30 września 2014

30 dni z książką - dzień 5 + informacja o konkursie

5. Książka, która cię uszczęśliwia


Dzisiejsze zagadnienie sprawia mi ogromny problem. Każda książka, która mi się podoba w pewien sposób mnie uszczęśliwia. Samo czytanie uważam za czynność uszczęśliwiającą :) I jak teraz wybrać jeden tytuł? Moim zdaniem jest to niemożliwe. Ponadto zazwyczaj sięgam po kryminały i thrillery, więc dość dziwne wydaje mi się wskazywanie powieści o zabójstwach jako lektury wnoszącej do mojego życia pokłady radości i pozytywnej energii. Przypuszczam, że w tym pytaniu chodzi o wymienienie książki wielokrotnie czytanej, takiego poprawiacza humoru, który zawsze zadziała w momentach smutku, zniechęcenia i chandry. Z przykrością muszę stwierdzić, że nie mam takiej lektury za sobą. Nie natrafiłam na dzieło tak wyjątkowe, żebym mogła je nazwać uszczęśliwiającym. Jestem ciekawa jak Wy się zapatrujecie na takie pytanie, potraficie wskazać taką książkę?

PS Portal Sztukater obchodzi urodziny i w związku z tym przygotowano dla czytelników konkurs, w którym można wygrać mnóstwo książek! Zasady są proste:
 
Skomentuj na portalu Sztukater.pl min. 10 artykułów, oceń,
wdaj się w dyskusję, poleć, zachwal lub zniechęć do lektury!

*Udostępnij konkurs, zachęć do wzięcia udziału rodzinę, znajomych!
*Odpowiedz na proste pytanie:
Które urodziny obchodzi Portal Sztukater.pl!
*Odpowiedź wyślij na: zapisy@sztukater.pl

Więcej szczegółów znajdziecie na tej stronie oraz na facebooku. A o to nagrody do wygrania :)


25 września 2014

Chwila szczęścia - Federico Moccia


Wydawnictwo: Muza
Liczba stron: 320

Chwila szczęścia to druga powieść z literackiego dorobku Federico Mocci, jaką miałam okazję przeczytać. W zeszłym roku recenzowałam Mężczyznę, którego nie chciała pokochać i pomimo kilku zgrzytów byłam całkiem zadowolona z lektury. Pokusiłam się nawet o stwierdzenie, że rozumiem fenomen popularności tego pisarza i chętnie poznam inne jego dzieła. Teraz jednak nie jestem już tego taka pewna, ponieważ najnowsza powieść Mocci ogromnie mnie rozczarowała swoją naiwnością, prostotą, banalnością i kiczowatymi opisami. Głównym bohaterem tej historii jest Nicco, który właśnie zakończył swój roczny związek. Tak właściwie mężczyzna został porzucony bez konkretnego powodu, ponieważ jedyne, co Alessia potrafiła zrobić w chwili rozstania, to wyszeptać, że jej przykro, zalać się łzami i zwyczajnie odejść. Po tym wydarzeniu Nicco deklaruje miłość oraz przywiązanie do byłej dziewczyny, podobno nawet za nią tęskni, ale z jego zachowania można odczytać coś zupełnie innego. Razem ze swoim przyjacielem bohater rzuca się w wir imprez, jednonocnych przygód oraz skomplikowanych związków z wieloma kobietami. Pewnego dnia mężczyźni poznają dwie atrakcyjne turystki z Polski i to spotkanie rzekomo zaważy na całym ich życiu.

Nie mogłam darować sobie nieco ironicznego opisu fabuły, dlatego że w tej historii niemal wszystko jest miałkie i banalne, więc nie widzę potrzeby, żeby silić się na piękne słowa. Zamiast tego będę nazywać rzeczy po imieniu. Uważam, że czas poświęcony na przeczytanie tej książki był czasem zmarnowanym. Nie polubiłam bohaterów, nie poznałam niezwykłej atmosfery stolicy Włoch, nie czułam się zrelaksowana w trakcie lektury i oczywiście w żaden sposób mnie ta powieść nie ubogaciła wewnętrznie. Zastanawiając się nad tym, co złożyło się na fatalny odbiór Chwili szczęścia, doszłam do wniosku, że zawiniło wszystko po trochu, ale największą irytację wywołała schematyczna, stereotypowa kreacja bohaterów. Nicco to Włoch żywcem wyjęty z prześmiewczych opowieści i niewybrednych żartów o podstarzałych kawalerach podrywających absolutnie każdą kobietę, ale wciąż mieszkających u mamusi, bo przecież nikt tak dobrze nie zadba o mężczyznę jak własna matka. Wprawdzie Nicco nie jest jeszcze stary, ale reszta niestety zgadza się ze stereotypowym wizerunkiem włoskiego macho. W rzadkich momentach miałam wrażenie, że nieodpowiedzialne zachowanie bohatera wynika z zagubienia wywołanego przez niedawną śmierć ojca, co w pewien sposób tłumaczyłoby jego rozchwianie emocjonalne, ale niestety nie zawsze takie wyjaśnienie wydawało mi się wiarygodne. W większości sytuacji Nicco jawi się jako zwyczajny podrywacz, który nie potrafi odmówić, gdy nadarza się okazja na spędzenie upojnej nocy.

Moccia bardzo podobnie sportretował również polskie turystyki. Rolę Ani i Pauli ograniczył do chichotania w odpowiednich chwilach, piszczenia z zachwytów, gdy Nicco i jego kumpel o przezwisku Gruby fundowali im kolacje w restauracjach, a także wtulania się w ramiona nowych znajomych i jęczenia z rozkoszy w trakcie erotycznych uniesień. Jak dla mnie cała ta relacja między dwoma bawidamkami a roznamiętnionymi turystkami nie jest wiarygodna. Byłabym w stanie uwierzyć, że Ania i Paula przyjechały do Włoch właśnie po to, żeby bezkarnie flirtować i romansować, gdyby tylko coś na ich temat zostało napisane. Moccia jednak nie pokusił się o żadne wyjaśnienie, czytelnik nie wie o tych dziewczynach nic oprócz tego, że są bardzo atrakcyjnymi i rozrywkowymi Polkami. Bohaterowie nie potrafią się nawet porozumieć, ponieważ mężczyźni kiepsko mówią po angielsku, a kobiety znają ledwie kilka pojedynczych włoskich słówek. Nie rozumiem więc skąd wzięła się ta rzekoma fascynacja i przekonanie, że spotkanie z dziewczynami odmieni życie Nicco.

Tempo akcji oraz styl pisania także pozostawiają wiele do życzenia. Od momentu pojawienia się Ani i Pauli powieść jest po prostu nudna, ponieważ pisarz skupił się na relacjonowaniu, co bohaterowie jedzą, dokąd jadą i kogo spotykają po drodze. Te wstawki z pewnością byłyby bardziej interesujące, gdyby Moccia nie ograniczał się do pobieżnego opisu odwiedzanych miejsc. Niestety nie zdążyłam wyobrazić sobie tych zachwycających uliczek z romantycznymi kafejkami lub pięknej plaży, bo pisarz całe zwiedzanie załatwił w ekspresowym tempie. Przez tę wyliczankę w żaden sposób nie odczułam, że akcja dzieje się w jednym z piękniejszych miast w Europie. Zastanawiałam się też, do kogo ta powieść jest skierowana, ale nie znalazłam odpowiedzi na to pytanie, ponieważ nie jest to ani romantyczna historia o rodzącym się uczuciu, ani lekka opowiastka o wakacyjnych flirtach. Czasami Moccia wkłada w usta głównego bohatera całkiem trafne przemyślenia i refleksje związane z przemijaniem, utratą bezpieczeństwa po śmierci ojca, dziecięcym sposobem pojmowania świata i wówczas Nicco staje się bardziej prawdziwy. Jednak najczęściej autor koncentruje się na miłosnych podbojach, które mnie śmiertelnie wynudziły.

Dałam się nabrać na znane nazwisko autora, przyjemną okładkę i obietnicę, że jest to historia o miłości i poszukiwaniu szczęścia. Moim zdaniem to taka typowa powieść „o niczym”. Bohaterowie dokądś jadą, spotykają jakichś ludzi, ale nic interesującego z tego nie wynika. Podobno Moccia ma w planach napisanie kontynuacji, w której Nicco i Gruby przyjeżdżają do Polski, ale nie sądzę, żebym chciała po raz kolejny czytać o ich perypetiach. 

Ocena: 2 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza.

Książka przeczytana w ramach wyzwania Klucznik.

Recenzja innej powieści Federico Mocci:
Mężczyzna, którego nie chciała pokochać 

Tu kupisz Chwilę szczęścia:

http://muza.com.pl/literatura-kobieca/1670-chwila-szczescia-9788377586259.html?dosiakksiazkowo

22 września 2014

30 dni z książką - dzień 4

4. Ulubiona książka z ulubionej serii



Na pierwszy rzut oka pytanie nie jest trudne, bo skoro już wcześniej wskazałam swoją ulubioną serię, to teraz bez problemu powinnam wybrać ulubioną część. Jednak mam ciężki orzech do zgryzienia, bo wśród książek Yrsy Sigurđardóttir nie ma historii innych niż świetne, zachwycające i mocno działające na wyobraźnię. Uwielbiam Weź moją duszę, bo to właśnie od tej powieści zaczęłam poznawać twórczość pisarki, a poza tym opowieść pochłonęła mnie tak bardzo, że nie przeszkadzał mi brak chronologii i wyjątkowo nie denerwowałam się, że zaczęłam cykl od drugiego tomu. Tak naprawdę z sympatią myślę o każdej powieści z serii o prawniczce Thorze Gudmundsdóttir, ale skoro muszę wybrać tą jedną, ulubioną to stawiam na ostatnią część, czyli na Statek śmierci. Połączenie zagadki kryminalnej z elementami horroru, świetna intryga oraz doskonale sportretowani bohaterowie sprawiają, że to właśnie ten tytuł mogę nazwać ulubionym :)


18 września 2014

Przygody Sherlocka Holmesa - Arthur Conan Doyle


Wydawnictwo: Algo
Liczba stron: 334

Z Sherlockiem Holmesem spotkałam się po raz pierwszy jako nastolatka. Czytałam kilka opowiadań z tym bohaterem w roli głównej, obejrzałam ekranizację Psa Baskerville’ów, ale potem zapomniałam o jednym z najsłynniejszych detektywów w literaturze, mimo że sposób w jaki Sherlock rozwiązuje każdą ze swoich spraw zrobił na mnie duże wrażenie. Świetne filmy Guya Ritchiego sprawiły, że na nowo zainteresowałam się postacią stworzoną przez Arthura Conan Doyle’a i postanowiłam wreszcie poznać wszystkie utwory, w których można spotkać tego szalenie inteligentnego i spostrzegawczego bohatera. Na pierwszy ogień poszedł recenzowany dzisiaj zbiór opowiadań, ponieważ właśnie tę książkę znalazłam w domowej bibliotece. Dzięki nowemu przekładowi tytuły niektórych utworów uległy zmianie. Wprawdzie dla treści historii nie ma znaczenia czy opowiadanie nosi tytuł Niesamowita kobieta czy też Skandal w Bohemii, ale jednak wydaje mi się, że takie zmiany tylko dezorientują czytelników. W każdym razie zanim sięgnięcie po zbiór wydany przez oficynę Algo, sprawdźcie czy przypadkiem nie są to historie, które już doskonale znacie.

Przygody Sherlocka Holmesa to tom zawierający dwanaście niezbyt długich opowiadań zbudowanych według tego samego schematu. W każdym z nich narratorem jest doktor Watson, który na początku przybliża okoliczności, w jakich słynny detektyw zapoznał się ze sprawą oraz umiejscawia daną historię w odpowiednim czasie albo poprzez podanie dokładnej daty, albo wtrącając, że działo się to np. w okresie, gdy Watson i Holmes razem mieszkali na Baker Street. Później zazwyczaj następuje zapoznanie czytelnika z postacią uwikłaną w jakąś trudną do wyjaśnienia sprawę, następnie do akcji wkracza Sherlock i dzięki swoim metodom pracy rozwiązuje zagadkę, z którą nikt innym nie mógł sobie poradzić. Schematyczność jest uzasadniona, ponieważ Watson prowadzi kronikę spraw swojego przyjaciela, więc nic dziwnego, że każda opowieść ma tę samą strukturę, jednak w trakcie lektury czasami nachodziła mnie myśl, że przydałaby się na tym polu jakaś mała odmiana. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby od czasu do czasu narrator nieco inaczej wprowadzał odbiorcę w świat genialnego detektywa, co moim zdaniem mogłoby podsycić emocje i zbudować większe napięcie.

Zbiory opowiadań najczęściej cechuje różny poziom zawartych w nim utworów, więc prawie zawsze bez trudu mogę wyróżnić te najlepsze i ponarzekać na te najmniej udane. Jednak w przypadku tej książki nie jestem w stanie określić, która historia podobała mi się najbardziej, ponieważ wszystkie są mniej więcej na tym samym poziomie. Od razu zaznaczę, że żadnego opowiadania Doyle’a nie uważam za słabe, ale nie jest to też równoznaczne z jakimś ogromnym zachwytem tym zbiorem. Moje lekkie rozczarowanie wynika z tego, że spodziewałam się głównie zagadek kryminalnych, a otrzymałam historie w większości opierające się na motywie kradzieży klejnotów, zawodu miłosnego, niespodziewanego znaleziska itd. Jedynie w Tajemnicy doliny Boscombe, w Pięciu pestkach pomarańczy oraz w Cętkowanej opasce pojawia się morderstwo, a wraz z nim konieczność ujęcia sprawcy. Jednak nawet wymienione opowiadania nie do końca mnie usatysfakcjonowały, ponieważ uważam je za zbyt mało skomplikowane. Sama jestem tymi odczuciami zdziwiona, ale nie da się ukryć, że w niektórych przypadkach przestępcę można zdemaskować bez większych trudności. Fakt, że zazwyczaj do samego końca tajemnicą było dla mnie jak dany bohater dokonał mistyfikacji; jakim cudem udało mu się oszukać najbliższych itp., ale już sama tożsamość złoczyńcy rzadko kiedy wprawiała mnie w zdumienie.

Na szczęście nie zawiodłam się na umiejętnościach głównego bohatera. Jestem pod wrażeniem ilości informacji jakie Holmes potrafi wydobyć ze znoszonego kapelusza lub z odcisków na śniegu. Jego zdolność kojarzenia faktów, dostrzegania rzeczy niewidocznych dla zwykłych śmiertelników, a przede wszystkim wyciągania wniosków na podstawie zgromadzonych wiadomości i spostrzeżeń, zasługuje na szczery podziw. Tak właściwie Holmes został w przechytrzony tylko raz, przynajmniej w recenzowanych opowiadaniach i nie ukrywam, że cieszę się, iż nosa utarła mu kobieta. Moja radość wiąże się z dość irytującą cechą geniusza, czyli lekceważącym stosunkiem do przedstawicielek płci przeciwnej. W utworze Sprawa tożsamości Sherlock nie wyjawił rozwiązania zagadki swojej klientce, motywując taką decyzję stwierdzeniem, że i tak mu nie uwierzy, bo kobiet nie wolno pozbawiać złudzeń. Zresztą w innych historiach bohater też dość protekcjonalnie traktuje kobiety, co uważam za jego główną wadę. Natomiast, jeśli chodzi o inne cechy charakteru to jestem zaskoczona grzecznością Holmesa. Nie wiem czy to popkultura tak przemieliła tę postać, wyposażając ją w cięty język i aroganckie usposobienie, czy jednak w tym zbiorze przyjaciel poczciwego Watsona stracił gdzieś swój pazur, niemniej w mojej pamięci najsłynniejszy bohater Doyle’a zapisał się jako mężczyzna uważający się za znacznie lepszego od innych ludzi. W poznanych historiach Sherlock jest bardzo pewny siebie, tajemniczy i trochę apodyktyczny, ale jednak jego manierom nie można wiele zarzucić. 

Przygody Sherlocka Holmesa oceniam na czwórkę, ponieważ uważam, że opowiadania te są dobre, ale nic ponadto. Przyznaję, że jestem trochę zawiedziona, bo oczekiwałam większych emocji oraz bardziej wyrafinowanych intryg, jednak w żadnym razie nie zmieniam planów związanych z poznawaniem dzieł, w których pojawia się mistrz dedukcji. Następnym razem sięgnę po powieść z Holmesem w roli głównej. Innie opowiadania muszą na razie poczekać. 

 Ocena: 4 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwań Book-Trotter, Z półki, Kryminalne wyzwanie.

15 września 2014

Lokator do wynajęcia - Iwona Banach


Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 410

Na palcach jednej ręki mogę policzyć książki, które mnie rozbawiły. Nie przemawia do mnie humor zawarty w powieściach Chmielewskiej czy też w większości innych kryminałów na wesoło. Tytuły reklamowane jako historyjki lekkie i przyjemne, napisane po to, by czytelnik mógł sobie poprawić nastrój, śledząc perypetie zwariowanych bohaterów również częściej mnie irytują niż bawią. Po Lokatora do wynajęcia sięgnęłam z nadzieją na odprężającą, totalnie relaksującą historię, która będzie miłą odmianą po brutalnych opowieściach o seryjnych zabójcach. Niestety nic z tego nie wyszło, bo książka Iwony Banach zupełnie nie przypadła mi do gustu, mimo że początek nie zwiastował katastrofy. Od razu wyjawię, że jedyny plus, jaki dostrzegłam w tej powieści, to właśnie szybkie zawiązanie akcji. 

Wydawało mi się, że czytanie o przygodach dwudziestoczteroletniej Michaliny, która jako zawodowa lokatorka do wynajęcia przyjeżdża do niewielkiej górskiej wioski, by pod nieobecność właściciela doglądać ogromnej, nieco zniszczonej willi, zapewni mi po prostu kilka godzin rozrywki. Cała historia zaczyna się nie najgorzej, ponieważ autorka natychmiast wrzuca bohaterkę w wir wydarzeń, zmuszając ja do konfrontacji z dwiema ekscentrycznymi staruszkami oraz ich „uroczymi” psiakami a także do stawienia czoła ciekawskim sąsiadom, włamywaczom, fajtłapowatemu policjantowi, miejscowemu artyście i wielu innym przedziwnym postaciom. Na dodatek dziewczyna musi radzić sobie z serią zaskakujących i nietypowych sytuacji, takich jak pojawienie się niezidentyfikowanych wykopów w ogrodzie czy też latających kuchennych sprzętów. Jednak im dalej, tym dziwniej, bo coraz mniej zabawnie, a coraz bardziej irytująco.

Iwona Banach wymyśliła mnóstwo różnych „atrakcji”, którymi hojnie obdarowała swoją bohaterkę zapewne wierząc, że dzięki temu powieść będzie lekka, zabawna i przyjemna, ale niestety dla mnie była to lektura ogromnie męcząca. Najbardziej przeszkadzały mi sztuczne, wymuszone dialogi zdecydowanie dominujące nad opisami. Mam wrażenie, że ta książka składa się z samych rozmów pomiędzy postaciami, co jeszcze byłabym w stanie przełknąć, gdyby tylko te wszystkie dyskusje były interesujące i choć trochę na poziomie. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest historia pisana na poważnie, więc nie powinnam oczekiwać realistycznych zdarzeń opowiedzianych piękną polszczyzną, ale mimo tego nie potrafię zadowolić się opowiastką, w której bohaterowie poproszeni o zrelacjonowanie jakiegoś wydarzenia, nie są w stanie wydukać jednego sensownego zdania. Najwyraźniej autorka próbowała wprowadzić elementy komizmu słownego, ale w mojej ocenie zupełnie się jej to nie udało. Stworzenie inteligentnego, a przy tym zabawnego dialogu jest nie lada sztuką. Nie wystarczy po prostu zrobić z bohaterów kompletne cielęta niebędące w stanie pojąć najprostszych rzeczy, uwikłać postaci w szereg absurdalnych zdarzeń, wszystko ze sobą pomieszać i poplątać, żeby czytelnik zaśmiewał się w głos.

Nie spodziewałam się rozbudowanej charakterystyki protagonistów, ale na kompletną miałkość również nie byłam przygotowana. Teoretycznie poszczególne postaci różnią się między sobą, ale w praktyce wszyscy zachowują się bardzo podobnie, czyli panikują, histeryzują, prześcigają się w obrzucaniu siebie nawzajem obelgami, kłócą się, a przede wszystkim nie grzeszą rozumem. Po raz kolejny podkreślę, że pewnie na tym miała polegać cała humorystyczna otoczka tej historii, ale do mnie zupełnie taki zabieg nie trafił. Nie polubiłam ani wiecznie narzekającej lub krzyczącej Michaliny, ani jej towarzysza, który przez większą część książki zachowuje się jak dziecko uwięzione w ciele dorosłego mężczyzny. Nie bawiła mnie nieporadność postaci, nie śmiałam się śledząc ich dziwaczne przygody i nie umiałam docenić nienaturalnych dialogów. Moim zdaniem Iwona Banach chce bawić na siłę, zabrakło lekkości w tym wszystkim i takiego naturalnego wyczucia w prowadzeniu akcji. Jak dla mnie w Lokatorze do wynajęcia jest stanowczo za dużo dialogów i zupełnie nierealistycznych zdarzeń, a za mało charakterystyk postaci oraz opisów pozwalających te szalone wypadki osadzić we właściwym kontekście. W trakcie czytania przeszkadzało mi również to, że w konkretnych sytuacjach bohaterowie pojawiają się jak wyczarowani z kapelusza. Wystarczy, że coś przytrafi się jednemu z nich, a cała reszta dziwnym trafem natychmiast znajduje się w tym samym miejscu, tak jakby ich jedynym życiowym celem było kręcenie się w pobliżu domu zajmowanego przez Michalinę.

Jestem zmuszona tak nisko ocenić tę powieść, ponieważ nie mogę się oszukiwać i na siłę przekonywać, że wcale nie czytało mi się jej źle, skoro od dwóch dni marzyłam o tym, żeby wreszcie ujrzeć ostatnią stronę. Jednakże nie chcę, żebyście kategorycznie odrzucili Lokatora do wynajęcia, ponieważ wszystko zależy od Waszego poczucia humoru. Do mnie książka Iwony Banach nie trafiła, co oczywiście nie oznacza, że i Wam nie będzie się podobać. Żałuję, naprawdę żałuję, że moje wrażenia z lektury są tak negatywne, ale nic nie jestem w stanie na to poradzić. 

Ocena: 1,5 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater.


Książka przeczytana w ramach wyzwań Polacy nie gęsi oraz Klucznik.

11 września 2014

W ciemnościach strachu - Maxime Chattam


Wydawnictwo: Sonia Draga
Liczba stron: 496

Lubicie otulić się kocem i z filiżanką aromatycznej kawy lub herbaty pod ręką zatopić się w lekturze? Zakładam, że tak, mnie samej czytanie sprawia ogromną frajdę właśnie w takich momentach. Ale nie wszystkie historie można poznawać w atmosferze błogości, relaksu i zasłużonego lenistwa. Przy niektórych książkach nie sposób spokojnie popijać sobie popołudniową kawkę albo raczyć się słodkimi przekąskami. Dlaczego? Przez emocje, które te powieści wzbudzają. Właśnie emocje i nieustanne napięcie wywoływane zwrotami akcji, makabrycznymi opisami oraz wyobraźnią pracującą w takich chwilach na najwyższych obrotach, sprawiły, że nie byłam w stanie usiedzieć w jednym miejscu, czytając W ciemnościach strachu. Historia opowiedziana przez Chattama całkowicie zburzyła moje rytuały. Kiedy tylko zanurzyłam się w ten potworny świat, zapomniałam o gorącej herbacie i wylegiwaniu się na kanapie. Gdyby ktoś mnie wtedy obserwował, zobaczyłby jak miotam się nerwowo po pokoju, zaciskając palce na książce. Drugi tom Trylogii zła jest jeszcze bardziej mroczny i nieprzewidywalny niż pierwszy. Moim zdaniem to thriller doskonały, ale przeznaczony tylko dla czytelników o stalowych nerwach. 

Większość serii kryminalnych można poznawać bez zachowania chronologii czytanych części, bo przecież w każdej książce pojawia się inna zagadka do rozwiązania. Teoretycznie w przypadku cyklu Chattama też tak jest, jednak przed sięgnięciem po drugi tom, doradzam zapoznanie się z pierwszą historią, w której pojawia się Joshua Brolin, żeby móc w pełni docenić umiejętności tego bohatera oraz dostrzec metamorfozę jaką przechodzi. Tym razem były profiler pojawia się w charakterze prywatnego detektywa szukającego pewnej dwudziestolatki. Brolin przyjeżdża do Nowego Jorku, by razem z policjantką Annabel O’Donnel rozwikłać niezwykle skomplikowaną sprawę. Śledczy muszą odnaleźć prawdziwą bestię; diabła w ludzkiej skórze, który nie waha się fundować swoim ofiarom najwymyślniejszych tortur, zadając im niewyobrażalny fizyczny i psychiczny ból. Bohaterowie podążają tropem piekielnie inteligentnego psychopaty zdolnego do wszelkich perwersji i ze zgrozą odkrywają, że w człowieku drzemią najpodlejsze i najbardziej odrażające pragnienia. A najgorsze jest to, że nie sposób wytropić i posłać za kratki wszystkich seryjnych zabójców. Prędzej czy później świat znów usłyszy o kimś, kto porywa, gwałci i morduje w imię sobie tylko znanych pobudek.

Maxime Chattam posiada prawdziwy talent pisarski i to czuć od pierwszej strony. Niewielu autorów potrafi wprowadzać czytelnika w fikcyjny świat w taki sposób, by odbiorca od początku miał świadomość, że właśnie poznawana historia pozostanie z nim na długo, bardzo długo. Pierwszy tom czytałam ponad dwa lata temu, ale doskonale pamiętam zawarte w nim zdarzenia. Jestem przekonana, że również tej książki nie będę potrafiła wyrzucić z pamięci, bo W ciemnościach strachu to jedna z bardziej emocjonujących i trzymających w napięciu opowieści o seryjnym mordercy, jakie kiedykolwiek czytałam. Francuski pisarz ma niebywałą zdolność do tworzenia przejmujących, wzbudzających trwogę fragmentów, od których aż cierpnie skóra. Na dodatek niemal cała książka składa się właśnie z takich scen, przez co atmosfera jeszcze bardziej się zagęszcza. Nie zliczę ile razy bohaterowie znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie oraz jak często igrają ze złem w najczystszej postaci. Czytając o każdym takim zdarzeniu, miałam wrażenie, że jestem tuż obok nich, więc za chwilę i mnie może przytrafić się coś przerażającego. Opisy podziemnych labiryntów, odrażających klubów, opuszczonych magazynów oraz obrzydliwych zdjęć czy nagrań są tak sugestywne, że wymagają od czytelnika bardzo mocnych nerwów. Chattam sportretował tę stronę ludzkiej natury, której nikt nie chciałby poznać w rzeczywistości.

Josuhę Brolina polubiłam już w poprzedniej części, teraz zaś utwierdziłam się w przekonaniu, że to nietuzinkowa i ciekawie skonstruowana postać. Mężczyzna przeżył w przeszłości wielką tragedię, jednak mimo tego zdołał się pozbierać, a nawet w pewien sposób wrócić do zawodu, by móc zrobić użytek ze swoich umiejętności. Do kryminałów coraz częściej wprowadzane zostają postaci profilerów analizujących postępowanie przestępców, by najpierw przewidzieć ich działania, a następnie im zapobiec. Jednak nie przypominam sobie, by jakikolwiek inny bohater był tak skuteczny i zdolny jak Brolin. Mężczyzna nie musi starać się myśleć jak zwyrodnialcy, on jest w stanie na jakiś czas niemal wniknąć w umysł psychopatycznego mordercy, by odczuwać jak on, a przez to zrozumieć jego pragnienia. Dzięki temu były agent FBI jest tak skuteczny, ale jednocześnie tak przerażający, bo jeśli kiedykolwiek Brolin zechce zejść na złą drogę, będzie zabójcą doskonałym. Sympatią obdarzyłam również silną i inteligentną Annabel O’Donnel. Pewne dramatyczne zdarzenie także odcisnęło piętno na życiu kobiety, więc ona i Joshua mają ze sobą wiele wspólnego. Na szczęście Maxime Chattam nie należy do pisarzy pragnących za wszelką cenę wcisnąć wątek romantyczny do swojej historii, by połączyć dwoje samotnych, nieszczęśliwych ludzi, za co jestem mu ogromnie wdzięczna.

W ciemnościach strachu to świetnie napisana książka. Autor bardzo zręcznie podsuwa kolejne tropy jednocześnie wszystko plącząc i komplikując tak, by czytelnicy mogli pogłówkować nad tożsamością mordercy. Chętnie podjęłam tę swoistą grę z Chattamem, jednak najwyraźniej kiepski byłby ze mnie detektyw, ponieważ nie odkryłam, kto stoi za szeregiem makabrycznych zdarzeń. Zakończenie mnie zaskoczyło, bo w pewnym momencie byłam przekonana, że już wszystko wiem. Jak się okazało, myliłam się, ale to dobrze. Lubię jak na koniec autor thrillera kryminalnego serwuje coś zupełnie nieprzewidywalnego, odwracając perspektywę i rzucając nowe światło na sprawę. Jestem zadowolona z finału powieści, chociaż jeden wątek pozostał niedomknięty. Mam jednak nadzieję, że w ostatniej części wszystko stanie się jasne. Maxime Chattam doskonale wie jak nieustannie podgrzewać atmosferę i utrzymywać odbiorcę w niepewności, a jego opisy makabrycznych praktyk przyprawiają o gęsią skórkę. Gorąco polecam tę książkę fanom gatunku, a sama już od dzisiaj rozpoczynam kompletowanie całego dorobku literackiego pisarza.

Ocena: 6 / 6

Trylogia zła:
3. Diabelskie zaklęcia

Książka przeczytana w ramach wyzwań: Kryminalne wyzwanie, Klucznik, Z półki oraz Czytamy kryminały.

6 września 2014

Bot - Max Kidruk


Wydawnictwo: Akurat
Liczba stron: 624

Podobno dobry pisarz nigdy nie porywa się na osadzenie stworzonej historii w miejscu, w którym nigdy nie był. Nie pamiętam już czy tę opinię gdzieś przeczytałam, czy może od kogoś usłyszałam, ale czasami w trakcie lektury to zdanie do mnie wraca. Zwłaszcza, gdy miejsce akcji jest tak świetnie scharakteryzowane, że sama mam wrażenie jakbym dobrze je znała. Zastanawiam się wówczas czy autor rzeczywiście spacerował opisanymi uliczkami, jadał w konkretnych restauracjach i chłonął atmosferę miejsca, czy też doskonały, wzbudzający emocje opis to zasługa wyłącznie jego bujnej wyobraźni. Jeżeli chodzi o Maksyma Kidruka, to sam przyznał, że odwiedził niemal każde miejsce, które odegrało znaczenie w jego historii. Przyznam, że to wyznanie zrobiło na mnie szczególne wrażenie, ponieważ Kidruk nie pisze o kawiarenkach, malowniczych uliczkach i słynnych zabytkach tylko o przerażających bezdrożach znajdujących się na pustyni Atakama w Chile oraz o doświadczeniu, jakie towarzyszy człowiekowi mającemu świadomość, że od najbliżej osady dzielą go setki kilometrów. Autor książki Bot postarał się, żeby czytelnik nawet przez chwilę nie wątpił, że główny wątek historii już wkrótce może stać się rzeczywistym problemem, co uważam za spore osiągnięcie pisarza, biorąc pod uwagę fakt, że powieść została zaklasyfikowana jako technothriller science-fiction

Tradycyjnie przed przeczytaniem książki zignorowałam opis fabuły na okładce i zdecydowałam o tym, że chcę poznać dzieło Kidruka tylko na podstawie krótkiej, bardzo ogólnej charakterystyki całości. Wyobrażałam sobie, że Bot jest opowieścią o buncie superinteligentnych maszyn, które stopniowo chcą zawładnąć całym światem i w związku z tym przewidywałam, że akcja będzie rozgrywać się w różnych zakątkach globu. Okazało się, że miejscem akcji jest laboratorium usytuowane w samym sercu pustyni, a historia rozwija się nieco inaczej niż myślałam, ponieważ tytułowego bota raczej nie można nazwać jedynie maszyną lub robotem, ale mimo tego nie rozczarowałam się dziełem ukraińskiego pisarza. Głównym bohaterem jest wybitny programista Tymur Korszak, który pewnego dnia otrzymuje niezwykle kuszącą ofertę. Tajemniczy klient proponuje młodemu mężczyźnie astronomiczne wynagrodzenie w zamian za dwumiesięczną pracę przy projekcie związanym ze sztuczną inteligencją. Tymur nie do końca wie, na czym ma polegać jego zadanie, ale kontrakt opiewający na okrągłą sumkę zagłusza wszelkie wątpliwości i bohater decyduje się na kilkutygodniową delegację do Chile. Po przybyciu do tajnego laboratorium Korszak orientuje się, że sprawy znacząco wymknęły się naukowcom spod kontroli. Na dodatek jego pracodawca sprawia wrażenie niebezpiecznego fanatyka, który nikomu nie pozwoli wyjechać zanim sytuacja nie zostanie opanowana. 
 
Książka Maksyma Kidruka zasługuje na uwagę z kilku powodów, ale moim zdaniem najważniejsze są dwie cechy, ponieważ to one sprawiły, że z przyjemnością poznawałam historię zamkniętą w tej powieści. Pierwszą jest otwartości na czytelników, którzy rzadko sięgają po tytuły zaliczane do gatunku science fiction. Autor nie stroni od zagadnień raczej obcych przeciętnemu odbiorcy, ale wszystko bardzo dokładnie tłumaczy, dzięki czemu nawet laik będzie w stanie bez problemu pojąć, czym jest nanotechnologia, co kryje się pod nazwą „Zbiór Mandelbrota” oraz jakimi cechami charakteryzują się fraktale. Pisarz ma szeroką wiedzę z wielu dziedzin. Widać, że żywo interesuje się fizyką, medycyną, taktyką wojskową, informatyką, a także psychologią. Nie jestem w stanie zweryfikować informacji i wyjaśnień zawartych w tej książce, ale Kidruk nie dał mi żadnego powodu bym wątpiła w jego przygotowanie lub w prawdziwość przytaczanych teorii. Nigdy wcześniej nie czytałam powieści zawierającej ilustracje opisywanych rodzajów broni lub zdjęcia miejsc, w których aktualnie rozgrywa się akcja. A tak właśnie jest w książce młodego ukraińskiego twórcy. Autor co jakiś czas raczy czytelnika pewnymi terminami lub teoriami naukowymi, ale natychmiast wszystko wyjaśnia i w miarę możliwość załącza jeszcze schematy, wzory i obrazki, pomagające przyswoić poszczególne zagadnienia. Wydaje mi się, że niektóre kwestie zostały wytłumaczone aż nazbyt szczegółowo, ale w ogólnym ujęciu tą drobiazgowość uważam za plus. 

Drugą istotną zaletą powieści Bot jest wartka akcja, co przy takiej objętości uważam za spory sukces. Nie wszystkie fragmenty są tak samo zajmujące i zapewne bez niektórych historia mogłaby się obejść, ale w trakcie lektury cały czas czułam się zaciekawiona i zaintrygowana opisywanymi zdarzeniami, więc nawet nie wiem kiedy pochłonęłam ponad sześćset stron. Pochwała należy się Kidrukowi także za dostrzeżenie kilku niebezpieczeństw, jakie są związane z rozwojem współczesnej nauki i techniki. Ogrom nowych informacji, teorii, doświadczeń i badań sprawia, że dzisiaj człowiek raczej nie ma już szans na bycie ekspertem w wielu dziedzinach. Era samotnych wynalazców i geniuszy już się skończyła, ponieważ współcześnie ośrodki pracują w zespołach składających się z kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu osób, z których każda posiada specjalistyczną wiedzę dotyczącą konkretnej, ściśle wyselekcjonowanej dziedziny. Jeśli chcecie się dowiedzieć, dlaczego to stanowi zagrożenie i w ogóle, o jakiego rodzaju kłopotach jest mowa, koniecznie sięgnijcie po Bota.

Oczywiście bez minusów też się nie obyło i właśnie przyszła pora na wymienienie tego, co mi do gustu nie przypadło. Największe zastrzeżenia mam do specyficznego połączenia poważnych wydarzeń z fragmentami absurdalnymi i groteskowymi. Czasami nie rozumiałam tej nagłej zmiany i irytowała mnie skłonność do nadawania pewnym scenom żartobliwego wydźwięku, dlatego że ten specyficzny, czarny humor nie zawsze mi odpowiadał. Zniesmaczyła mnie zwłaszcza jedna scena. Kidruk w posłowiu stwierdził, że poświęca ją Quentinowi Tarantino i Chuckowi Palahniukowi, ale nie spodobało się mi przedstawione w tym fragmencie połączenie przemocy i erotyki, więc odwołanie do znanych nazwisk mojego nastawienia nie zmieniło. Ponadto przeszkadzało mi także uporczywe zdradzanie losu kolejnych bohaterów. Nie wiem, dlaczego autor zdecydował, że czytelnik koniecznie musi wiedzieć, że konkretnemu protagoniście nie dane będzie opuścić laboratorium lub bezpiecznie wrócić z tajnej misji, jeszcze zanim to wszystko się wydarzy. Nie lubię kiedy antycypacja dotyczy tak istotnej kwestii jak to czy bohater (nawet poboczny) zginie, czy też uda mu się dotrwać do końca historii. Niemniej biorąc pod uwagę całokształt, uważam, że warto poznać powieść Maksyma Kidruka, by razem z głównym bohaterem przenieść się na pustynię Atakama i stawić czoła nieznanemu dotąd zagrożeniu. 

Ocena: 4,5 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Akurat.

Tu kupisz Bota:

http://muza.com.pl/fantastyka/1796-bot-9788377587706.html?dosiakksiazkowo

3 września 2014

Outlast


Producent oraz Wydawca: Red Barrels
Gatunek: survival horror, FPP
Data premiery: 4 września 2013 


Lubię się bać. Oczywiście nie na serio, bo w prawdziwym strachu nie ma nic przyjemnego, ja lubię tylko ten strach kontrolowany, który można pokonać za pomocą jednego zdania. Wystarczy, że powtórzę sobie w myślach: „To tylko książka, to tylko film, nic nie dzieje się naprawdę” i natychmiast wracam do swojego świata. Ale nieco inaczej jest w przypadku, gdy zamiast powieści czy filmu grozy wybieram grę. Jasne, grę zawsze mogę wyłączyć lub zatrzymać i też do znudzenia powtarzać sobie, że wszystko, co widoczne na ekranie to jedynie fikcja, ale wymuszana przez ten tekst interakcja sprawia, iż opuszczenie nieistniejącego świata przychodzi mi z większym trudem niż ma to miejsce w starszych mediach. Z tego względu tak lubię survival horrory i dzisiaj opowiem o pewnym tytule należącym do tego gatunku. Mam nadzieję, że wystarczy Wam odwagi, żeby mi towarzyszyć :).


Jedno z pierwszych odwiedzanych przez gracza miejsc.

Na Outlast chrapkę miałam od dawna, ale najpierw komputer był zbyt słaby, żeby udźwignąć tę grę, a jak już dorobiłam się lepszego sprzętu, to nagle mój czas wolny drastycznie się skurczył, więc mogłam jedynie pomarzyć o kilku godzinach poświęconych na granie. Jednak w końcu doczekałam się sprzyjających okoliczności i od razu zdradzę, że ta produkcja mnie po prostu zachwyciła. Twórcy wykorzystali klasyczne sposoby budowania atmosfery grozy, ale zrobili to tak zręcznie, że nabrali mnie na każdy chwyt. Podskakiwałam na dźwięk gwałtowanie zamykających się drzwi, nieruchomiałam po usłyszeniu zbliżających się kroków i z przerażeniem wpatrywałam się w ślady krwi pozostawione na ścianach lub podłogach. Zresztą niepokój wzbudza już samo miejsce akcji, czyli dawny szpital psychiatryczny, wykupiony obecnie przez wielką korporację i przekształcony w ośrodek rzekomo prowadzący działalność charytatywną. Wiem, iż pewnie teraz niektórzy się krzywią i narzekają, że jak horror to akcja obowiązkowo musi rozgrywać się w szpitalu, ale zapewniam Was, że przestaniecie marudzić jak tylko zobaczycie, co to jest za miejsce. Ekipa ze studia Red Barrels postarała się, żeby na sam widok poszczególnych pomieszczeń gracz dostawał gęsiej skórki. Klaustrofobiczne korytarze, połamane meble, wszechobecne ślady krwi, tajemnicze napisy na ścianach oraz oczywiście rozrzucone tu i ówdzie dokumenty przybliżające makabryczną historię placówki. 


 Cenna wskazówka.

Nie wspomniałam jeszcze, że w tej grze przyjęto pierwszoosobową perspektywę, co dla mnie jest znacznie bardziej immersyjne niż obserwowanie akcji zza pleców bohatera. Odbiorca wciela się w postać dziennikarza Milesa Upshura, który dowiedziawszy się o szeregu nieprawidłowości mających miejsce w ośrodku, postanowił na własną rękę zbadać sprawę. Fabułę uważam za najsłabszy element tej produkcji, bo motyw samotnego dziennikarza, tak bardzo oddanego tematowi, że aż ryzykującego własne życie, uważam za anachroniczny i niezbyt sensowny. Moim zdaniem bardziej przekonująco wypadają historie, w których bohater nie zważa na niebezpieczeństwo, dlatego że poszukuje kogoś bliskiego lub w inny sposób jest związany z wydarzeniami i brnie dalej w nadziei, że np. pozna tajemnice swojego pochodzenia, odkryje wspomnienia z dzieciństwa czy cokolwiek innego. Natomiast samotna wyprawa do miejsca jak z najgorszego koszmaru nie wydaje się, delikatnie mówiąc, rozsądna. Tym bardziej, że motywacją bohatera jest po prostu zawodowa ciekawość. Ponadto w zakończeniu historia się niejako urywa; nie przedstawiono satysfakcjonującego wyjaśnienia. Podejrzewam, że to chwyt marketingowy, mający skłonić do kupna dodatku, ale serio, dobra gra (a za taką uważam Outlast) nie potrzebuje takich tanich wybiegów.


 Szpital psychiatryczny czy sala tortur? A może dwa w jednym?

Na szczęście fakt, że wcielamy się w postać dziennikarza ma też swoje dobre strony. Po pierwsze, Miles Upshur jest zwyczajnym człowiekiem – nie ma wykształcenia medycznego, więc nie wie jak rozmawiać z osobami cierpiącymi na zaburzenia psychiczne, nie przeszedł żadnego treningu, dzięki któremu nabyłby sprawność komandosa i co najważniejsze, jego jedyną bronią jest kamera. Taka charakterystyka gwarantuje, że bohater nieraz wpadnie w poważne kłopoty, co zaowocuje odczuwaniem przez gracza całej gamy emocji. Przyznam, iż od początku do końca rozgrywki byłam skupiona i w napięciu oczekiwałam na kolejne przerażające sceny. Musicie wiedzieć, że Outlast wyklucza swobodną, powolną eksplorację przestrzeni. W tej grze bowiem wszystko, co najstraszniejsze dzieje się nagle. Jeśli zadaniem odbiorcy jest uruchomienie generatora, znalezienie klucza lub dotarcie do miejsca spotkania, to wiadomo, że działanie trzeba podjąć natychmiast, bo w przeciwnym razie coś lub ktoś bohatera uśmierci bez wahania. Z pozoru takie rozwiązanie trąci schematem (przekręć dźwignię/wciśnij guzik/wyjdź z pomieszczenia a na pewno zginiesz), ale ja nie zdążyłam się ani do tego przyzwyczaić, ani tym bardziej znudzić. Głównie dlatego, że nieustannie musiałam mieć się na baczności, by w razie potrzeby od razu rzucić się do ucieczki.


Ukryj się lub biegnij byle dalej, bo tylko tak zdołasz przetrwać.

Tak, w tej grze użytkownik nie walczy z potworami, ale przed nimi ucieka lub chowa się, gdy jest taka możliwość. Czasami miałam wrażenie, że walka byłaby prostszym rozwiązaniem niż ucieczka w labiryntowej, mrocznej przestrzeni. W sekwencjach niewymagających szaleńczego biegu raczej nie ma możliwości, żeby gracz nie wiedział dokąd należy pójść lub co teraz trzeba zrobić, ale kiedy bohater nagle znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, odnalezienie właściwiej drogi nie jest już takie proste. Wspomniałam, że bronią protagonisty jest kamera i rzeczywiście chyba można to tak określić, ponieważ dzięki temu urządzeniu gracz może otrzymywać informacje o właśnie odwiedzanych miejscach, a także uzyskać źródło światła, które jest niezbędne do poruszania się po pogrążonym w ciemnościach budynku. Wykorzystywanie przez bohatera kamery w rozgrywce nie jest nowatorskim pomysłem, ale w tej produkcji pojawia się ciekawa sekwencja w momencie chwilowej utraty urządzenia. Nie mogę dokładnie opisać, o co chodzi, żeby nie zepsuć Wam elementu zaskoczenia, ale od tego fragmentu gra straszyła mnie jeszcze skuteczniej.


Nie, to nie jest najbardziej makabryczna rzecz, jaką zobaczysz w tej grze.

Nie spodziewałam się, że Outlast ma aż taki potencjał. Nastawiłam się na kilka godzin rozrywki z dreszczykiem, ale otrzymałam rasowy survival horror i teraz mogę tylko żałować, że rozgrywka już za mną. Z chęcią wystawiłabym grze maksymalną ocenę, ale jednak niedostatki w warstwie fabularnej spowodowały, że ten jeden punkt muszę odjąć. Mimo tego polecam Outlast absolutnie każdemu graczowi spragnionemu mocnych wrażeń. Nie musicie zasłaniać okien, zakładać słuchawek i czekać do zmroku, bo ta produkcja wystraszy Was nawet w środku pięknego, słonecznego dnia.

Ocena: 9 / 10