29 lutego 2016

Dobre geny - Hanna Cygler


Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron: 312
Pierwsze wydanie: 2011

Od czasu do czasu nachodzi mnie chęć na poznawanie powieści obyczajowych autorstwa polskich pisarek. Nie jestem znawczynią tematu, bo dość rzadko zradzam swoje ulubione gatunki na rzecz historii o zmaganiach z szarą i pełną trosk codziennością, dlatego lektury często dopieram metodą chybił-trafił. Dobre geny też wybrałam spontanicznie, chociaż o twórczości Hanny Cygler słyszałam pozytywne opinie, więc miałam nadzieję, że będę z tej książki zadowolona. Niestety pomyliłam się, ponieważ opowieść wykreowana przez pisarkę jest niedopracowana, nijaka, w najlepszym razie mocno przeciętna. Początkowo myślałam, że moje niezadowolenie może wynikać z różnicy wieku, doświadczeń i sytuacji życiowej pomiędzy mną a główną bohaterką tej historii, jednak to chyba nie jest właściwie wytłumaczenie. W końcu w setkach przeczytanych utworów protagoniści byli diametralnie inni niż ja, a mimo tego bez problemów mogłam zrozumieć ich postępowanie, zaangażować się w wydarzenia i emocjonować kolejnymi zwrotami akcji. Natomiast perypetie czterdziestodwuletniej Marty Wenty okazały się znacznie mniej interesujące niż przypuszczałam.

Główna bohaterka wykreowana została na współczesną kobietę sukcesu, którą zawistni ludzie mogliby określić mianem karierowiczki. Marta jest świetnie wykształcona, przebojowa, zdecydowana, doskonale zorganizowana, dlatego znakomicie sprawdza się na kierowniczym stanowisku w Agencji Promocji Regionalnej i Rozwoju Turystyki. Czytelnik poznaje protagonistkę w momencie jej triumfu, czyli tuż po perfekcyjnie wygłoszonym wystąpieniu konferencyjnym. Jednak sukces wynikający z dobrze przygotowanej prezentacji unijnych projektów okazuje się jedynie nagrodą pocieszenia, ponieważ kilka dni później Marta otrzymuje wypowiedzenie. Kobieta domyśla się, że ta decyzja jest efektem politycznych intryg, jednak na razie postanawia nic z tym nie robić, bo również w jej życiu osobistym zachodzą duże zmiany. Samotna i ceniąca sobie niezależność Marta niespodziewanie zbliża się do pewnego mężczyzny. Niestety jeszcze nie wie, że jej nowy kochanek ma coś do ukrycia.

Przedstawione powyżej wydarzenia rozgrywają się niemal na samym początku książki, więc nabrałam przekonana, że Dobre geny to opowieść o kobiecie walczącej z nieuczciwymi politykami, która na dodatek musi poradzić sobie z gorzkim zawodem miłosnym. Czas pokazał, że moje przewidywania znacząco rozminęły się z faktycznym rozwojem fabuły, bo w rzeczywistości wszystkie problemy protagonistki nie są tak poważne, jak się na pierwszym rzut oka wydaje. Mam wrażenie, że Marta uniknęłaby wielu nieporozumień oraz życiowych rozczarowań, gdyby nie bała się rozmawiać i wyjaśniać dręczących ją kwestii. Zamiast tego kobieta zamęcza się różnymi myślami, podejrzewa bliskich o nieuczciwość, ale nie wpadnie na to, że propozycja szczerej rozmowy mogłaby oczyścić atmosferę. Przeszkadzała mi także swoista niekonsekwencja w charakterze postaci. Wspominałam już, że na polu zawodowym Marta jest niemalże wzorem cnót wszelakich, więc jakim cudem cała jej stanowczość wyparowuje, gdy na horyzoncie pojawia się zainteresowany nią mężczyzna? Przez osiem lat unikała bliższych znajomości z facetami, nie chcąc wikłać się w związek, aż nagle zupełnie straciła głowę dla pierwszego mężczyzny, który wyznał jej uczucia. Jakby tego było mało, poważna pani wiceprezes zupełnie nie radzi sobie w kontaktach z płcią przeciwną. Trudno było mi uwierzyć, że taka lwica biznesu nie potrafi stawiać warunków, oczekiwać wyjaśnień i głośno mówić o tym, co jej się nie podoba.

Przeszkadzało mi także pobieżne traktowanie ciekawych i obiecujących wątków, które zostały zepchnięte na margines przez nudne opisy rodzinnych spotkań oraz niewiele wnoszące informacje dotyczące małżonków oraz potomstwa należącego do rodzeństwa głównej bohaterki. Szkoda, że ilekroć Hanna Cygler zaczyna jakiś intrygujący temat, zaraz porzuca go na rzecz wspomnianych nudnych wstawek z życia rodziny Wentów. Czuję się zawiedziona, ponieważ kilka kwestii zapowiadało się naprawdę emocjonująco, dlatego śmiem twierdzić, że autorka zmarnowała potencjał tej historii. Ze wszystkich podejmowanych tematów i opisywanych wydarzeń moja uwagę zwróciła przeszłość protagonistki oraz pewna sprawa kryminalna związana z przemytem narkotyków. Od początku pisarka sygnalizuje, że Marta wiele przeszła i kiedy w końcu pojawia się fragment nawiązujący do tych wydarzeń, brakuje jakiegoś mocniejszego akcentu. Wprawdzie na jaw wychodzą tajemnice sprzed lat, ale bohaterka nic z nimi nie robi, a jedyną jej reakcją jest chwilowe obrażenie się na matkę. Po przeczytaniu tego fragmentu liczyłam też na konfrontację między obiema kobietami, ponieważ seniorka rodu Wentów dopuściła się okropnego czynu, ale nic takiego nie miało miejsca. Marta nadspodziewanie szybko przechodzi do porządku dziennego nad zdobytą informacją, mimo iż decyzja rodzicielki zaważyła na całej jej przyszłości.

Podobnie kształtuje się sprawa z handlem narkotykami. Najpierw autorka podrzuca jakieś tropy i sugestie, a potem wszystko bagatelizuje, przez co przestaje być jasne, z jakiego powodu w ogóle pokusiła się o dodanie takiego wątku. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Dobre geny to powieść o niczym. Teoretycznie jest jakaś afera polityczna, ale Marta natychmiast się od niej dystansuje i wszystko rozchodzi się po kościach, a w dalszej części historii nawiązania do polityki mają charakter jałowych spostrzeżeń, że premier pokazał się w telewizji lub odbyło się posiedzenie rządu. Ach, no i jeszcze są wstawki świadczące o prawicowych przekonaniach matki Marty, ale niczego ciekawego do opowieści nie wnoszą. Protagonistka ma też kłopoty z mężczyznami, bo nagle przez jej mieszkanie przewija się kilku adoratorów, ale i ta sprawa szybko zostaje rozwiązana, gdy kobieta wreszcie decyduje się na jednego z nich. Do listy moich narzekań mogę dorzucić także irytujące zdrobnienia imion, ponieważ członkowie rodziny prześcigają się w nazywaniu Marty „Tunią”, a jej siostry Teresy „Teńką”. Dla kontrastu za to, główna bohaterka i jej pierwszy ukochany zwracają się do siebie niemal wyłącznie per „Marto” i „Karolu”, co wydało mi się ogromnie sztuczne i napuszone.

Nie da się ukryć, że książka Hanny Cygler nie przypadła mi do gustu. Doceniam pomysł na fabułę, bo mimo pewnej dozy przewidywalności, mógł przekształcić się w ciekawą opowieść. Podobały mi się także nieliczne retrospekcje ukazujące protagonistkę jako młodą dziewczynę, z której los boleśnie sobie zakpił. A może nie tyle los, co jej własna rodzina, uważająca, że tytułowe dobre geny wystarczą, by zbudować szczęśliwe i trwałe małżeństwo. Jednakże te drobne pozytywny nikną pod warstwą niedopowiedzeń, nieścisłości i pobieżnego potraktowania zbyt wielu wątków, dlatego w ogólnym rozrachunku jestem lekturą rozczarowana. Autorka ma dość pokaźny dorobek literacki i nie chciałabym oceniać jej twórczości wyłącznie przez pryzmat jednej książki, dlatego będę wdzięczna, jeśli zdradzicie czy inne utwory Cygler są warte uwagi. 

Ocena: 3 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwań Z półki oraz  Polacy nie gęsi (książka, której tytuł zaczyna się na tę samą literę, co twoje imię).

22 lutego 2016

Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz - Mary Shelley


Wydawnictwo: Vesper
Liczba stron: 352
Pierwsze wydanie: 1818
Polska premiera: 1925

Mam pewien problem z sięganiem po dzieła należące do klasyki literatury. Z jednej strony ogromnie mnie ciekawią i chciałabym poznać najsłynniejsze, najbardziej znaczące książki, które z jakiegoś powodu zapisały się w historii. Jednak z drugiej, obawiam się spotkania z lekturami otoczonymi aurą wyjątkowości, genialności ich autorów i rzekomo powszechnego zachwytu, jaki wzbudzają w czytelnikach na całym świecie. Stopniowo staram się przełamywać i nie zwracać uwagi na obawy, że uznane utwory nie przypadną mi do gustu, ale i tak nie czytam ich tak często jakbym tego chciała. Na szczęście coraz chętniej sięgam po klasykę grozy i z czystym sumieniem mogę polecić opowiadania H. P. Lovecrafta, Draculę Brama Stokera, a teraz także Frankensteina Mary Shelley. Warto wspomnieć, że najsłynniejsza powieść pisarki powstała w niezwykłych okolicznościach, które również stały się częścią legendy tego dzieła.

Mary Shelley stworzyła swoją historię w tak zwanym „roku bez lata”, czyli okresie gwałtownych anomalii pogodowych oraz społecznych niepokojów związanych z wysokimi cenami żywności i dotykającą wielu ludzi klęską głodu. Dziewiętnastoletnia autorka przebywała wówczas w Szwajcarii, wypoczywając nad Jeziorem Genewskim, a towarzyszył jej mąż Percy B.Shelley, przyrodnia siostra Claire Clermont, słynny literat i utracjusz George Gordon Byron oraz doktor John William Polidori, zatrudniony ponoć głównie do sporządzania narkotycznych mieszanek. Z powodu fatalnej aury wymuszającej spędzanie wolnego czasu w domu, towarzystwo zabawiało się czytaniem niemieckich opowieści niesamowitych, czego skutkiem były narodziny pomysłu, by każdy zajął się pisaniem własnego utworu o duchach, zjawach i innych nadprzyrodzonych postaciach. Nie jest tajemnicą, że do zadania największy zapał miała Mary Shelley, która wówczas wykreowała historię o doktorze Frankensteinie i jego potwornym eksperymencie. Zarówno jej mąż, jak i Byron szybko znudzili się wymyśloną zabawą, natomiast Polidori napisał krótką nowelę o wymownym tytule Wampir, uznawaną obecnie za pierwsze dzieło zawierające dokładną charakterystykę istoty funkcjonującej wówczas wyłącznie w ludowych opowieściach.

Ilustracja autorstwa Lynda Warda.
Nie ma wątpliwości, iż Frankenstein przeszedł do historii, wywierając ogromny wpływ na kształtowanie się literackiej grozy, a następnie za sprawą medium filmowego, zadamawiając się w kulturze popularnej. Powstało mnóstwo wariacji na temat tej opowieści, dlatego jestem przekonana, że trudno byłoby znaleźć osobę, która nie słyszałaby o tytułowym naukowcu pragnącym zgłębić tajemnicę powstawania życia. Sądzę jednak, że warto sięgnąć do źródła i poznać losy sztucznego człowieka oraz jego twórcy w pierwotnej, niezmienionej jeszcze wersji, pozwalającej docenić potencjał w snuciu różnych interpretacji oraz zrozumieć uniwersalizm sprawiający, iż wiele kwestii nadal jest aktualnych. Cała historia rozpoczyna się od listów angielskiego żeglarza, relacjonującego swoje przygody ukochanej siostrze. W pewnym momencie Robert Walton wspomina o tajemniczym nieznajomym, który osłabiony i zziębnięty trafił na pokład jego statku. Osamotniony podróżnik z radością powitał nowego kompana, z czasem stając się powiernikiem mężczyzny opowiadającego o swoim burzliwym, nieszczęśliwym życiu. Oczywiście owym towarzyszem wyprawy jest nie kto inny, jak Wiktor Frankenstein, cierpiący z powodu okropieństw jakich przysporzyło mu jego największego naukowe dzieło, czyli przerażający, siejący zło i zniszczenie potwór.

Debiutancka książka Shelley rozpala wyobraźnię i prowokuje do szeregu rozważań nad moralnymi i etycznymi powinnościami człowieka, w którego naturę wpisana jest chęć odkrywania, zdobywania, przekraczania granic oraz poszerzania horyzontów. Jestem oczarowana wizjonerstwem autorki piszącej o problemie wzięcia odpowiedzialności za eksperymenty naukowe i konsekwencje szalonych działań motywowanych chęcią zdobycia sławy oraz bycia prekursorem w określonej dziedzinie. Zaskakują również refleksje na temat wpływu społeczeństwa na zachowanie człowieka, a także tego, co determinuje przekształcenie się w prawego i cnotliwego obywatela lub potępionego wyrzutka mszczącego się za odrzucenie spowodowane bezpodstawnymi uprzedzeniami. Spodziewałam się, że pisarka zastosowała jasne rozgraniczenie pomiędzy dobrym a złym bohaterem, a tymczasem okazuje się, iż Shelley wcale nie feruje wyroków i nie osądza swoich postaci. Oczywiście w utworze wyraźnie pobrzmiewają echa pewnych przekonań czy nawet nieco kontrowersyjnych jak na tamte czasy poglądów, ale zawsze pozostaje miejsce na to, by czytelnik mógł wyciągnąć własne wnioski.

W trakcie lektury zastanawiałam się zarówno nad postępowaniem Wiktora Frankensteina, jak i bezimiennego, nieopatrznie powołanego do życia potwora. Trudno któregokolwiek jednoznacznie ocenić, ponieważ obaj popełnili dużo błędów, jednak nie zawsze złe czyny wynikały ze złych intencji. Genialny naukowiec okazał się na tyle niedojrzały i słaby psychicznie, że nie był w stanie odpowiednio pokierować stworzoną przez siebie istotą, co doprowadziło do szeregu tragedii dotykających rodzinę i przyjaciół Frankensteina. Z kolei wytworzony w laboratorium człowiek natychmiast poznał gorycz odrzucenia, samotności i zagubienia. Pozbawiony tożsamości, wspomnień, podstawowych umiejętności, a przede wszystkim ludzkiej serdeczności, stał się bestią przynoszącą śmierć i cierpienie. Równie intrygująco oraz wieloznacznie wypada nakreślenie relacji panujących pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny głównego bohatera. Wiktor wiele razy wspomina o szczęściu panującym w jego domu, które zostało zniszczone wraz z pojawieniem się owocu jego eksperymentów. Pozornie to stwierdzenie wydaje się prawdziwe, ale czy rzeczywiście mężczyzna wychował się w takiej sielankowej atmosferze skoro nie był w stanie zwierzyć się bliskimi ze swojego czynu? Rzekomo troszczył się o ojca i ukochaną kuzynkę Elżbietę, ale niemal przez cały czas narażał ich na ogromne niebezpieczeństwo.

Ilustracja autorstwa Lynda Warda.
Pisarka poruszyła także wątek kazirodczej miłości, ponieważ Wiktor i Elżbieta od dzieciństwa wiedzieli, że mają się pobrać. Wprawdzie wówczas małżeństwa między kuzynami nie były niczym dziwnym, ale i tak ich relacja nieco niepokoi, zwłaszcza że biedna Elżbieta jest w zasadzie bezwolna i z pokorą przyjmuje wszystko, co zsyła los. Mary Shelley wyraźnie zaakcentowała smutną egzystencję ówczesnych kobiet, które zdane były na łaskę i niełaskę ojców, a potem mężów. Elżbieta przedkłada własne szczęście nad zadowolenie członków rodziny, ale zdaje sobie sprawę z niesprawiedliwości obyczajów, pozwalających mężczyznom wyjeżdżać, poznawać świat, kształcić się i rozwijać, a kobietom nakazujących wiernie czekać w domu. W powieści pojawiają się również inne bohaterki, jednak ich los jest równie przygnębiający, co życie ukochanej Wiktora. W kontekście związku protagonistów muszę wspomnieć także o pewnych sygnałach wskazujących na to, że mężczyzna może być również uważany za homoseksualistę. Ta kwestia została ledwie zarysowana, jednakże w kilku miejscach zachowanie bohatera jest dość dwuznaczne, dlatego można obronić również taką interpretację.

Nie sposób omówić wszystkich ważnych i interesujących wątków oraz problemów podjętych przez autorkę, ale zapewniam, że warto czytać Frankensteina i samodzielnie odkrywać wieloznaczność tego utworu, pamiętając, iż jest to dzieło prekursorskie dla gatunku grozy. Oczywiście nie należy przystawiać do niego dzisiejszych kryteriów rządzących powieściami z dreszczykiem, ale zapewniam, że żaden fan horroru nie będzie rozczarowany. Shelley potrafi budować atmosferę, pokazywać niepokojącą potęgę natury oraz opisywać jak bohaterowie stopniowo stają się niewolnikami własnych idei, pragnień, ale także lęków prowadzących do przerażających czynów. Zachęcam zwłaszcza do sięgnięcia po to konkretne wydanie, ponieważ oprócz powieści Shelley zawiera również dzieła pozostałych uczestników słynnej zabawy, a także przedmowę autorki do trzeciego wydania Frankensteina, w której pisarka tłumaczy się z wprowadzonych do utworu zmian oraz przywołuje okoliczności jego powstania. Dużą wartość ma także dość obszerne posłowie Macieja Płazy, rzucające światło na wiele istotnych aspektów związanych z życiem i twórczością Mary Shelley, jak chociażby ingerencja jej męża, któremu prawdopodobnie zawdzięczamy momentami zbyt kwiecisty oraz górnolotny styl dzieła. Całość dopełniają piękne, niepokojące i bardzo sugestywne ilustracje autorstwa amerykańskiego artysty Lynda Warda. 

Ocena: 5.5 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwań: Z półki, Mini Book Challenge (Stare, ale jare: książka, która ma więcej niż 100 lat),  Czytam literaturę sprzed XXI wieku.

16 lutego 2016

The Boy


Reżyseria: William Brent Bell
Scenariusz: Stacey Menear
Obsada: Lauren Cohan, Rupert Evans,
 Jim Norton, Diana Hardcastle
Premiera: 2016

Pewnie nie zwróciłabym uwagi na ten film, gdyby nie grająca w nim Lauren Cohan, która zyskała moją sympatię w serialu The Walking Dead. Przez moment zastanawiałam się nawet czy aktorka zbyt silnie nie kojarzy mi się z walczącą z zombiakami Maggie Green, żebym mogła zaakceptować ją w innej roli, ale ciekawość zwyciężyła, dlatego postanowiłam zaryzykować. Na szczęście okazało się, że moje obawy były zupełnie bezpodstawne, ponieważ już pierwsze minuty filmu przekonały mnie, że Cohan bez problemu potrafi wcielić się w zupełnie inną bohaterkę. Tym razem zagrała młodą Amerykankę o imieniu Greta, która przeprowadza się do Anglii, by opiekować się kilkuletnim dzieckiem państwa Heelshire. Po przyjeździe na miejsce kobieta przeżywa niemały szok, gdy zamiast syna pracodawców poznaje… lalkę. Starsi ludzie traktują ją jak żywego człowieka i dokładnie tego samego wymagają od zdezorientowanej Grety, przestrzegając, że Brahms potrafi odpłacić dorosłym za niewłaściwie zachowanie wobec niego. Dla bohaterki dobrze byłoby, gdyby natychmiast nawiązała z „chłopcem” kontakt i sumiennie wywiązywała się ze swoich obowiązków. Kobieta przystaje na wszystkie warunki, ale szybko zaczyna podejrzewać, że Brahms nie jest zwykłą lalką. Poczucie zagrożenia potęgują dziwne, coraz bardziej przerażające zdarzenia rozgrywające się w posiadłości ekscentrycznych Anglików.

Zanim pomyślicie, że dzieło Williama Bella należy do grupy dość oklepanych historii o nawiedzonym przedmiocie, w którym skumulowały się wszystkie siły zła, spieszę z informacją, że The Boy nie jest tego rodzaju filmem. Ale nie jest również obrazem porażającym oryginalnością, ponieważ bardzo mocno kojarzy mi się z hiszpańskim kinem grozy, a w zasadzie z produkcjami znajdującymi się na pograniczu horroru i thrillera.
Pierwsze spotkanie Grety i Brahmsa.
Nie wymieniam konkretnych tytułów, ponieważ obawiam się, mogłabym zepsuć niespodziankę i niepotrzebnie podpowiedzieć w jakim kierunku rozwija się fabuła The Boy, jednak możecie wierzyć mi na słowo, iż w pewnych aspektach inspiracje są dość czytelne. Na szczęście w trakcie seansu nie przewidziałam rozwoju opowieści, bo wszelkie podobieństwa odkrywałam na bieżąco, przypominając sobie, gdzie wcześniej widziałam kolejne rozwiązania, więc nie jestem rozczarowana brakiem świeżego spojrzenia. Poza tym twórcom udało się wywieść mnie w pole, ponieważ do pewnego momentu byłam przekonana, że doskonale wiem jaki rodzaj filmu oglądam, więc nie spodziewałam się znaczącego zwrotu akcji. Natomiast kiedy już się pojawił, umożliwił nowe spojrzenie na całą historię, która nagle złożyła się w logiczną całość.

Pani Heelshire i jej "syn".

Mam słabość do wszelkiego rodzaju opowieści o duchach, nawiedzonych domach i rodzinach wprowadzających się do owianych złą sławą posiadłości, dlatego nigdy nie znudzi mi się obserwacja jak bohaterowie najpierw bagatelizują dziwne zdarzenia, potem zaczynają w nie wierzyć, a na końcu toczą walkę z rozwścieczonym demonem lub inną nieczystą siłą. Jak już wspomniałam The Boy nie do końca wpisuje się w ten schemat, ale pewne typowe elementy zostały w nim zawarte. Greta zamieszkuje w rozległym, nieco mrocznym domostwie i poznaje małżeństwo, którego zachowanie budzi szok oraz niedowierzanie. Początkowo kobieta ignoruje wszelkie nakazy i zakazy związane z opieką nad lalką, uważając, że pracodawcy postradali zmysły, jednak z czasem boleśnie przekonuje się o zasadności ich ostrzeżeń. A gdy dochodzi do ostatecznej konfrontacji, musi znaleźć w sobie pokłady odwagi, by przetrwać atak i wyjść cało z tej makabrycznej przygody.

Burza za oknem, brak prądu i bohaterka sprawdzająca skąd dobiegają niepokojące odgłosy.

Podobał mi się sposób w jaki twórcy kreują specyficzną atmosferę niepokoju, ponieważ robią to dość subtelnie i nienachalnie, a przy tym na tyle dobitnie, iż nie ma wątpliwości, że w końcu wydarzy się coś złego. Ogromna posiadłość położona jest w odosobnieniu od innych ludzkich siedzib, a na dodatek zupełnie odcięta od współczesnych zdobyczy techniki. Nie ma Internetu, nie ma telefonów komórkowych, nie ma telewizji, nawet dostęp do aktualnej prasy wydaje się mocno utrudniony.
Nieźle, prawda?
Jest za to stary aparat telefoniczny, przez który coś lub ktoś próbuje nawiązać kontakt, a co jakiś czas słychać dziwne hałasy, stukania oraz tajemnicze odgłosy. Na dodatek wokół Grety nieustannie coś się dzieje. Kobiecie wydaje się, że jest obserwowana, ma też wrażenie, że pewne przedmioty zmieniają swoje położenie, mimo iż nie były przez nikogo ruszane. Do tego wszystkiego dochodzi również lalkowy Brahms, który zdaje się być czymś więcej niż zwykłą kukłą. Pod koniec filmu nastrój ulega zmianie, ponieważ akcja nabiera tempa, ale to początek przykuł moja uwagę, sprawiając, iż podzielałam wszystkie wątpliwości bohaterki i razem z nią próbowałam odkryć, co tak naprawdę dzieję się w tym eleganckim, ponurym domu.

Moim zdaniem Lauren Cohan bardzo dobrze poradziła sobie z rolą kobiety będącej dość skrajną postacią. Z jednej strony Greta wydaje się uległa i jakby zastraszona, ponieważ bez szemrania zgadza się na warunki pracodawców i nawet w krytycznym momencie nie chce wyjechać, bo obiecała, że zajmie się Brahmsem.
W nawiedzonym domu wszystko jest zagrożeniem.
Ale z drugiej, znajduje w sobie też siłę, spryt i odwagę, pozwalające stawić czoło niewytłumaczalnym zjawiskom. Jest jeszcze pewna tragedia z przeszłości, przez którą protagonistka wyjechała z kraju, ale oczywiście ucieczka na inny kontynent nie rozwiązała istniejącego problemu. Ciężar opowieści w dużej mierze spoczywa na Cohan, więc tym bardziej jestem zadowolona z jej gry aktorskiej. Szkoda tylko, że partnerujący jej Rupert Evans nie miał zbyt wielu możliwości do pokazania swojego talentu. Odgrywana przez niego postać Malcolma mogłaby się w zasadzie w ogóle nie pojawić, ponieważ mam wrażenie, że dodano ją na siłę, byle tylko stworzyć jakieś zalążki wątku romantycznego, a przy okazji przekazać widzowi kilka informacji o przeszłości państwa Heelshire. Równie dobrze Greta mogłaby znaleźć pamiętnik lub dziennik z opisem wydarzeń opowiadanych jej przez Malcolma i tak chyba byłoby dla fabuły lepiej.

Ruper Evans jako Malcolm raczej nie miał szansy zabłysnąć.

The Boy nie jest przykładem arcydzieła kinematografii grozy, dlatego ma też kilka słabszych momentów. Największe zastrzeżenia mam do sceny samobójstwa, która wygląda zupełnie nieautentycznie. Rozumiem, że reżyser chciał pokazać to zdarzenie w sposób estetyczny i podniosły, ale wyszło kompletnie nieprawdziwie, ponieważ nikt, kto wybiera taki rodzaj śmierci, nie odchodzi w spokoju. Nie obyło się też bez dość groteskowego elementu w postaci pocałunku na dobranoc. W chwili, gdy Greta pochyliła się nad pewną postacią, po kinowej sali rozszedł się tłumiony śmiech i niestety taka reakcja widzów była uzasadniona. Jednak pomimo tych drobnych wad film Williama Bella przypadł mi do gustu, głównie ze względu na ciekawe połączenie horroru i thrillera, a także odtwórczynię roli Grety. 

Ocena: 7.5 / 10


11 lutego 2016

Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych - Liao Yiwu


Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 376
Pierwsze wydanie: 2008
Polska premiera: 2011

Jednym z moich noworocznych postanowień związanych z książkami jest częstsze czytanie reportaży. Kocham fikcję literacką, uwielbiam poznawać losy wymyślonych bohaterów, przeżywać wydarzenia ich dotykające oraz snuć własne wizje na temat zakończeń różnych opowieści, ale doszłam do wniosku, że potrzebuję również prawdziwych historii, dlatego od czasu do czasu mam zamiar sięgać po literaturę faktu. Parę lat temu miałam okazję poznać publikację przedstawiającą dramatyczne losy mieszkańców Korei Północnej, którzy od dekad pozbawieni są podstawowych praw człowieka. Książka Barbary Demick opublikowana przez wydawnictwo Czarne wywarła na mnie ogromnie wrażenie, dlatego po raz kolejny zdecydowałam się na reportaż z tej oficyny. Od razu przyznam się, że dzieło chińskiego pisarza i dziennikarza Liao Yiwu wybrałam spontanicznie. Nie czytałam opisu na okładce, nie szukałam informacji ani recenzji w sieci, ponieważ postanowiłam zagłębić się w lekturę bez żadnego przygotowania. Czy wyszło mi to na dobre? Sądzę, że tak.

Pierwsze zaskoczenie i lekka dezorientacja pojawiły się już na samym początku, kiedy ze wstępu i wprowadzenia dowiedziałam się, że Prowadzący umarłych to zbiór wywiadów z ludźmi uważanymi za margines chińskiego społeczeństwa. W ciągu wielu lat autorowi udało się porozmawiać z kilkudziesięcioma osobami, które wskutek politycznych zawirowań i kolejnych okrutnych decyzji rządu, popadły w niełaskę i stały się obywatelami gorszej kategorii. Yiwu napisał dokumentalną książkę zatytułowaną Wywiady z ludźmi z dolnych szczebli drabiny społecznej, zwracającą uwagę na życie Chińczyków takich jak on, czyli odrzuconych, pogardzanych, prześladowanych przez przedstawicieli partii, wtrącanych do więzienia za coś, co tylko w komunistycznym kraju może być uznane za przestępstwo. Niniejszy reportaż jest zredagowanym na nowo wycinkiem ze wspomnianej publikacji, zawierającym niemal trzydzieści dramatycznych życiorysów. Nie ukrywam, że obawiałam się czy zapis stosunkowo krótkich rozmów z tak wieloma osobami nie okaże się zbyt chaotyczny i przeładowany informacjami. Trudno było mi sobie wyobrazić, by z wywiadów wyłonił się spójny obraz wydarzeń oraz faktów, będących we współczesnych Chinach tematami tabu. Właściwą lekturę zaczynałam więc z głową pełną wątpliwości, ale szybko przekonałam się, że pisarz doskonale wiedział co robi, oddając głos swoim rozmówcom.

Mam wrażenie, że Yiwu jest doskonałym słuchaczem, ponieważ potrafi pokierować wywiadem tak, by druga osoba zechciała otworzyć się przed nim i opowiedzieć o najboleśniejszych momentach z własnego życia. Dziennikarz nie stara się wynieść ponad często prostych i niewykształconych ludzi, nie próbuje dominować, nie prowokuje, chociaż czasami zaznacza własne zdanie celnym komentarzem. Z tego względu niewiele jestem w stanie napisać o samym autorze, którego krótki życiorys poznałam dzięki notce stworzonej przez pracującego nad zachodnim wydaniem książki Wen Huanga, ale nie sądzę, żeby było to minusem reportażu. W tej publikacji bowiem nie chodzi o to, co myśli jej autor i jak on postrzega komunistyczne Chiny, dlatego że najważniejsze jest spojrzenie zwykłych ludzi, którzy po raz pierwszy mają okazję przedstawić swój punkt widzenia. Liao Yiwu podobnie jak oni wie, co to znaczy stracić bliskich, być w więzieniu, ukrywać się przed władzami, ale nie szafuje swoimi doświadczeniami tylko słucha, notuje lub zapisuje w pamięci, a potem wszystko przelewa na papier.

Wśród rozmówców największą grupę stanowią ludzie, którzy świadomie lub w wyniku nieszczęśliwych zbiegów okoliczności stali się wrogami partii. Duża część wywiadów zaczyna się od wspomnień osób pamiętających czasy przedwojenne i potrafiących porównać lata dzieciństwa i wczesnej młodości z dorosłością upływającą pod znakiem gwałtownych zmian i podporządkowania całego życie pod dyktando partii. Skłamałabym, gdyby napisała, że wszystkie rozmowy zainteresowały mnie w takim samym stopniu, ale każdy bohater tego reportażu ma do powiedzenia coś, co pozwala stworzyć obraz zarówno współczesnej Chińskiej Republiki Ludowej, jak i tej sprzed kilku dekad, kiedy ludzie umierali z głodu, a władza prześladowała za najmniejsze przewinienia. Są więc opowieści o przypadkach kanibalizmu, o bestialskim traktowaniu obywateli w trakcie rewolucji kulturalnej, o protestach na placu Tian’anmen, a także o szeregu innych wydarzeń i kampanii politycznych, które doprowadziły do śmierci milionów Chińczyków. Trudno ze spokojem czytać o takich sprawach, dlatego pomimo pewnej surowości stylu, graniczącej czasem z beznamiętnością, większość historii głęboko zapada w pamięć.

Brakuje słów na opisanie bestialstwa, jakie człowiek jest w stanie zgotować bliźniemu. Bohaterowie tego reportażu przyznają, że często ich oprawcami byli sąsiedzi, znajomi, przyjaciele. Jednego dnia pracowali z kimś ramię w ramię, a kolejnego ranka byli przez niego bici, wiązani i wleczeni na rynek, by tam mogli dokonać publicznej samokrytyki. Poraża zarówno okrucieństwo komunistycznego systemu, jak i głupota urzędników nakazujących niszczenie zabytków, palenie bezcennych ksiąg, walkę z religią i wymazywanie wielowiekowej tradycji. Spośród wszystkich wywiadów największe wrażenie zrobiła na mnie rozmowa z ojcem, który stracił swojego syna w czasie zamieszek na placu Tian’anmen w 1989 roku oraz opowieść kobiety zmuszonej do patrzenia na egzekucję męża i brata, a potem wielokrotnie prześladowanej przez członków partii. Z pewnością nie zapomnę również o mężczyźnie bezpodstawnie uznanym za trędowatego i odizolowanym na wiele lat od społeczeństwa czy wyznawczyni Falun Gong, aresztowanej za praktykowanie samodoskonalących ćwiczeń.

W reportażu Liao Yiwu wielokrotnie pojawiają się wzmianki o pobycie w więzieniu i doznawanych w trakcie odbywania kary cierpieniach. Nie tylko strażnicy bili i torturowali osadzonych, ale także współwięźniowie dopuszczali się takich praktyk. Jedni niejako sami z siebie okazywali przewagę nad słabszym, inni zostali omamieni obietnicą skrócenia wyroku, jeśli wydobędą informację od opornych osobników. W efekcie, trafienie za kraty zwiastowało utratę zdrowia, a czasem również życia. Skoro mowa o aresztantach, warto wspomnieć, że wśród rozmówców pisarza znalazły się także osoby wiodące prawdziwie przestępcze życie, jak np. handlarz kobietami. Tacy ludzie również zostali dopuszczeni do głosu, mimo że ich poglądy są bulwersujące, a zachowanie zasługuje na potępienie. Zbiór prawie trzydziestu wywiadów przeprowadzonych przez Yiwu to porażająca charakterystyka egzystencji w kraju, w którym obywatele pozbawieni są praw i swobód, jakie powinny przysługiwać każdemu człowiekowi. Warto przeczytać, pomimo miejscami topornego, szorstkiego stylu, wynikającego prawdopodobnie z faktu, że polska wersja powstała z angielskiego przekładu, a nie chińskiego oryginału. 

Ocena: 5 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwania Z półki.

6 lutego 2016

The Flash, sezon 1


Liczba sezonów: 2
Lata emisji: 2014 -
Obsada: Grant Gustin, Danielle Panabaker, Carlos Valdes, 
Jesse L. Martin, Tom Cavanagh

Wspominałam kiedyś, że nie należę do wielbicielek historii o superbohaterach, ale wygląda na to, że już niedługo będę musiała zweryfikować swój pogląd na opowieści o postaciach obdarzonych przeróżnymi nadludzkimi mocami. Zaczęło się od Batmana, którego losy zainteresowały mnie na tyle, że zgromadziłam kilka gier komputerowych z nim w roli głównej, a także obejrzałam filmy oraz animowany serial poświęcony Mrocznemu Rycerzowi. Komiksy wciąż przede mną, ale już się nie zarzekam, że po to medium nie sięgnę. Niedawno dałam się namówić na śledzenie przygód zupełnie innego superbohatera i absolutnie nie żałuję, wręcz przeciwnie – cieszę się, że zdecydowałam się wyjść poza swoje ulubione tytuły i niespodziewanie zaangażowałam w perypetie Barry’ego Allena, czyli tytułowego Flasha. Produkcja powstała jako spin-off serialu Arrow, (który odrzucił mnie po kilku odcinkach pierwszego sezonu), ale zdaje się, że jest równie popularna i dobrze oceniana, co poczynania strzelającego z łuku Olivera Queena.

1 lutego 2016

Sam na sam ze śmiercią - Nikodem Pałasz


Wydawnictwo: Muza
Liczba stron: 544
Rok pierwszego wydania: 2015

Jedna z moich wykładowczyń powiedziała kiedyś, że gdyby piłka nożna nagle zniknęła ze świata, w ogóle nie odczułaby różnicy. Mogę podpisać się pod jej słowami, ponieważ ani oglądanie rozgrywek, ani tym bardziej czynne uczestniczenie w meczach nigdy mnie nie interesowało. Mimo tego zdecydowałam się przeczytać książkę opowiadającą o piłkarzach, trenerach, właścicielach klubów i zapatrzonych w gwiazdy futbolu kibicach, ponieważ napisał ją Nikodem Pałasz, który swoją debiutancką powieścią pt. Brudna gra, przekonał mnie, że doskonale wie jak połączyć świat sportu ze skomplikowaną intrygą kryminalną. Od pierwszego dzieła autora nie oczekiwałam zbyt wiele, ale zostałam mile zaskoczona, więc włączyłam Pałasza do grona polskich pisarzy, których utwory warto poznawać. Pod koniec zeszłego roku premierę miała jego druga książka i tym razem do lektury podeszłam z konkretnymi wymaganiami. Niestety nie zostały do końca spełnione.

Wiktor Wolski wrócił do kraju, jednak szybko przekonał się, że w Komendzie Stołecznej nie znajdzie już zatrudnienia. Nowy szef, delikatnie mówiąc, nie przepada za niepokornym policjantem, który porzucił karierę w Europolu i znów pojawił się w Warszawie, dlatego też odesłał go z kwitkiem. Ponadto nad bohaterem znów zbierają się czarne chmury, gdyż wszczęto postepowanie wyjaśniające w sprawie ostatnio prowadzonego śledztwa. Jakby tego było mało, od pewnego milionera mężczyzna otrzymuje propozycję nie do odrzucenia. Musi przeprowadzić nieoficjalne dochodzenie w sprawie morderstwa jednego z obiecujących piłkarzy. Pochodzący z Afryki Moloki Mooketsi przez kolegów z drużyny uważany był za sympatycznego, wytrwałego i pracowitego zawodnika, przed którym kariera sportowa stała otworem. A jednak ktoś go zabił i zdaniem Wolskiego przestępcy należy szukać wśród osób związanych z klubem Grabex Zielonka.

Do czytania tej książki zabrałam się z dużym entuzjazmem, ponieważ miałam nadzieję na jeszcze lepszą i bardziej emocjonują historię niż ta opisana w Brudnej grze. Liczyłam na to, że autorowi znów uda się wykreować świetną, zaskakującą i niezwykle angażującą opowieść o zawodowych sportowcach, wielkich pieniądzach, różnych skandalach dotyczących wysoko postawionych ludzi, a przede wszystkim o inteligentnym policjancie i kolejnym zbrodniarzu, stanowiącym dla niego wyzwanie. Jednakże ze smutkiem stwierdzam, że Sam na sam ze śmiercią nie jest dziełem na miarę debiutu. Owszem, to całkiem udana, nieźle napisana powieść, która może się podobać, ale nic nie poradzę na to, że moim zdaniem Pałasz przesadził w pewnych kwestiach. Przede wszystkim nie przekonała mnie kreacja głównego bohatera, ponieważ Wiktor Wolski zaczął przypominać nieustraszonego, stereotypowego glinę znanego z setek (amerykańskich) powieści akcji. Już w pierwsze części zauważyłam jego skłonność do brawurowego zachowania, ale wtedy nie było to jeszcze drażniące, co więcej mężczyzna jawił mi się wówczas jako ciekawa i nietuzinkowa postać.

Niestety w kontynuacji rozwój jego charakteru obrał dziwny kierunek. Irytował mnie sposób, w jaki protagonista rozmawia z podejrzanymi, bo zawsze wybiera tę samą taktykę i używa tych samych chwytów, chociaż w teorii zna się na ludziach i potrafi korzystać z różnych metod prowadzenia przesłuchań. W praktyce jednak stosuje strategię zastraszenia, bo nieustannie wymachuje pistoletem, ubliża swoim rozmówcom, sili się na sarkazm i dowcip, mający pokazać, że to on jest panem sytuacji. Rozumiem, że gangsterów nie zaprosi na popołudniową herbatkę, ale czy równie agresywny i władczy musi być w stosunku do innych osób? Przeszkadzało mi także to, większość postaci tak samo reaguje na zachowanie Wiktora. Najpierw wyrażają oburzenie, a potem kruszeją i płaszczą się przed nim, nawet jeśli nie zrobili nic złego. Lekki problem miałam także z dialogami, w których bohater prezentuje tę swoją napastliwą postawę, ponieważ spora część wygłaszanych przez niego komentarzy czy ripost jest po prostu sztuczna. Nie mogę odmówić pisarzowi błyskotliwości w budowaniu pewnych rozmów, ale jednocześnie zdarzyło mu się kilkanaście razy potknąć i włożyć w usta postaci nienaturalne, komiczne wręcz kwestie.

Ewidentnie straciłam nieco sympatii do Wolskiego, ale nie znaczy to, że przestałam być ciekawa wątku związanego z jego przeszłością. Dwie sprawy sprzed lat wciąż nie dają bohaterowi spokoju, ale przynajmniej w jednej z nich coś drgnęło, więc w kolejnej powieści zapewne będziemy świadkami przełomu. Nikodem Pałasz zgrabnie połączył kwestie demonów przeszłości byłego policjanta z obecnie prowadzonym przez niego dochodzeniem, dzięki czemu oba te tematy przeplatają się ze sobą, tworząc ciekawą całość. Oczywiście większość wydarzeń dotyczy szukania mordercy piłkarza, jednak pojawiają się także inne problemy oraz zadania, z którymi protagonista musi sobie poradzić. Rozwiązanie zagadki i zdemaskowanie zabójcy Mooketsiego było dla mnie dużą niespodzianką. Zaskoczył mnie również motyw, ponieważ szukałam jakiegoś bardziej spektakularnego wyjaśnienia, a tu okazało się, że jest ono całkiem zwyczajne, chociaż wiarygodne.

Autor zadbał o to, żeby w jego książce dużo się działo, więc na nudę z pewnością nie można narzekać. Niestety w trakcie lektury nie mogłam pozbyć się wrażenia, że przesadził także w kwestii brawurowych akcji, w jakich główny bohater bierze udział. Strzelaniny, pościgi, nagłe wyjazdy z kraju, wypadki, zamachy itd. Tym razem nie potrafiłam wczuć się w konwencję i zaakceptować tego wszystkiego na raz, co zaowocowało pewnym dystansem do opisywanych wydarzeń i brakiem większego zaangażowania w opowieść. Z zainteresowaniem czytałam o przygodach Wolskiego, ale wciąż musiałam przypominać sobie, żeby przymykać oko na irytujące rozwiązania. Powieść rozpoczyna cytat z dialogu pojawiającego się w jednym z odcinków serialu Columbo, kiedy porucznik wyjawia, że uwielbia sięgać po kryminały, mimo że nie mają one nic wspólnego z rzeczywistością. Mogłabym podpisać się pod tymi słowami, ponieważ absolutnie nie oczekuję od tego typu literatury realizmu, jednak przejaskrawienie proponowane przez Pałasza nie wzbudziło mojego entuzjazmu.

Na pochwałę zasługuje natomiast sportretowanie świata zawodowego sportu. W poprzedniej historii pisarz przybliżył czytelnikom życie gwiazd tenisa i innych osób związanych z tą dyscypliną, zaś w Sam na sam ze śmiercią skupił się na piłkarzach, pokazując blaski i cienie wykonywanego przez nich zawodu. Nikodem Pałasz na co dzień zajmuje się marketingiem sportowym, dba o wizerunek zawodników, więc kreacja polskich gwiazd piłki nożnej czy złaknionych sukcesu trenerów wypadła naprawdę dobrze. Od pierwszej strony uwierzyłam we wszystkie konflikty trawiące członków klubu, oszustwa i afery z udziałem osób związanych ze sportowcami oraz specyficzne zasady i hierarchię rządzące drużyną. Co więcej ani przez chwilę nie czułam się znużona tym wątkiem, mimo że futbol mnie w ogóle nie interesuje. Gdyby inne elementy powieści były tak dopracowane, z pewnością miałabym znacznie większą satysfakcję z lektury, niestety wymienione wcześniej niedociągnięcia sprawiły, iż kontynuację serii o Wiktorze Wolskim oceniam jako przeciętną. 

Ocena: 3.5 / 6  

Cykl "Wiktor Wolski"


Książka przeczytana w ramach wyzwań Mini Book Challenge (atak jest najlepszą obroną: powieść kryminalna lub thriller polskiego autora) oraz Polacy nie gęsi (kryminał, którego akcja rozgrywa się w którejś ze stolic wojewódzkich).

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza.

http://muza.com.pl/sensacja/1969-sam-na-sam-ze-smiercia-9788377589342.html?dosiakksiazkowo