29 kwietnia 2015

Starcie królów - George R.R. Martin


Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 1022
Rok pierwszego wydania: 1998
Rok polskiej premiery: 2000

Długo opierałam się przed sięgnięciem po pierwszy tom Pieśni Lodu i Ognia, kiedy jednak w końcu skapitulowałam i postanowiłam przekonać się, o co tyle szumu, okazało się, że opowieść pełna intryg, spisków, zdrad i wielkich przemian, pochłonęła mnie bez reszty. W ciągu kilku dni przeczytałam opasłą Grę o tron, zachwycając się bogactwem świata oraz skomplikowanymi charakterami bohaterów, co zaowocowało tym, że nabrałam ogromnej ochoty na poznanie kolejnych tomów sagi. Kilka dni temu skończyłam czytać Starcie królów, ale niestety tym razem jestem nieco rozczarowana, ponieważ powieść nie wywarła na mnie takiego wrażenia jak pierwsza część. Teoretycznie nie mam się do czego przyczepić, ponieważ pisarz konsekwentnie rozwija swoją historię, dbając o to, by każdemu z ważniejszych bohaterów poświęcić wystarczającą ilość uwagi, a akcję urozmaicić niespodziewanymi wydarzeniami, ale w praktyce czasami czułam się znużona i nieco przytłoczona lekturą.

Może nie bez znaczenia jest fakt, że ze względu na natłok obowiązków oraz liczne wyjazdy, książkę czytałam na raty, więc nie miałam okazji do tego, by zanurzyć się w opowieści na kilka godzin. Niemniej nie wydaje mi się to aż tak ważne, bo jednak dostrzegam pewne mankamenty pisarstwa Martina i to głównie one sprawiły, że historia nie porwała mnie tak, jak tego oczekiwałam. O fabule tej części nie będę zbyt dużo pisać, ponieważ nie sposób przybliżyć większości wątków bez spoilerowania, więc ograniczę się tylko do zarysu zdarzeń. Sytuacja w Zachodnim Królestwie pogarsza się z każdym dniem. Od kiedy na tronie nie zasiada Robert Baratheon, władza marzy się wielu mniej lub bardziej uprawnionym do tronu lordom. Niemal każdy potężny i zamożny pan ogłasza się królem i żąda posłuchu wśród ludu, co owocuje licznymi starciami oraz bitwami nawet pomiędzy dawnymi sprzymierzeńcami i przyjaciółmi. Oczywiście główną osią konfliktu pozostaje walka tocząca się między Lannisterami, Robbem Starkiem oraz braćmi Roberta Baratheona, jednakże ujawniają się również ambicje innych rodów, sprawiając, że życie Sansy, Aryi, Brana i Rickona Starków znajduje się w ogromnym niebezpieczeństwie.

W Starciu królów dzieje się naprawdę wiele. Bohaterowie rosną w siłę i tracą majątki, spiskują i sami padają ofiarami dworskich intryg, kochają, by za chwilę nienawidzić i szykować się do zemsty. Martinowi nie brakuje pomysłów na uatrakcyjnienie historii poprzez pokazanie całej palety emocji oraz odczuć poszczególnych postaci. Uwielbiam jego książki za te niesamowicie dokładne i szczegółowe przedstawienia psychiki bohaterów z naciskiem na ich stopniowe, ale świetnie zarysowane metamorfozy, dokonujące się pod wpływem dramatycznych wydarzeń. Jestem ogromnie zadowolona z faktu, że wszystkie te przemiany są tak wiarygodne i zrozumiałe. Po lekturze tej części z podziwem patrzę na dziesięcioletnią Aryię, której hart ducha, spryt oraz inteligencja pozwalają przetrwać w trudnych okolicznościach i znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Podoba mi się również metamorfoza Tyriona, stającego się wytrawnym strategiem, świadomym tego, że piastowana funkcja może przynieść mu więcej szkody niż pożytku. Czuję litość na myśl o naiwnej Sansie, która nawet w najstraszniejszych koszmarach nie przewidziała jaki los ją spotka i złość, gdy przypomnę sobie rozdartą, zrezygnowaną Catelyn. Jeszcze długo mogłabym tak wymieniać, bo bohaterów jest bez liku i w zasadzie każdy odgrywa ważną rolę w tej powieści.

Niestety czasami nie mogłam pozbyć się wrażenia, że poświęcenie uwagi postaciom negatywnie odbiło się na dynamice akcji. Wprawdzie nie nazwałabym Starcia królów nudną książką, bo jak już wcześniej sygnalizowałam, autorowi nie brakuje pomysłów i talentu pisarskiego, ale sądzę, że niektóre fragmenty są zbyt długie, a przez to historia sztucznie rozciągnięta. Zaczynam rozumieć, dlaczego tworzenie tego cyklu zajmuje Martinowi tyle czasu skoro każde wydarzenie musi być pieczołowicie opisane, a później jeszcze przedyskutowane lub przemyślane przez wielu bohaterów. Tym sposobem każda większa walka jest zapowiadana na długo przed tym zanim do niej dojdzie, więc można stracić cierpliwość w oczekiwaniu na te najistotniejsze momenty. Recenzując Grę o tron wspomniałam, że nie do końca pasuje mi podział powieści na rozdziały stanowiące w zasadzie zamknięte fragmenty historii. Podtrzymuję tę opinie również w odniesieniu do kontynuacji, ponieważ często czułam się wybita z opowieści przez całkowitą zmianę miejsca akcji oraz postaci występujących w danym rozdziale. Wolałabym, żeby Martin skupił się na dłużej na jednym wątku, a dopiero potem przeszedł do kolejnego zamiast nieustannie nimi żonglować.

Oczywiście opisane powyżej zastrzeżenie nie wpływają negatywnie na moją chęć przebywania w Siedmiu Królestwach i poznawania dalszych losów bohaterów, bo Martin stworzył niesamowicie bogatą oraz złożoną opowieść, która słusznie budzi podziw i zachwyt czytelników. Sama jestem oczarowana wizją autora, mocą jego wyobraźni, a także umiejętnościami pozwalającymi na zaplanowanie każdego szczegółu i łączenie wątków w odpowiednim momencie. Starcie królów okazało się dla mnie mniej pasjonujące niż Gra o tron, ale póki co sympatii do tego cyklu mi nie brakuje i z pewnością nadal będę sięgać po kolejne części serii. 

Ocena: 4.5 / 6

Cykl "Pieśń lodu i ognia"
3.1 Nawałnica mieczy: Stal i śnieg
3.2. Nawałnica mieczy: Krew i złoto
4.1 Uczta dla wron: Cienie śmierci
4.2 Uczta dla wron: Sieć spisków
5.1 Taniec ze smokami: Część I
5.2. Taniec ze smokami: Część II

Książka przeczytana w ramach wyzwania Czytam literaturę sprzed XXI wieku.

http://esperazna.blogspot.com/2015/02/wyzwanie-czytam-literature-sprzed-xxi.html

21 kwietnia 2015

Dying Light


Producent: Techland
Wydawca: Warner Bros Interactive Entertainment
Data premiery: 27 stycznia 2015
Czas gry: w moim przypadku ponad 50 godzin

O najnowszej grze studia Techland, w której po raz kolejny pojawił się motyw zombie apokalipsy, w branżowych mediach pisze się dużo i dobrze. Dying Light bije rekordy sprzedaży oraz popularności, o czym świadczą recenzje i komentarze rzeszy zachwyconych graczy. Oczywiście również należę do grona fanów produkcji i przyznaję, że spędziłam ponad pięćdziesiąt godzin w opanowanym przez tajemniczy wirus mieście Harran, pomagając ocalałym, walcząc z przestępcami i żywymi trupami oraz wykonując kilkadziesiąt dodatkowych zadań pozwalających na swobodną eksplorację otoczenia. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że absolutnie nie mam dość, więc zapewne za jakiś czas po raz kolejny wybiorę się do dzielnicy slumsów lub na Stare Miasto, by przekonać się, czego jeszcze nie poznałam i nie odkryłam. Czy w związku z tym Dying Light mogę nazwać grą idealną? Niestety nie, ale i tak uważam, że to jeden z lepszych tytułów, z jakimi miałam kiedykolwiek do czynienia.

 Możliwość swobodnego poruszania się po mieście to jeden z głównych atutów gry.

Zasadniczą wadą, niepozwalającą na przyznanie Dying Light maksymalnej noty, jest nieco naiwna i sztampowa fabuła. Przypuszczam, że przymknęłabym oko na banalne wątki oraz miejscami słabe, sztywne dialogi, gdyby nie zapewnienia samych twórców, iż oddają w ręce graczy tytuł ze starannie przygotowaną, przemyślaną historią, mającą wywoływać emocje podobne do tych pojawiający się w trakcie lektury Dżumy czy Jądra ciemności. Pochwalam inspirację klasyką literatury, ale niestety samo umiejscowienie akcji w odciętym od świata mieście, w którym szaleje epidemia śmiertelnej choroby, nie oznacza jeszcze, że fabułę można nazywać dojrzałą i poruszającą. Przykro mi, ale scenarzyści z Techlandu postawili na dość znany schemat, powierzając losy wielu tysięcy bezbronnych ludzi w ręce jednego człowieka, przechodzącego na dodatek ekspresową metamorfozę z obojętnego na los jednostki agenta rządowego, w niezwykle skutecznego bojownika o wolność i sprawiedliwość. Nasz dzielny bohater nazywa się Kyle Crane, a do Harranu zostaje wysłany po to, by zlokalizować miejsce pobytu pewnego terrorysty, zdobyć ważne dokumenty, poznać kluczowe informacje itd. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że gracz nie ma specjalnego wpływu na rozwój wydarzeń i tak naprawdę wcale nie może dokonać obiecywanego przed premierą wyboru związanego z pomaganiem ludziom zgromadzonym w tzw. Wieży, przystąpieniem do bojówki Raisa lub wypełnianiem rozkazów wydawanych przez przełożonych głównego bohatera.
 
 Pierwsze zadanie i już makabryczna scena.

Niedostatki związane z głównym wątkiem fabularnym rekompensują liczne misje poboczne, których różnorodność sprawia, że każdy użytkownik znajdzie zadania najbardziej go interesujące. Nie brakuje zarówno tych najprostszych poleceń w rodzaju zebrania określonej ilości ziół, grzybów czy przedmiotów niezbędnych ocalałym, jak i znacznie bardziej skomplikowanych i wymagających misji pozwalających także na poznanie historii napotkanych w mieście bohaterów. W zasadzie każde zadanie zostało w jakiś sposób uzasadnione fabularnie, ale niektóre wywarły na mnie naprawdę duże wrażenie, sprawiając, że wydarzenia będące udziałem drugoplanowych postaci często interesowały mnie znacznie bardziej niż główny wątek. Dzięki tym krótkim spotkaniom odbiorca ma też większe szanse na uświadomienie sobie tragedii bohaterów zamkniętych w mieście opanowanym przez potwory, zmagających się z codzienną walką o przetrwanie, obawą o własne życie oraz tęsknotą za rodziną i przyjaciółmi. Trudno bowiem z obojętnością przyjąć rzeczywistość, w której nawet najbardziej podstawowe towary urastają do rangi luksusowych, a prozaiczne niegdyś czynności stają się nagle niemożliwe do wykonania.

Taki widok mocno działa na wyobraźnię.

Przyjmowanie kolejnych zleceń to nie tylko sposób na poznanie ciekawych postaci, ale także świetna okazja do eksploracji otoczenia i odkrywania tajemnic Harranu. Miasto zostało zaprojektowane tak, by prowokować i zachęcać gracza do zapuszczania się w kręte uliczki, mroczne tunele oraz opuszczone mieszkania. Każda taka „wycieczka” zostaje nagrodzona punktami doświadczenia rozwijającymi postać oraz wieloma przydatnymi przedmiotami, jakie można znaleźć w odwiedzanych miejscach. Możliwość swobodnego poruszania się po Harranie to jedna z ważniejszych cech tej gry, dzięki której odbiorca zyskuje poczucie niemal fizycznej obecności w tym wyjątkowo nieprzyjaznym i okrutnym świecie. Twórcom należą się szczere słowa uznania za stworzenie miejsc budzących grozę, rezygnację oraz pozbawiających nadziei na to, że wszystko wróci do normalności. Zdemolowane mieszkania, krwawe ślady walki w dziecięcym pokoju, ulice pełne śmieci, sklepy straszące wybitymi szybami oraz wszechobecne potwory sprawiają, że każda minuta spędzona poza bezpieczną strefą to jak balansowanie na granicy życia i śmierci.

Najgorszy rodzaj przeciwników - wybuchające zombie.

W zasadzie w tej grze nie istnieje miejsce, do którego gracz nie mógłby się udać. Kyle Crane bez problemu wspina się po stromych skałach, przeskakuje pomiędzy dachami domów, pływa i nurkuje, a wszystko to robi niesamowicie szybko i zwinnie. Oczywiście im więcej czasu gracz poświęci na to, żeby bohater zdobywał kolejne umiejętności, tym lepszy efekt uzyska, ale już na samym początku możliwości postaci budzą uznanie. Przed premierą duże emocje wywoływała kwestia związana z parkourem, którego użytkownicy muszą się „nauczyć”, by efektywnie sterować Crane’em, ale zapewniam, że ta nauka to czysta przyjemność. Po stosunkowo krótkim tutorialu objaśniającym podstawowe kombinacje klawiszy, wiedzę trzeba zdobywać w praktyce. Nie ma więc innej rady niż wyruszenie w teren i trenowanie skoków, wspinaczki, wyprowadzania ciosów, posługiwania się bronią, a także szybkiej ucieczki, gdy przeciwników zaczyna przybywać. Wszystkie ewolucje w wykonaniu bohatera Dying Light nie tylko dynamizują rozgrywkę, ale przede wszystkim czynią ją płynną oraz ciekawą. W mojej ocenie sterowaniu nie można niczego zarzucić i jeśli tylko użytkownik wykaże chęć do rozwijania postaci, to szybko będzie mógł cieszyć się niemal niczym nieskrępowaną możliwością zwiedzania okolicy przy wykorzystaniu skomplikowanych i widowiskowych ruchów.

W czasie apokalipsy zombie ludzie stają się równie groźni jak potwory.

Dying Light to nie tylko parkour, zamknięte miasto i konflikt między dobrym a złym bohaterem, ale przede wszystkim zombie i związana z nimi konieczność przetrwania. Do tej pory w produkcjach Techalndu z nieumarłymi potworami w roli głównej, dominował system walki, pozwalający na widowiskowe pokonywanie przeciwników. Wprawdzie Dying Light również oferuje możliwość szukania, kupowania lub zdobywania, a następnie udoskonalania przeróżnego oręża, jednak często bardziej opłaca się uciec niż stanąć do walki. Zombie wyglądają wystarczająco przerażająco, by móc wpaść w panikę na widok kilkudziesięciu sunących w stronę bohatera postaci z widocznymi oznakami rozkładu na ciele. Sądzę, że w kwestiach związanych z żywymi trupami pomyślano o wszystkim. Potwory są różnorodne, więc w trakcie rozgrywki odbiorca trafia zarówno na szybkich i trudnych do pokonania przeciwników, jak i wolniej poruszających się, ale wcale nie łatwiejszych do unicestwienia wrogów, bo przebywanie w świecie Dying Light to nie przelewki. W każdym miejscu aż roi się od zombie, więc bezpiecznie można czuć się jedynie w kilku specjalnie wyznaczonych obszarach. Poza tym niezwykle ważną rzeczą jest czas. Należy nieustannie kontrolować upływ minut i zadbać o to, by nie znaleźć się poza strefą bezpieczeństwa, gdy zapadnie zmrok, ponieważ nocą na żer wychodzą najbardziej wygłodniałe, najstraszniejsze oraz najtrudniejsze do pokonania stwory. Oczywiście niektóre zadania można wykonać jedynie po zmroku, więc domyślacie się chyba, jak silnych emocji ten tytuł dostarcza.

 Nocą lepiej nie wybierać się na wycieczki poza bezpieczną strefę.

Nie będę ukrywać, że nowa produkcja Techlandu urzekła mnie niemal w każdym aspekcie, dlatego szczerze ubolewam nad niedopracowaną fabułą, która nijak nie pasuje do tak świetnej rozgrywki. Jednakże w innych kwestiach gra wypada naprawdę rewelacyjnie. Cieszę się, że twórcom udało się uniknąć schematu i wyjść ponad rozwiązania znane z obu części Dead Island, czym udowodnili, iż motyw apokalipsy zombie wciąż można odświeżać, a także reinterpretować na nowo. Finałowa scena pozostawiła mnie w lekkiej konsternacji oraz nadziei, że może wkrótce dowiemy się o pracach nad kontynuacją Dying Light

Ocena: 9 / 10

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu ŚwiatGry.pl



19 kwietnia 2015

Spotkajmy się!

Najbliższy weekend spędzę w Poznaniu na Festiwalu Fantastyki Pyrkon. Będę jednak nie tylko uczestnikiem chłonącym po raz pierwszy atmosferę tego wydarzenia, ale także prelegentką opowiadającą o horrorze w japońskich grach grozy :) Jeśli tylko macie ochotę, czas i możliwości to zapraszam na moje wystąpienie (piątek, godz. 21:00). Będę mówić również o japońskiej mitologii, historii oraz folklorze, sprawiających, że horrory z Kraju Kwitnącej Wiśni są tak przerażające. Kliknięcie w obrazek przenosi na stronę z dokładnym opisem mojego tematu.


http://pyrkon.pl/2015/index.php?go2=wydarzenie&id=4612


Zapraszam również w sobotę na panel ludologów (godz. 15:00), w którym także biorę udział. Jeśli interesujecie się grami komputerowymi i chcielibyście dowiedzieć się jak wygląda badanie tego medium w Polsce, jakie wydarzenia związanie z popularyzacją wiedzy o grach są organizowane, to będzie ku temu idealna okazja :)


Wybieracie się na Pyrkon i macie już swoje upatrzone wystąpienia? Podzielcie się nimi w komentarzach, nie chciałabym przegapić czegoś ciekawego :)

15 kwietnia 2015

Miłość w rozmiarze XXL - Stephanie Evanovich


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 344
Rok pierwszego wydania: 2013
Rok polskiej premiery: 2014

Nie jestem wielbicielką romansów i niezwykle rzadko czytam powieści, w których najważniejszą rolę odgrywa wątek rodzącego się pomiędzy bohaterami uczucia. Czasami jednak jakiś tytuł przykuwa moją uwagę na tyle, że decyduję się po niego sięgnąć, mając nadzieję na poznanie historii innej niż większość popularnych opowieści o miłości. Książka Stephanie Evanovich wydała mi się interesująca ze względu na dość nietypowy pomysł ugodzenia strzałą amora bohaterów, którzy na pierwszy rzut oka w ogóle nie powinni się sobie spodobać. Bo cóż atrakcyjnego może zobaczyć doświadczona przez los, niedawno owdowiała Holly Brennan w wymuskanym, aroganckim mężczyźnie, demonstrującym na każdym kroku wyższość nad innymi z powodu posiadania muskularnego ciała? I odwrotnie, czy Logan Montgomery może zainteresować się kobietą ze znaczną nadwagą, bez makijażu, w przeciętnych ciuchach – skoro do tej pory otaczał się wyłącznie modelkami lub celebrytkami z pierwszych stron gazet? Okazuje się, że tak, ale samo zainteresowanie to za mało i bohaterowie będą musieli dokładnie wsłuchać się w siebie, by rozpoznać czy ich związek to jedynie przelotny flirt, czy może jednak miłość na całe życie.

Przestrzegam przed czytaniem streszczenia na okładce, ponieważ trzyakapitowy tekst zdradza zdecydowanie zbyt wiele. Nie sądzę, żeby czytelnik powinien na początku wiedzieć więcej niż to, że powieść koncentruje się na miłosnych perypetiach prywatnego trenera gwiazd sportu oraz nieco zaniedbanej, ale uroczej kobiety, usiłującej odnaleźć się w rzeczywistości po śmierci męża. Po Miłości w rozmiarze XXL spodziewałam się akcji wymykającej się romansowemu schematowi, ale niestety w tym względzie dzieło Evanovich nie spełniło moich oczekiwań. Oprócz głównego założenia, czyli pokazania rodzącego się uczucia pomiędzy mężczyzną jak z żurnala i kobietą o przeciętnej urodzie, autorka nie dodała niczego, co mogłabym uznać za zaskakujące i oryginalne. Utarczki słowne pomiędzy bohaterami, ich codzienne spotkania na siłowni, chaos spowodowany nieoczekiwanymi emocjami oraz ciekawscy przyjaciele udzielający rad obu stronom, to w moim odczuciu elementy wpisujące się w schemat tego typu literatury. W związku z tym bez trudu można również przewidzieć jak cała opowieść się zakończy. Do ostatniej strony miałam nadzieję na jakąś niespodziankę ze strony autorki, niestety finał jest typowy dla powieści z wyeksponowanym wątkiem romantycznym.

Miłość w rozmiarze XXL to lekka i nieskomplikowana historia, którą pochłania się w kilka godzin. Akcja rozwija się bardzo szybko, chociaż od początku do końca skupia się wyłącznie na poczynaniach głównych bohaterów. Niewątpliwym plusem jest dość dokładne przedstawienie charakteru Holly, łącznie z jej niełatwymi przeżyciami z przeszłości. Muszę przyznać, że autorka zadbała o wiarygodność tej postaci poprzez opis dorastania w domu pozbawionym ciepła i miłości oraz późniejszej spokojnej egzystencji u boku męża. Dzięki temu od razu polubiłam kobietę, która pomimo przeżytej tragedii, stara się wszystko odbudować, zacząć od nowa, wyjść do ludzi i znów czerpać radość z drobnych przyjemności. Za szczególnie poruszające uważam fragmenty poświęcone mężowi Holly, chociaż nieco inaczej wyobrażałam sobie łączące ich uczucie. Niestety tej samej pochwały nie mogę odnieść do kreacji postaci Logana. Mężczyzna niemal w stu procentach odpowiada niechlubnemu stereotypowi zamożnego bawidamka, dostrzegającego tylko powierzchowne piękno oraz prowadzącego hedonistyczny tryb życia. Między wierszami pojawia się sugestia, że atrakcyjny trener jest wciąż niedojrzały i stąd bierze się jego niechęć do poważnych związków, ale takie wyjaśnienie uważam za mało satysfakcjonujące. Motywacje kierujące zachowaniem Holly, jej pragnienia, a także obawy zostały przedstawione w sposób ciekawy i dokładny, ale Logan jawi mi się jako postać zupełnie pozbawiona charakteru, o której zapomnę zaraz po skończeniu lektury.

Poprzez uwikłanie bohaterów w skomplikowany związek Stephanie Evanovich podejmuje temat atrakcyjności fizycznej oraz wartości człowieka, którego wygląd odbiega od przyjętych współcześnie standardów. Nie jest tajemnicą, że w pewnych środowiskach jedynie ludzie młodzi, szczupli i bogaci uważani są za wartych uwagi. Reszta społeczeństwa to przeciętniacy niezasługujący na to, by te wszystkie „chodzące ideały” trudziły się dostrzeganiem ich obecności. W powieści wybrzmiewa krytyka takich poglądów i cieszę się, że została dobitnie zaakcentowana, mimo że Miłość w rozmiarze XXL to typowo rozrywkowa historia. Nie ukrywam, że w ogólnym rozrachunku jestem nieco rozczarowana tą książką, a wymienione plusy to za mało, żebym mogła nazwać dzieło Evanovich satysfakcjonującą lekturą. Sądzę, że powieść przypadnie do gustu głównie fanom romansów, którzy poszukują historii opowiedzianych według charakterystycznego schematu, ale mających także nieco świeżości i oryginalności. 

Ocena: 3 / 6

Recenzja została wcześniej opublikowana w serwisie BiblioNETka.pl.

10 kwietnia 2015

30 dni z książką - dzień 10

10. Książka, która przypomina ci o domu



Im dalej brnę w wyzwanie,  tym trudniejsze pytania, ale mam nadzieję, że uda mi się odpowiedzieć na wszystkie. Z dzisiejszym zadaniem mam lekki kłopot, ponieważ w zasadzie każda przeczytana w dzieciństwie książka, która zapadła mi w pamięć, przypomina o szczęśliwych i beztroskich latach, kiedy jedynym moim zmartwieniem była trójka ze sprawdzianu z matematyki. Jak się domyślam to pytanie ma sprowokować do nostalgicznej wycieczki w przeszłość, więc czuję się usprawiedliwiona do tego, by tym razem wskazać dwie książki, które pojawiają mi się przed oczami na hasła "dzieciństwo" i "dom". Mogłabym oczywiście powtórzyć odpowiedź z dnia drugiego i wybrać Dzieci z Bullerbyn, ale to byłoby już pójście na łatwiznę :P Dlatego teraz zdradzę, że o domu przypominają mi również Baśnie Andersena oraz Baśnie braci Grimm. Pamiętam, że jako dziecko niektórych tekstów nie rozumiałam, innych się bałam, ale większość zafascynowała mnie na tyle, że do dzisiaj mam ogromny sentyment do historii o Calineczce, Dzikich Łabędziach, Rybaku i złotej rybce i wielu, wielu innych. 



6 kwietnia 2015

Kamuflaż - Ewa Ostrowska


Wydawnictwo: Oficynka
Liczba stron: 384
Rok pierwszego wydania: 2011

Nie pamiętam, dlaczego nabrałam przeświadczenia, że powieść Ewy Ostrowskiej jest mocną, trzymającą w napięciu mieszanką thrillera i kryminału, ale ilekroć spojrzałam na półkę z nieprzeczytanymi jeszcze książkami, mój wzrok kierował się ku Kamuflażowi, a ja zastanawiałam się z jakiego powodu wciąż tę pozycję omijam skoro to historia, która prawdopodobnie będzie mi się podobać. Możliwe, że przeczytałam jakąś pozytywną recenzję, albo do kupna skusiły mnie wysokie oceny na Biblionetce czy Lubimy Czytać, w każdym razie, byłam przekonana, że opowieść o tajemniczych porwaniach dzieci wstrząsających spokojną, niemal sielankową społecznością małego miasteczka Nevada w stanie Iowa, dostarczy mi mocnych wrażeń. Po takim wstępie zapewne domyślacie się, że tym razem intuicja zawiodła i wybrałam lekturę, która niemile mnie zaskoczyła i wymęczyła. Oczywiście macie rację. Kamuflaż wprawdzie dostarczył mi emocji, ale zupełnie nie takich, jakich się spodziewałam.

Intryga wymyślona przez autorkę nie jest zła. Powiem więcej – choć podobne motywy można znaleźć w wielu kryminałach – pisarce udało się ciekawie poprowadzić akcję, utrzymując czytelnika w napięciu i niepewności. Jak już wspomniałam, areną wydarzeń jest spokojne miasteczko Nevada, idealnie wpisujące się w stereotypowy obraz małej mieściny, w której tylko z pozoru nic się nie dzieje, a mieszkańcy wprost tryskają sąsiedzką życzliwością i serdecznością. Pewnego dnia tą dość hermetyczną społeczność elektryzuje wieść o porwaniu sześcioletniego synka Hellen i Williama Barkinsów. Chłopiec został uprowadzony w biały dzień, niemal pod nosem rodziców, którzy spuścili go z oka tylko na chwilę. Dochodzenie prowadzi miejscowy szeryf Stan Haig przy wsparciu detektywa Collina Petersa z policji stanowej. Sprawa okazuje się bardzo trudna do rozwiązania, ponieważ nie dość, że śledczy nie mają pojęcia, kto porwał małego Patricka, to na dodatek porywacz staje się coraz zuchwalszy i wkrótce kolejne dzieci znikają z domów.

Historie o porwaniach lub innych tajemniczych zniknięciach prawie zawsze przykuwają moją uwagę, mimo że rozwijają się według dość przewidywalnego schematu. Sięgając po taką powieść, spodziewam się opisu reakcji zrozpaczonych bliskich zaginionego bohatera, miotających się policjantów oraz podejrzanych zachowań pewnych osób. Elementem zaskoczenia jest natomiast tożsamość porywacza/mordercy oraz motyw jego działania. Wszystko to znalazłam w książce Ewy Ostrowskiej, a ponadto odkrycie, kto jest głównym czarnym charakterem w Kamuflażu, naprawdę mnie zdziwiło, więc na sam pomysł nie mogę narzekać. Pisarce udało się także scharakteryzować małomiasteczkową społeczność, gdzie obowiązują niepisane zasady, według których nie wypada porządnych ludzi przesłuchiwać na komendzie lub zlecać ekshumacji zwłok, bo przecież nikt obcy nie będzie naruszał spokoju zmarłych. Muszę przyznać, że autorka z wyczuciem odmalowała tę duszną atmosferę Nevady, przekonując, że w parze z rzekomo życzliwymi słowami idą wścibskie spojrzenia i zawistne myśli.

Niestety na tym kończą się zalety tej powieści, więc przyszedł czas na wyliczenie elementów kompletnie mnie nieprzekonujących. W zasadzie wszystkie zarzuty odnoszą się do stylu pisania pani Ostrowskiej, który zupełnie nie przypadł mi do gustu. Za irytujący uważam przede wszystkim sposób, w jaki bohaterowie ze sobą rozmawiają. W Kamuflażu wszyscy na siebie wrzeszczą, obrzucają się obelgami i wyładowują swoją złość na kimś znajdującym się akurat w pobliżu. Jestem w stanie zaakceptować, że jedna z postaci ma taki charakter i styl bycia, ale niemożliwe, żeby niemal każdy bohater zachowywał się w tak niestosowny sposób. Zupełnie nie przekonuje mnie wizja szeryfa wyzywającego świadka od kretynek lub idiotek, czy też policjanta bez ogródek informującego rodziców porwanego dziecka, że ich ukochany syn na pewno już od dawna nie żyje. No cóż, moim zdaniem tak się z ludźmi nie rozmawia. Oczywiście nie tylko policjanci są niegrzeczni, ponieważ również inni wykrzykują, co im się żywnie podoba, jakby wszelkie normy społeczne nagle wyparowały, co jest o tyle zaskakujące, że wielu bohaterów nieustannie mówi o tym, że o pewnych rzeczach nie wypada publicznie dyskutować.

Kolejną bolączką książki są także sztucznie brzmiące dialogi. Jeśli akurat protagoniści nie obrzucają się inwektywami, to i tak ich rozmowa jest zazwyczaj dziwna oraz nienaturalna. Autorka upodobała sobie też uporczywe stosowanie tych samych wyrazów lub zwrotów, przez co kiedy tylko szeryf Haig pomyślał o zmarłej żonie, musiałam czytać o „białych dłoniach trzepoczących po kołdrze w agonii”. Taka sama sytuacja dotyczy słówka „koleś”. Nie zliczę ile razy ono padło, ale spróbuję zilustrować częstotliwość użycia przykładem (str. 38): „Haig zaproponował Petersowi gościnę w swoim domu, mając cichą nadzieję, że detektyw z niej nie skorzysta. – Dzięki, koleś, ale nie musisz mi się wkręcać w tyłek bez wazeliny. Wynająłem do kimania na te kilka dni pokój w hotelu – zgasił gościnne zapędy Haiga detektyw. – To prościutka sprawa. Przynajmniej dla mnie. Kidnaper nie jest zawodowcem, pozostawił po sobie tyle wizytówek, że raz-raz odnajdę go wraz z dzieciakiem. Na czas śledztwa rekwiruję twój gabinet, koleś. Urządzę w nim stanowisko dowodzenia. Masz się stawić jutro punkt siódma. Odtąd ja tu rządzę, tobą i twoimi gliniarzami. Uprzedź ich, niech mi nie podskakują, koleś. Ty również nie podskakuj!”. I tak sobie panowie policjanci „kolesiują” przez całą powieść. Przyznam, że czułam się jakbym czytała źle przetłumaczoną książkę. Nawet teraz aż mnie skręca na myśl o tych paskudnych powtórzeniach i wtrąceniach.

Muszę też wspomnieć o jeszcze jednej denerwującej składowej stylu Ewy Ostrowskiej. Otóż w powieści wyraźnie dominują dialogi nad opisami, co byłoby do zniesienia, gdyby nie to, że w formie dialogów wyrażono nawet myśli i spostrzeżenia bohaterów. Przez taki zabieg protagoniści nie tylko „głośno myślą”, ale również relacjonują wydarzenia, w których właśnie biorą udział. Wolałabym po prostu przeczytać, że np. „na wpół przytomny mężczyzna chwycił za nóż” niż „ – Widzisz, ledwo trzyma się na nogach, a teraz chwyta za nóż”. To akurat nie są cytaty z książki, ale tak mniej więcej wygląda wspomniane relacjonowanie i rozmowy, jakie prawie każdy bohater prowadzi z samym sobą, więc mam nadzieję, że rozumiecie, o co mi chodzi. Z przykrością stwierdzam, że na nic zdała się ciekawa historia przy takim języku i stylu pisania autorki. Nie twierdzę, że Ewa Ostrowską jest słabą pisarką, ale mnie jej sposób przekazywania informacji o wydarzeniach oraz portretowania postaci zupełnie nie przypadły do gustu. Z tego powodu ogólna ocena powieści jest tak niska, mimo że intrygę kryminalną uważam za całkiem udaną. 

Ocena: 2.5 / 6

2 kwietnia 2015

#ColdBloodTag

Od Książkówki otrzymałam zaproszenie do udziału w blogowej zabawie, która idealnie nadaje się dla takich maniaków kryminałów, horrorów i thrillerów jak ja :)

Jaki tytuł nosiła pierwsza książka, którą przeczytałaś autentycznym przerażeniem?

Niewiele jest książek, będących w stanie mnie naprawdę wystraszyć. Znacznie bardziej boję się, kiedy gram lub oglądam, ale na szczęście kilka powieści zapadło mi w pamięć ze względu na atmosferę grozy i napięcie utrzymujące się od początku do samego końca historii. Jedną z pierwszych takich książek było Lśnienie Stephena Kinga. Do dzisiaj pamiętam jakie wrażenie wywarły na mnie opisy opuszczonego hotelu oraz charakterystyka głównego bohatera, który stopniowo pogrążał się odmętach szaleństwa. King jak mało kto potrafi mnie przerazić :)


 Najlepszy thriller jaki przeczytałaś w minionym roku?

Zdecydowanie najlepszym thrillerem minionego roku była powieść W ciemnościach strachu Maxime'a Chattama. Niesamowicie emocjonująca powieść, od której nie mogłam się oderwać. Czytałam ją dzień przed rozmową kwalifikacyjną na kolejny etap studiów i dzięki porywającej historii nie miałam czasu stresować się i zastanawiać jak wypadnę. Nie mogę się doczekać sięgnięcia po kolejną część trylogii Chattama.


Książka z czarną okładką, która mroziła ci krew w żyłach, kiedy ją czytałaś?

Ograniczenie wyboru do książki z czarną okładką jest trochę problematyczne. W zasadzie mogłabym znów wskazać na Lśnienie, ale nie chcę się powtarzać, więc tym razem wybiorę powieść Cmętarz Zwieżąt. Wprawdzie znów King, ale cóż mogę poradzić na to, że jego książki tak dobrze wpasowują się w mój gust. Wspomniany tytuł czytałam kilka lat temu w wakacje, gdy przez tydzień byłam sama w domu i przyznam, że czasami przez tę historię włączała mi się zbyt bujna wyobraźnia, złośliwie podpowiadająca, że może i z moim kotem zaczyna dziać się coś dziwnego :P


Ulubiony bohater thrillera. Z jakiej książki, dlaczego go lubisz? Uzasadnij.

Mam duży problem z tym pytaniem, bo nigdy nie potrafię wskazać jednego ulubionego bohatera, dlatego teraz wybiorę postać, z którą wprawdzie nie sympatyzuję najbardziej, ale uważam, że zasługuje ona na uwagę. Mam na myśli Wiktora Wolskiego z powieści Brudna gra. Inspektor stworzony przez Nikodema Pałasza jest inteligentny, wykształcony, rozsądny, ale potrafi iść pod prąd kiedy trzeba. Oczywiście jest to typ detektywa wiodącego nieszczęśliwe życie, ale autor nie pozwala, by przeszłość Wolskiego przysłoniła główny wątek powieści. Dawkuje informacje o mężczyźnie, czym podsycił moją ciekawość i sprawił, że chcę jeszcze kilka historii z z tym bohaterem w roli głównej.


Czytając książkę musisz mieć dopasowany soundtrack? Czy w ogóle słuchasz muzyki podczas czytania? Jeśli tak to jakiej?

Nigdy nie słucham muzyki w trakcie czytania. Czasami skuszę się, żeby włączyć piosenkę, o której akurat jest mowa w powieści, ale zazwyczaj utwór mi się nie podoba i zaraz go wyłączam. Zresztą pisałam już kiedyś, że muzyka nie jest dla mnie specjalnie ważna, ponieważ słucham jej głównie w samochodzie dla zabicia czasu.


Thriller lub horror, który zmroził ci krew w żyłach i długo nie mogłaś o nim zapomnieć.

O wielu świetnych horrorach i thrillerach przez długi czas nie mogłam zapomnieć, ale skoro muszę wybrać jeden do zdecyduję się na Domofon Zygmunta Miłoszewskiego. W tej książce świetnie połączono znajome, zwyczajne miejsca, takie jak blok z wielkiej płyty w centrum miasta, z nadprzyrodzonymi wydarzeniami. Taki kontrast zrobił na mnie wielkie wrażenie i pokazał, że wcale nie trzeba umiejscawiać akcji horroru w opuszczonej chatce w środku lasu, żeby przerazić czytelnika. Mam nadzieję, że Miłoszewski uraczy nas jeszcze kiedyś powieścią grozy.


Z jakim bohaterem książkowym nie chciałabyś zadzierać?

Nie chciałabym spotkać na swojej drodze wszystkich tych psychopatycznych morderców, o których tyle czytam. Ich ponadprzeciętna inteligencja oraz wypaczone emocje i brak wrażliwości na ludzką krzywdę sprawiają, że walka z kimś takim wydaje się z góry skazana na porażkę.


Ulubiony thriller, który został zekranizowany?

Niestety muszę się powtórzyć, a na dodatek nagiąć trochę zasady, ponieważ wskażę Lśnienie w reżyserii Stanleya Kubricka. Mogę oglądać ten film na okrągło i nie przeszkadzają mi rozbieżności pomiędzy powieścią a ekranizacją. Genialny Nicholson, zapadające w pamięć dialogi, słynna scena z windą pełną krwi i gęsta atmosfera utrzymująca się od pierwszej do ostatniej minuty sprawiają, że ten film nigdy mi się nie znudzi.



Jakiego autora chciałabyś poznać osobiście i może nawiązać znajomość?

Sebastiana Fitzka! Facet pisze tak pokręcone, skomplikowane historie, że naprawdę jestem ciekawa, co mu siedzi w głowie. Nie miałabym nic przeciwko krótkiej rozmowie, w której Fitzek wyjaśniłby, skąd czerpie pomysły na te szalone powieści :)


Zachęcam wszystkich do pójścia w moje ślady i odpowiedzenia na pytania, jestem ciekawa jakie przerażające książki lubicie :)