Przez lata blogowania i świadomego oceniania książek, zaobserwowałam kilka bardziej lub mniej trwałych trendów, które przetoczyły się przez branżę literacką. Pamiętam modę na skandynawskie kryminały, sielankowe historie o rozpoczynaniu nowego życia na prowincji, tak zwane paranormalne romanse, powieści z gatunku young adult oraz erotyki (na pewno było tego więcej!😬). Każda z tych fal popularności określonego gatunku miała swoje dobre i złe strony. Dzięki wysypowi podobnych tematycznie pozycji fani mogą nacieszyć się ulubionymi historiami albo poznać twórczości autorów, którzy w „normalnych” okolicznościach nie mieliby okazji pojawić się na polskim rynku. Niestety, moda na jakiś rodzaj literatury sprawia również, że czytelnik może się nim łatwo zachłysnąć i przesycić. Mam wrażenie, że obecnie swoje pięć minut przeżywają szeroko rozumiane thrillery i nie jestem pewna czy to mnie cieszy. Jasne, na pewno wydano mnóstwo świetnych powieści zawierających skomplikowane intrygi i nietuzinkowych bohaterów. Jednak miano „mrożących krew w żyłach” historii zyskały też zupełnie przeciętne i nieemocjonujące książki, które z thrillerem nie mają wiele wspólnego. Jedną z takich pozycji jest Ktoś tu kłamie.