie Sloane w zupełnie nowej sytuacji. Przy tym w pewien sposób pozostaje otwarte, zachęcając do sięgnięcia po kontynuację.

Myślę, że na koniec powinnam też wspomnieć, że Courtney Summers pisze prosto oraz zrozumiale. Nie stosuje wyrafinowanego słownictwa i nie buduje skomplikowanych zdań, dlatego uważam, że nie trzeba doskonale posługiwać się angielskim, żeby bez większego trudu przeczytać tę książkę. Fakt, nie jest to dzieło wzbogacające słownictwo, ale mimo wszystko zapewnia kontakt z językiem, o co nie tak łatwo, jeśli czasy edukacji ma się już za sobą. Podsumowując, This is Not a Test to nieco przegadana powieść o apokalipsie zombie bez zombie, ale dobry finał i kilka bardziej emocjonujących scen przekonało mnie do sięgnięcia po drugi tom. 

Ocena: 3 / 6 

1. This is Not a Test
2. Please Remain Calm