Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 528
Pierwsze wydanie: 1983
Polska premiera: 1992
Stephen King to jeden z moich ulubionych pisarzy. Wiem, że to dość sztampowy wybór, ponieważ prawie każdy fan horroru w moim wieku deklaruje, że to właśnie King jest tym najulubieńszym autorem, od którego twórczości zaczęło się zainteresowanie historiami grozy. Trudno, nic na to nie poradzę, że właśnie jego pomysły oraz sposób pisania przemawiają do mnie na tyle, że już parę lat temu postanowiłam zapoznać się ze wszystkimi dostępnymi utworami Kinga. Oczywiście dostrzegam wady jego prozy i rozumiem zarzuty, które często padają pod adresem pisarza, ale mimo tego mam wrażenie, że w jego historiach jest pewna magia sprawiająca, że nawet najbanalniejszy wątek oraz najzwyklejszy przedmiot mogą stać się zaczątkiem fascynującej opowieści. Niemniej miałam opory przed sięgnięciem po Christine. Horror o morderczym samochodzie? Serio? Przecież to motyw rodem z głupiutkich powiastek i filmów klasy B, który nie zwiastuje niczego poza rozczarowaniem i zmarnowanym czasem. Takie myśli towarzyszyły mi przed rozpoczęciem lektury, ale skoro obiecałam sobie, że poznam wszystko, co King napisał, to zabrałam się za Christine, chcąc po prostu mieć to z głowy.