28 marca 2012

Ognisty tron - Rick Riordan


Wydawnictwo: Galeria Książki
Liczba stron: 464

Niedawno miałam okazję przeczytać pierwszą część Kronik Rodu Kane - nowego cyklu dla młodzieży napisanego przez Ricka Riordana. Powieść przypadła mi do gustu ze względu na lekkie i zgrabne połączenie wątku historycznego z fantastycznym. Mając świeżo w pamięci zdarzenia z pierwszego tomu, ochoczo zabrałam się do lektury drugiej części z nadzieją na tę samą dawkę wrażeń i emocji. Po raz kolejny dałam się porwać niezwykle dynamicznej i trzymające w napięciu akcji.

Odkąd Carter i Sadie Kane wiedzą, że w ich żyłach płynie krew władców starożytnego Egiptu, nie mają ani chwili wytchnienia. Rodzeństwo postanowiło zorganizować coś na kształt szkoły dla magów, w której potomkowie faraonów będą zdobywać podstawową wiedzę o swoim dziedzictwie oraz nabędą umiejętności pozwalające na obronę przed licznymi wrogami. Niestety czasu na naukę nie ma zbyt wiele, ponieważ młodzi magowie po raz kolejny muszą zmierzyć się z niszczycielską siłą chaosu, którą tym razem uosabia przerażający wąż Apopis. Bohaterowie mają jedynie cztery dni na odnalezienie boga słońca Ra, który może stanąć do walki z Apopisem i nie dopuścić do tego by chaos zwyciężył. Jeżeli misja się nie powiedzie nastąpi koniec świata, a zło zatryumfuje już na zawsze. 

Akcja Ognistego tronu rozgrywa się zaledwie w ciągu czterech dni, ale autor nagromadził tyle niewyobrażalnych zdarzeń, że miałam wrażenie jakby bohaterowie, co najmniej przez kilka miesięcy musieli zmagać się z nowym zagrożeniem. Książkę z czystym sumieniem mogę nazwać przygodową, ponieważ dawno nie spotkałam tak dynamicznie opisanej historii. W tej powieści nieustannie coś się dzieje, sprawiając, że moja uwaga była maksymalnie skupiona na wydarzeniach przez całą lekturę. Druga część cyklu niemal pod każdym względem przypomina pierwszą. Tak jak w Czerwonej piramidzie narratorami są Sadie i Carter, co uważam za uzasadnionych zabieg, pozwalający zżyć się z bohaterami i z napięciem śledzić ich przygody. Nadal pojawiają się przerywające akcje wtrącenia, mające charakter słownych utarczek między rodzeństwem. W poprzedniej książce bardzo mnie irytowały, ale ku mojemu zdziwieniu, w przypadku tej powieści miałam do nich raczej obojętny stosunek. Jestem przekonana, że niektórych czytelników będą one bawić, stanowiąc jeden z wielu humorystycznych akcentów.

Główni bohaterowie są już starsi o rok, co oznacza, że Sadie ma lat trzynaście, a Carter piętnaście. Więź między rodzeństwem znacznie się pogłębiła od czasu, gdy dowiedzieli się o swoim pochodzeniu. Nadal żartują z siebie, czasem się kłócą lub gniewają, ale mają świadomość, jak bardzo są do siebie podobni i ile ich łączy. W powieści pojawia się także bogini Bastet, która jako przyjaciółka i opiekunka rodzeństwa Kane zawsze jest gotowa udzielić im rady i pomocy. Nowym bohaterem jest karzeł Bes, towarzyszący Sadie i Carterowi w każdej wyprawie. Wątek z nim związany uważam za intrygujący i nieco hamujący pędzącą akcję. Trochę żałuję, że Besowi autor nie poświęcił więcej uwagi. 

Jak już wspomniałam w recenzji Czerwonej piramidy, seria o przygodach rodzeństwa Kane skierowana jest raczej do młodszych czytelników. Nie twierdzę, że starszym nie będzie się podobać, ale moim zdaniem autor zrezygnował z jakichkolwiek elementów grozy właśnie ze względu na wiek odbiorców. W powieści pojawia się walka z demonami, bohaterowie często narażają swoje życie żeby wypełnić misję, ale od początku miałam świadomość, że cała historia musi obyć się bez trudnych wyborów czy też dramatycznych wydarzeń. Na moje przewidywania ogromny wpływ miał język powieści, który łagodzi wszelkie niebezpieczne sytuacje. Bohaterowie posiadają specyficzny rodzaj humoru, dzięki któremu nawet w obliczu zagrożenia potrafią żartować czy też ironizować. Mnie taka konwencja nie przeszkadzała w żadnym razie, ale myślę, że przed rozpoczęciem lektury warto mieć świadomość, że to historia, w której nic prawdziwie dramatycznego nie ma prawa się pojawić. Ognisty tron to sympatyczna i odstresowująca opowieść dla każdego, kto ma ochotę przenieść się do rzeczywistości, w której można spotkać starożytne bóstwa, mitologiczne demony oraz współczesnych potomków faraonów. Mnie ta seria przypadła do gustu i czekam na kolejną część Kronik Rodu Kane, która, mam nadzieję, pojawi się już niedługo.

Ocena: 4 / 6

Egzemplarz recenzyjny otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater oraz wydawnictwa Galeria Książki.

25 marca 2012

Spotkania z Larą la Voe!


Lara la Voe – polska powieściopisarka, która w wieku 19 lat zadebiutowała powieścią „3 płatki kamelii”.

Życie i twórczość
Lara la Voe, a właściwie Sandra Stempniewska, urodziła się 15 czerwca 1992 roku w Zielonej Górze.
Przez długi czas największą miłością młodej autorki było aktorstwo, od najmłodszych lat próbowała swoich sił na szkolnych scenach, dopiero  w 2009 roku związała się z Teatrem Lubuskim, gdzie wraz z grupą teatralną Proforma, szkoliła warsztat aktorski i występowała w happeningach promujących spektakle, pod opieką aktorki Olgi Paszkowskiej.
W wolnych chwilach tworzyła również wiersze i opowiadania, jej teksty poetyckie kilkukrotnie były wyróżniane i nagradzane na łamach wielu literackich konkursów.
Pod koniec roku 2007 stworzyła swoją pierwszą bohaterkę późniejszej powieści „3 płatki kamelii” Kathy Kalwin, a cała historia rozpoczęła się na forum internetowym o charakterze gry RPG poświęconej serialowi „Zagubieni”. Niebanalna, pozbawiona chronologii fabuła i bohaterowie przedstawiający świat w niezwykły sposób, przypadła do gustu użytkownikom, a później również redakcji wydawnictwa Novae Res, które wydało powieść „3 płatki kamelii” pod patronatem portalu i stowarzyszenia Sztukater w listopadzie 2011 roku, a Sandra Stempniewska, przybrała pseudonim artystyczny Lara la Voe. Wbrew pozorom, fikcyjne nazwisko nie ma na celu ukrycie prawdziwej tożsamości Sandry, z pseudonimem wiąże się bowiem literacka historia, którą pisarka ma zamiar ukazać w formie związku frazeologicznego w kolejnej powieści. Lara la Voe nie ma zamiaru spocząć na laurach po swoim debiucie i już teraz pracuje nad kolejną, tajemniczą książką.

Inspiracje
Lara la Voe określa swoją powieść literackim barokiem, który poza przepychem – emocjonalnym - nie ma z epoką zbyt wiele wspólnego. Prawdziwą inspiracją autorki jest Romantyzm z czołowymi przedstawicielami George Sand i Aleksandrem Dumas synem, w twórczości pisarki widoczne są również cechy dekadentyzmu i zafascynowanie modernizmem. Wśród ulubionych artystów Lary la Voe znajduje się również Salvador Dali, ponadto ceni postaci Kleopatry VII i jest wielką obrończynią honoru tragicznej francuskiej królowej Marii Antoniny i paryskiej kurtyzany „Damy Kameliowej” Marie Duplessis. W swojej twórczości stara się również oddać hołd powyższym postaciom.





23 marca 2012

Magiczne miejsce - Agnieszka Krawczyk


Wydawnictwo: SOL
Liczba stron: 286

Najnowszą książkę Agnieszki Krawczyk chwaliłam wielokrotnie za inteligentny humor, odpowiednią dawkę absurdalnych, lekkich wątków i przełamanie mojej niechęci do tzw. literatury kobiecej. Pozytywnie zaskoczona lekturą Morderstwa niedoskonałego obiecałam sobie, że jak najszybciej przeczytam dwie wcześniejsze powieści tej autorki żeby po raz kolejny zatopić się w radosnym i ciepłym świecie, w którym nawet najbardziej niesamowite zdarzenia mają rację bytu. Częściowo moje oczekiwania zostały spełnione, ponieważ Magiczne miejsce to bardzo optymistyczna historia o spełnianiu marzeń i poświęceniu się pasji, ale zabrakło mi ciętego dowcipu i komizmu, wywołującego niekontrolowane wybuchy śmiechu w trakcie czytania.

Głównym bohaterem powieści jest prawnik Witold Mossakowski, sprawujący dochodową i prestiżową funkcję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Podczas pewnego bardzo nieformalnego spotkania, mężczyzna nieopatrznie napomknął koledze, że chętnie zamieszkałby w jakimś malowniczym domku na prowincji. Nie minęło parę dni, a stał się właścicielem zaniedbanego pałacu w samym środku pięknej, choć nieco dzikiej miejscowości o wdzięcznej nazwie Ida.  Za sprawą pochopnej decyzji uporządkowane dotąd życie Witolda zmieniło się diametralnie. Mężczyzna w najśmielszych snach nie podejrzewał jak oryginalnymi i sympatycznymi ludźmi okażą się mieszkańcy wioski oraz jakie tajemnice skrywa jego świeżo nabyty majątek.

Opowieści o przeprowadzce do leśnej głuszy, góralskiej chatki, na włoską prowincję czy w jakiekolwiek miejsce, położone jak najdalej od wielkomiejskich zabudowań cieszą się od dawna niesłabnącą popularnością. Obowiązkowo w takich historiach musi nastąpić przemiana bohatera, który dzięki pobycie na łonie natury oraz poznaniu sympatycznych i życzliwych tubylców, dochodzi do wniosku, że jego dotychczasowe życie sensu nie miało za grosz. Cyniczny yuppie przeistacza się więc w pokornego i pogodzonego z naturą człowieka, który żyje długo i szczęśliwie w swoim prowincjonalnym zakątku. Zanim ktokolwiek z czytelników tej recenzji pomyśli, że powieść Agnieszki Krawczyk wpisuje się w ten schemat, śpieszę donieść, że Magiczne miejsce jedynie czerpie z niego pewne elementy, sprawiające, że cała historia nabiera uroczo absurdalnej otoczki. Sama autorka nie kryje, że jej powieść ma przede wszystkim pokrzepić i wnieść w życie czytelnika trochę ciepła i radości. Z tego względu książkę trzeba oceniać pod nieco innym kątem, pamiętając, że to nieskomplikowana historia, mająca zapewnić kilka godzin relaksu, a nie dzieło literackie, które prowokuje do głębokich refleksji. W żadnym wypadku nie deprecjonuję literatury popularnej, jedynie zwracam uwagę na kwestie odmiennego traktowania tekstów stworzonych w zupełnie różnych celach.

Styl pisania Agnieszki Krawczyk określiłabym jako gawędziarski. Autorka w zabawny sposób charakteryzuje bohaterów i wydarzenia, odnosząc efekt uroczego absurdu, o którym wspomniałam już wcześniej. Znakomita większość opisanych wypadków nigdy nie mogłaby zaistnieć w rzeczywistości, ale to zupełnie nie przeszkadzało mi w odbiorze tej powieści, ponieważ to nie o realizm tutaj chodzi. Pani Krawczyk lubuje się w licznych nawiązaniach do innych tekstów, które stosuje w formie cytatu lub wplata w swoją historię na zasadzie bardzo czytelnej aluzji. Taki zabieg powodował, że dialogi zyskały na lekkości i humorze, ale niestety pojawiło się niebezpieczeństwo merytorycznych uchybień. Mnie w oczy rzuciło się jedno, ale za to dość poważne niedociągnięcie, jakim jest nazwanie Jane Austen wiktoriańską pisarką. Magiczne miejsce nie koncentruje się jedynie na osobie głównego bohatera, co znacznie uatrakcyjnia tę historię. Oprócz wątku Witolda, pojawiają się poszukiwania pirackiego skarbu, diabelskie ognie oraz inne dziwne zjawiska, a także tajemnicze siostry, które przybyły do Idy prosto z Argentyny. Oczywiście nie mogło zabraknąć także wątku romantycznego, ale nie wysuwa się on na pierwszy plan, pozostając niejako w cieniu innych wydarzeń.

Żadna z postaci nie może pochwalić się pogłębioną charakterystyką, ale za to każdy bohater zajmuje się czymś oryginalnym, z pozoru niepasującym do wiejskiego życia. Wśród mieszkańców Idy wyróżnić można arystokratkę Teklę Tyczyńską, która z powodzeniem wytwarza perfumy z lokalnych roślin; Milę, będącą jednocześnie sołtysem oraz nauczycielką hiszpańskiego i astronomii w miejscowej szkole; a także gospodynię panią Gertrudę, dla której nawet najwykwintniejsze potrawy nie stanowią wyzwania. Bohaterowie wyróżniają się dzięki swoim niecodziennym zainteresowaniom, sprawiając, że zapadają w pamięć, choć nie posiadają pogłębionego rysu psychologicznego. Magiczne miejsce jest idealną lekturą na wszelkie smutki i zmartwienia. Pozwala oderwać się od szarej rzeczywistości i przenieść w urokliwy zakątek pełen interesujących osób i pięknych krajobrazów.

Ocena: 4 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater oraz wydawnictwa SOL


20 marca 2012

Gladiatorka - Russell Whitfield


Wydawnictwo: Bullet Books
Liczba stron: 538

Młoda Spartanka Lysandra, w wyniku niefortunnego zrządzenia losu, trafia do szkoły gladiatorek Lucjusza Balbusa. Dumna i arogancka dziewczyna, która uważa się za przedstawicielkę najbardziej cywilizowanej nacji, zostaje zdegradowana do roli zwyczajnej niewolnicy, zmuszonej podporządkować się nowym zasadom. Szkoła Balbusa ma opinię najlepszej w całym Cesarstwie Wschodnim, dlatego przyszłe gladiatorki muszą przejść morderczy trening zanim zostaną wystawione do walki na arenie. Lysandra szybko pojmuje, że jej spartańskie wychowanie uczyniło ją silną, zwinną i zdolną do pokonania przeciwniczki. Jednak sprawność fizyczna to nie wszystko. Oprócz siły mięśni potrzebna jest także psychiczna odporność na wszelkie niedogodności i ciągły lęk, że następna walka może okazać się ostatnią.

Russell Whitfield przygotował dla czytelników prawdziwy pokaz brutalności i przemocy.  Jego debiutancka powieść sprawiła, że z jednej strony czułam się głęboko poruszona prymitywizmem i okrucieństwem rozrywek, którymi charakteryzowały się starożytne igrzyska, ale z drugiej zrozumiałam, czym dla ówczesnych kobiet mogło stać się spektakularne zwycięstwo na arenie. Żądne rozlewu krwi tłumy traktowały gladiatorki niczym boginie – wykrzykiwano ich imiona, dopingowano w walce oraz podziwiano ich zręczność, zdolność opanowania strachu i szczere pragnienie zwycięstwa. Autorowi udało się pokazać w jaki sposób ze zwyczajnych żon i matek, niewolnic oraz pojmanych członkiń barbarzyńskich plemion tworzono nieustraszone wojowniczki, gotowe zabić każdego, kto pojawi się po drugiej strony areny. Ze zdumieniem odkryłam, że przeistoczenie się w gladiatorkę dawało tym kobietom namiastkę wolności. Nadal były cudzymi własnościami, nadal musiały podporządkowywać się nakazom i zakazom wymyślonym przez ich panów, ale niezwykła sprawność fizyczna, uwielbienie publiczności oraz szacunek innych zawodniczek sprawiał, że kobiety zyskiwały zupełnie nowy status społeczny.

Gladiatorka to powieść pełna dynamicznych zdarzeń i nieprzewidzianych zwrotów akcji. Duży plus dla autora za to, że w trakcie lektury cały czas czułam ogromne napięcie i emocje, wynikające z rozwoju fabuły. Nie nudziłam się ani przez chwilę, ponieważ niemal na każdej stronie działo się coś ważnego, co nie pozwalało na znużenie. Russell Whitfield oparł swoją opowieść o wzmianki, które zostały historycznie udokumentowane. Walki kobiet nie były tak popularne jak mężczyzn, ale miały swoje grono zwolenników. Postać Lysandry to jego wyobrażenie starożytnej gladiatorki Achilli, której wizerunek został utrwalony na steli z Halikarnasu, dowodząc, że tak uhonorowana kobieta istniała naprawdę. Postacią historyczną jest Sekstus Julisz Frontyn, będący gubernatorem Azji w latach 85-86 n.e., ale jako bohater powieści pełni raczej drugoplanową rolę. 

Bardzo podobał mi się sposób, w jaki autor scharakteryzował główną bohaterkę książki. Jej portret psychologiczny jest wiarygodny i bardzo szczegółowy, dzięki czemu miałam wrażenie, że dzieło Whitfielda nie jest literacką fantazją, a biografią najdzielniejszej gladiatorki. Słynne spartańskie obyczaje objawiają się w tej książce z pełną krasą, wzbudzając zdumienie i niedowierzanie. Myślę, że każdy słyszał o tym niecodziennym modelu wychowania, ale na przykładzie Lysandry wyraźnie widać, jak bardzo Spartanie różnili się od wszystkich innych mieszkańców starożytnego świata. Kobieta od najmłodszych lat zmuszana była do wyczerpujących ćwiczeń fizycznych, kształtujących ciało, które miało stać się prawdziwym powodem do dumy. Również umysł podlegał licznym ćwiczeniom, dzięki czemu Lysandra była inteligentna i wykształcona. Jednak największe wrażenie wywarł na mnie jej emocjonalny chłód i przekonanie o swojej wyższości nad innymi niewolnicami Lucjusza Balbusa. Bohaterka wyróżniała się nieprzeciętną siłą psychiczną, która pozwoliła przetrwać jej wszystkie upokorzenia i nieszczęście, jakie spotkały ją w tak krótkim czasie. Lysandra nie należy do postaci, które obdarza się sympatia lub utożsamia z nimi. To wojowniczka, zasługująca na szacunek i podziw. Oprócz głównej bohaterki w powieści występują także inne postaci, zasługujące na uwagę. Autorowi udało się wykreować bohaterów różniących się miedzy sobą poglądami, charakterem i podejściem do walki kobiet. Jedni są okrutnikami, którym radość sprawia poniżanie gladiatorek, inni to zawistni spiskowcy, ale są też ludzie o dobrym sercu, chętnie niosący pocieszenie i nutę optymizmu w tej nieżyczliwej rzeczywistości.

Język powieści jest bardzo, ale to bardzo sugestywny. Dawno nie spotkałam książki, w której opisane wydarzenia niemal widziałam przed oczami. Wszystkie walki, potyczki czy zwykłe treningi zostały przedstawione niezwykle realistycznie. Autor nie szczędzi także ogromnej dozy przemocy i brutalności. Fragmenty o igrzyskach przerażają swoją dosłownością i szczegółowością, ale czytałam je z wypiekami na twarzy, przeżywając starcia bohaterek. Niestety powieść nie jest pozbawiona błędów. Za najpoważniejsze niedociągnięcie uważam zdecydowany nadmiar erotyzmu w fabule. Opisy miłości heteroseksualnej jak i homoseksualnej pojawiają się bardzo często, co w pewnym momencie wzbudziło mój niesmak, ponieważ zawierają tą samą ścisłość, co charakterystyki zmagań na arenie. Rozumiem, że wzmianka o sferze erotycznej była potrzebna, ale tak dokładny opis – zdecydowanie nie. Również zakończenie nie wzbudziło mojego entuzjazmu. Spodziewałam się jakiegoś rozwiązania, spektakularnego finału, a otrzymałam jedynie pewną część, która niewiele wyjaśnia i nie tłumaczy jak dalej potoczyły się losy bohaterów.  Gladiatorka z pewnością zasługuje na uznanie, ale zabierając się za czytanie warto pamiętać, że jest to lektura pełna okrucieństwa, sugestywnych opisów i wstrząsających zdarzeń. 

Ocena: 4,5 / 6

Egzemplarz recenzyjny otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater oraz wydawnictwa Bullet Books.

18 marca 2012

Shaolin Girl - reż. Katsuyuki Motohiro


Reżyseria:  Katsuyuki Motohiro
Obsada: Kô Shibasaki, Tôru Nakamura, Kitty Zhang Yugi 
Produkcja: Japonia

Japońska kinematografia nie należy do najlepiej rozpowszechnionych w naszym kraju. W kinach i w telewizji dominują produkcje amerykańskie i europejskie natomiast azjatyckie znajdują się gdzieś na marginesie. Klasykę filmową Japonii poznałam z racji studiowanego kierunku, a przez upodobanie do historii pełnych strachu i napięcia zainteresowałam się też J-horrorem. Niestety inne gatunki są mi całkiem obce, dlatego postanowiłam uzupełnić swoją wiedzę i obejrzeć coś innego niż dotychczas. Okazja nadarzyła się szybciej niż myślałam - razem z Chłopakiem obejrzałam Shaolin Girl, w którym główną rolę zagrała, znana z Nieodebranego połączenia, Kô Shibasaki.

Rin Sakurazara od najmłodszych lat z pasją uczyła się Shaolin kung-fu. Dziewczyna poświęciła wszystko by opanować tę sztukę walki jak najlepiej. Przez 3000 dni przebywała na specjalnym treningu w chińskiej akademii, mając nadzieję na to, że po powrocie do Japonii będzie mogła uczyć Shaolin kung-fu, tak jak przed laty robił to jej dziadek. Wyczerpujące ćwiczenia fizyczne uodporniły jej ciało na ból i znacznie zwiększyły zdolność koncentracji i panowania nad własnymi słabościami. Niestety dawni znajomi i nauczyciele nie chcą mieć nic wspólnego ze sztukami walki, a dojo, w którym Rin zdobywała swoje pierwsze umiejętności zostało zamknięte. Na dodatek w pobliżu pojawiła się nowa szkoła sportowa, kierowana przez dyrektora, który ma własne plany wobec niezwykłych zdolności Rin.

Shaolin Girl wyreżyserowane przez Katsuyuki Motohiro to połączenie sympatycznej komedii z parodią kina akcji, nastawionego na widowiskowe sceny i niekończące się potyczki przeciwników. Przed obejrzeniem tego filmu warto mieć świadomość jego konwencji, ponieważ w przeciwnym razie wiele elementów może sprawić wrażenie niezrozumiałych lub irytujących. Fabuła koncentruje się na dwóch wątkach. Pierwszym jest, wspomniane już, dążenie głównej bohaterki do ponownego rozbudzenia zainteresowania sztukami walki wśród znajomych i innych mieszkańców miasteczka. Drugi wątek opiera się na tradycyjnym ścieraniu się przeciwstawnych sił, jakimi są dobro i zło. Przyznam, że połączenie tych dwóch motywów w filmie było doskonałym pomysłem, ponieważ nie nudziłam się ani przez minutę, chociaż sama historia nie należy do najoryginalniejszych. Oprócz tego wszechobecny jest także sport, który w Shaolin Girl jest ulubioną formą spędzania wolnego czasu, często stanowiąc także sposób na życie. Sceny treningów, planowania strategii i samych rozgrywek przypominają amerykańskie filmy, w których grupa bardzo słabych zawodniczek przechodzi metamorfozę pod wpływem znakomitego trenera lub nowej koleżanki. Duże wrażenie robią fragmenty, w których bohaterowie z niebywałym oddaniem wykonują skomplikowane ćwiczenia czy też grają w gry zespołowe. Po raz pierwszy poznałam dyscyplinę nazywaną lacrosse, polegającą na umieszczeniu, za pomocą specjalnej rakiety, niewielkiej piłki w bramce przeciwnika. Wygląda na to, że lacrosse jest całkiem interesującą, choć mało znaną grą.

Główna bohaterka filmu to dziewczyna, której wprost nie sposób nie lubić. Rin wytrwale dąży do celu, nie załamując się mniejszymi lub większymi niepowodzeniami. Gdy coś idzie nie po jej myśli, dziewczyna po prostu trenuje jeszcze więcej by osiągnąć jak najlepszy rezultat. Oprócz Rin, w filmie pojawia się szereg innych, charakterystycznych postaci, których zachowania bardzo często wywoływały uśmiech na mojej twarzy. Na uwagę zasługują także sceny, będące parodią kina kung-fu, opierającego się na akrobatycznych popisach postaci. W Shaolin Girl bohaterowie bez wysiłku potrafią wybić się kilka metrów górę, w pojedynkę pokonać kilkunastu wrogów lub też odnaleźć nadnaturalne pokłady sił w odpowiednim momencie. Najbardziej widowiskowa walka, którą główna bohaterka musiała stoczyć odbyła się na powierzchni basenu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie sposób, w jaki twórcy postanowili to decydujące stracie ukazać. Rzekomy basen to w rzeczywistości ogromnie głęboki zbiornik, w którym mogą kumulować się złe moce. Ponadto bohaterowie walczą w bardzo spektakularny sposób, którego nie widziałam w żadnym innym filmie. Większość efektów specjalnych została zrealizowana w slow motion, co uważam za dobre rozwiązanie w tym przypadku. 

Shaolin Girl polecam wszystkim, którzy mają ochotę na relaksujący i wesoły film, zawierający elementy parodiujące kino akcji. Oprócz dynamicznego rozwoju fabuły, zabawnych dialogów i optymistycznego przesłania uwagę zwracają także piękne górskie krajobrazy oraz nawiązania do japońskiej popkultury. Moim zdaniem taki film idealnie nadaje się jako umilacz wolnego czasu lub środek na poprawę humoru. 

 Ocena: 8 / 10

15 marca 2012

Requiem dla wilka - Maria Nurowska


Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 240

Twórczość Marii Nurowskiej znam jedynie z trylogii Panny i wdowy, która niestety nie przypadła mi do gustu. W powieściach najbardziej przeszkadzało mi to, że wszystkie wydarzenia następują po sobie bardzo szybko, czasami z niewyjaśnionych dla mnie przyczyn bohaterowie diametralnie zmieniali swoje zachowanie i poglądy. Odniosłam wrażenie, że historia zaklęta w tych trzech częściach ma ogromny potencjał, ale czegoś zabrakło w wykonaniu. Obiecywałam sobie, że do prozy Nurowskiej jeszcze wrócę, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że to literatura nie dla mnie lub przeciwnie – zmienić zdanie i docenić pisarski kunszt autorki. Gdy w moje ręce trafiła powieść Requiem dla wilka, z ochotą zabrałam się do lektury, mając nadzieję na to, że drugie spotkanie z twórczością Marii Nurowskiej okaże się rozstrzygające.

Absolwentka łódzkiej filmówki Joanna Pasieczna przyjeżdża do bieszczadzkiej wioski, aby porozmawiać ze swoim idolem, znanym reżyserem Jerzym Glinickim, który po latach spędzonych na emigracji wrócił do kraju. Mężczyzna wybudował dom w odludnej okolicy, odcinając się tym samym od fanów, dziennikarzy i wszelkich problemów wielkiego świata. Jego jedynym przyjacielem jest stary owczarek niemiecki, z którym Jerzy potrafi porozumiewać się bez słów. Spotkanie młodej reżyserki i artysty, uznawanego w wielu kręgach za wybitnego, skutkuje nieoczekiwanymi zmianami w życiu obojga. Nie bez znaczenia pozostaje również sprawa tajemniczej śmierci doktorantki SGGW, o której Joanna postanowiła zrobić dokument. Bohaterka podąża śladami kobiety, próbując zrozumieć jej niezwykłe przywiązanie do lasu, natury, a zwłaszcza stada wilków. 

Akcja powieści w większości rozgrywa się w Bieszczadach i muszę przyznać, że urzekły mnie opisy przyrody, trudnego życia w chatce na odludziu oraz prób oswajania się z dzikością i nieprzewidywalnością lasu. Duży plus dla autorki za zachowanie proporcji pomiędzy fragmentami skupiającymi się na pięknych, choć groźnych górach, a perypetiami bohaterów, uwikłanych w sieci zależności uczuciowych i zawodowych. Nie poczułam się znużona ani przez chwilę, choć akcja nie pędzi z zawrotną szybkością, a autorka nie zaskakuje czytelnika niespodziewanymi wydarzeniami. Historia rozwija się niespiesznie, ale dzięki temu miałam szansę poznać każdy jej aspekt i docenić prosty, ale malowniczy język powieści.

Nurowska poświęciła również dużo uwagi kreacji głównych bohaterów. Joanna to ambitna i bardzo uparta dziewczyna, której nie straszne jest życie bez wygód w bieszczadzkiej samotni. Podziwiałam jej upór i umiejętność obycia się bez charakterystycznych dla naszej cywilizacji gadżetów oraz zdolność do szybkiej aklimatyzacji w trudnych warunkach, tak dalekich od jej dotychczasowego trybu życia. Dziwię się jednak, że taka konkretna kobieta przez długi czas nie potrafiła określić swoich uczuć w stosunku do Jerzego. Reżyser Glinicki to równie ciekawa postać – utalentowany, choć zamknięty w sobie starszy mężczyzna, który dzięki Joannie ponownie otwiera się na świat i innych ludzi. Podobały mi się dialogi, jakie ta para często ze sobą prowadziła. Z racji zainteresowań dużo rozmawiali o kinie i filmach, które coś w ich postrzeganiu rzeczywistości zmieniły. Uważam, że to bardzo ciekawy zabieg, pozwalający czytelnikowi lepiej poznać bohaterów. Osobiście nie spodziewałabym się, że trochę zgorzkniały i zadufany w sobie Jerzy uwielbia film Na los szczęścia, Baltazarze

W powieści pojawia się wątek miłosny w postaci klasycznego trójkąta – ich dwóch, ona jedna. Joanna musi określić swoje uczucia i zdecydować czy powinna związać się z Jerzym czy też zaryzykować znajomość z pewnym nieprzewidywalnym leśnikiem, którego każde pojawienie się wprowadza w jej życie zamęt. Moim zdaniem autorka zbyt nagle i bezboleśnie dla każdej strony rozwiązała ten konflikt. Joanna pod wpływem emocji podejmuje decyzję, postępując dość nieracjonalnie i nieodpowiedzialnie. Może dla kogoś jej zachowanie oznacza pójście za głosem serca, ale w moim osądzie po prostu los poniekąd za bohaterkę zdecydował, wymuszając podjęcie jakichś kroków. Nie podobały mi się także liczne nawiązania do aktualnych wówczas wydarzeń politycznych. Odniosłam wrażenie, że autorka własne poglądy przenosi na bohaterów, ponieważ zupełnie nie rozumiem, czemu mają służyć wtręty o bibliotekarce, która nie znosi braci Kaczyńskich czy też rozważania Jerzego tuż po rozbiciu się prezydenckiego samolotu w Smoleńsku. Nie odbieram literaturze prawa do komentowania tego, co rozgrywa się na arenie politycznej, ale z tą historią takie elementy nie harmonizują. Nie wnoszą niczego nowego, nie podejmują dialogu z czytelnikiem, po prostu są, pasując do fabuły jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. 

Drugie spotkanie z twórczością Marii Nurowskiej uważam za znacznie bardziej udane niż pierwsze. Nie mogę stwierdzić, że nagle stałam się miłośniczką jej prozy, ale recenzowana powieść ma w sobie to tajemnicze „coś”, co nie pozwala na mechaniczne przewracanie kartek, ale zmusza do uwagi i koncentracji, niepostrzeżenie wciągając w świat górskich spacerów, trudnych wyborów i miłosnych dylematów. Requiem dla wilka jest kontynuacją powieści Nakarmić wilki, dlatego początkowo obawiałam się, że nie wszystkie wydarzenia zawarte w tej historii będą dla mnie zrozumiałe. Okazało się, że niechronologiczna lektura nie sprawiła mi trudności, chociaż przypuszczam, że najważniejsze zdarzenia z poprzedniej powieści już znam. Z tego względu doradzam czytanie z zachowaniem kolejności, ponieważ mam wrażenie, że wtedy magia tych historii będzie lepiej odczuwalna.

Ocena: 4 / 6

 Egzemplarz recenzyjny otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater oraz wydawnictwa W.A.B.