Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 481
Pierwsze wydanie: 2015
Polska premiera: 2017
W promocji książek chyba nic nie irytuje mnie tak bardzo jak hasła głoszące, że oto pojawił się autor, cechujący się tak wielkim talentem, że nie tylko dorównuje mistrzom gatunku, ale wręcz przewyższa ich w każdym aspekcie. Oczywiście jest szansa, że czytelnik naprawdę trzyma w rękach literacką perełkę, a pisarz zasługuje na to, by obsypać go wszelkimi możliwymi nagrodami, ale uważam, że w takim przypadku dzieło obroni się samo i nie potrzeba mu tandetnych tekstów drukowanych na okładce. Umówmy się jednak, że takie sytuacje zdarzają się niezwykle rzadko i w większości przypadków szumnie promowane powieści autorstwa drugiego Martina, polskiej Rowling czy współczesnej Christie, nie przypominają dzieł, do których tak chętnie są przez wydawców porównywane. Tak też jest w przypadku Matsa Strandberga, okrzykniętego na okładce Przeklętego promu szwedzkim Stephenem Kingiem. Otóż nie, Strandberg to nie King choćby nie wiem jak bardzo wydawnictwo starało się zaklinać rzeczywistość.