29 października 2014

Zabawka Diabła - Matt Richtel


Wydawnictwo: Akurat
Liczba stron: 528

Wspomniałam kiedyś, że jeśli jakąś książkę czytam dłużej niż tydzień, to albo jestem bardzo zajęta i na lekturę prawie nie mam czasu, albo książka mnie zupełnie nie wciągnęła. Ostatnio obowiązków miałam całkiem sporo, więc trochę zaniedbałam i czytanie, i blogowanie, ale nie zmienia to faktu, że powieść Matta Richtela męczyłam dwa tygodnie. Określenie „męczyłam” użyte nieprzypadkowo, ponieważ idealnie oddaje nastrój, jaki towarzyszył mi w trakcie poznawania tej historii. Od razu powiem, że jestem bardzo, ale to bardzo zaskoczona, że Zabawka diabła tak mi się nie podobała, bo przecież wszystko wskazywało na to, że książka przypadnie mi do gustu. Czytałam wiele recenzji, które utwierdzały mnie w przekonaniu, że pierwsza część cyklu thrillerów z Natem Idle’em jest warta mojej uwagi, ponieważ zawiera ciekawą intrygę, szybko rozwijającą się akcję oraz wątek związany z kontrolą sprawowaną nad ludźmi przy pomocy nowoczesnej techniki. Wprawdzie pojawiały się też opinie, że niektóre fragmenty powieści są nieco przesadzone i przez to niewiarygodne, ale akurat w thrillerach dość często tak się dzieje, więc postanowiłam przymknąć na to oko. Jak się okazało brak realizmu w pewnych scenach to drobnostka w porównaniu do reszty wad. 

Jak dla mnie fabuła Zabawki diabła jest groteskowa i zwyczajnie nudna. Wyobraźcie sobie około trzydziestoletniego mężczyznę zarabiającego na życie publikowaniem postów na blogu, który rzekomo zostaje wplątany w super niebezpieczną aferę związaną z technikami kontrolowania ludzkiego umysłu za pomocą złożonych programów komputerowych. Na razie brzmi całkiem ciekawie, prawda? Niestety przy bliższym poznaniu, historia wiele traci, ponieważ moim zdaniem brakuje w niej sensu. Wspomniany już główny bohater Nat Idle podejrzewa, że jacyś wpływowi i nieuchwytni ludzie chcą porwać jego osiemdziesięciopięcioletnią babcie, ponieważ są przekonani, że kobieta posiada cenne informacje, chociaż sama nie zdaje sobie z tego sprawy, bo cierpi na zaawansowaną demencję. Nat orientuje się, że coś jest mocno nie tak, kiedy razem z babcią wybiera się na spacer po parku i nagle jakiś szaleniec zaczyna do ich strzelać. Od tego momentu bohater znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale pomimo tego postanawia na własną rękę zbadać aferę, której on i jego babcia stali się częścią. 

Zapewne dziwicie się jakim cudem historia pełna pościgów, strzelanin i wielu innych, niewytłumaczalnych zdarzeń może być nudna. Przyznam, że sama jestem zaskoczona, że tak odebrałam fabułę Zabawki diabła, ale nie będę ukrywać, że powieść nie wzbudziła mojego zainteresowania niemal w ogóle. Całe to bieganie głównego bohatera od punktu A do punktu B i z powrotem, z umęczoną staruszką u bogu wydało mi się raczej przykre niż ciekawe. Oczywiście Nat nie ufa policji, co wprawdzie zostało wyjaśnione, ale moim zdaniem niezbyt przekonująco, dlatego w trakcie lektury dziwiłam się, że mężczyźnie do głowy nie przyszedł pomysł, by szukać pomocy u stróżów prawa. Poza tym jakoś ten cały spisek wokół bohaterów mnie nie przekonał. Nie mogę zbyt wiele napisać, żeby nie zdradzić istotnych szczegółów, ale tak naprawdę to dopiero pod koniec autor wyjaśnił, kto posiadał informacje niebezpieczne dla pewnej firmy i dlaczego ta osoba miała zostać zlikwidowana. Przez większą część powieść miałam wrażenie, że cała ta afera jest rozdmuchana, żeby nie napisać wyssana z palca. 

Oczywiście to, że mnie ta książka nie przypadła do gustu, nie musi oznaczać, że wy odbierzecie ją tak samo, ponieważ jak już pisałam wszystkie warunki do tego, by był to ciekawy thriller zostały spełnione, ale po prostu coś poszło nie tak. Główny bohater irytował mnie swoim beztroskim zachowaniem, nieodpowiedzialnością oraz nieumiejętnością rozmowy z chorą babcią. Ilekroć Lane zaczyna mówić coś potencjalnie ważnego, co mogłoby rzucić światło na kłopoty postaci, Nat natychmiast jej przerywa, wypytuje na siłę i oczywiście wątła nić porozumienia od razu zostaje zerwana. Nie jestem lekarzem i nie wiem jak powinno się rozmawiać z osobami tracącymi pamięć i kontakt z rzeczywistością, ale odniosłam wrażenie, że z pewnością nie powinno się naśladować Nata. Podobało mi się natomiast to, że autor uczynił starszą osobę jedną z głównych postaci. Zazwyczaj w powieściach akcji można spotkać młodych i dynamicznych bohaterów, więc plus dla Matta Richtela za oryginalność. Nie ośmielam się kategorycznie odradzać tej lektury, ponieważ moim zdaniem nie ma w niej jakichś rażących mankamentów. Do mnie nie trafiła, opisałam dlaczego tak się stało, ale ostateczna decyzja jak zawsze należy do was. 

Ocena : 2,5 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Akurat.  

Tu kupisz Zabawkę diabła:

http://muza.com.pl/thriller/1756-zabawka-diabla-9788377587171.html?dosiakksiazkowo
 

8 października 2014

Miasto żywych trupów - Brian Keene


Wydawnictwo: Amber
Liczba stron: 264

W marcu recenzowałam książkę Noc zombie, będącą pierwszą częścią mini cyklu o Jimie Thurmondzie, który w czasie apokalipsy zombie wyrusza w śmiertelnie niebezpieczną podróż, by odnaleźć kilkuletniego syna. Powieść Briana Keene’a nie wywarła na mnie zbyt dużego wrażenia, ale postanowiłam poznać kontynuację, ponieważ pisarz zostawił swoich bohaterów w najgorszym możliwym momencie, czyli po prostu uciął historię bez sensownego zakończenia. Ogromnie mnie to zdziwiło i zirytowało, ponieważ nie spotkałam się jeszcze z takim porzuceniem opowieści, ale liczyłam na to, że kontynuacja okaże się o wiele bardziej satysfakcjonująca. Jednak czas pokazał, że moje oczekiwania to jedynie pobożne życzenia, ponieważ Miasto żywych trupów rozczarowuje pod każdym względem. Opisując swoje wrażenia z lektury, siłą rzeczy będę musiała zdradzić pewne szczegóły związane z fabułą, więc jeśli planujecie przeczytać Noc zombie, lepiej omińcie ten tekst.

Nie wiem nawet, od czego zacząć wytykanie błędów i irytujących rozwiązań, ponieważ mam wrażenie, że ta książka składa się tylko ze słabych momentów. O ile w przypadku pierwszej części znalazłam kilka plusów i wydaje mi się, że powieść ma szansę spodobać się fanom horrorów z zombie w roli głównej, o tyle druga cześć wypada naprawdę słabo. W Nocy zombie podobał mi się patent na zombiozę atakującą każdą żywą istotę, co sprawiło, że bohaterowie musieli walczyć również z nieumarłymi zwierzętami. Na dodatek żywe trupy nie zostały przedstawione jako istoty pozbawione inteligencji, więc starcie z nimi stanowiło dla ludzi nie lada wyzwanie. Te same rozwiązania pojawiają się także w Mieście żywych trupów, ale tym razem autor posunął się za daleko z pomysłem, ponieważ bohaterowie praktycznie od początku są skazani na klęskę. Jimowi i jego kompanom udało się opuścić ośrodek szkoleniowy i dostać się do domu, w którym mieszka Danny, ale jakim cudem bohaterowie mają znaleźć jakiekolwiek schronienie skoro zombiaki stanowią liczną i inteligentną armię? Dokąd uciekać, kiedy mordercze zamiary mają również psy, koty, szczury, ptaki, dzikie zwierzęta? 

Brian Keene nie zna odpowiedzi na te pytania, mimo że przez całą powieść protagoniści ostatkiem sił bronią się przed przeciwnikami i zawsze w jakiś sposób udaje im się uciec lub schować na chwilę. W mojej ocenie nie ma w tym logiki, zwłaszcza że ludzi jest coraz mniej, a zombie rosną w siłę z każdą chwilą. Poza tym fabuła nie prezentuje się specjalnie interesująco. Bohaterowie trafiają do ostatniego bastionu cywilizacji, czyli wieżowca zaprojektowanego przez ekscentrycznego milionera, który po ataku na WTC kazał stworzyć niemal samowystarczalny budynek odporny na ostrzał, pożar oraz wszelkie inne formy zagrożenia terrorystycznego. Jimowi, Danny’emu i Frankie wydaje się, że wreszcie znaleźli się w bezpiecznym miejscu, ale oczywiście nie mają racji, ponieważ super inteligentne zombiaki już przygotowują się do szturmu na wieżowiec. Nie trudno zgadnąć, że następnie odbywa się dramatyczna walka o przetrwanie, która teoretycznie powinna być interesująca i emocjonująca, ale w praktyce ten fragment nie trzyma w napięciu, ponieważ niczym nie różni się od wcześniejszych opisów zmagań z zombiakami. Brian Keene ochoczo raczy czytelnika makabrycznymi scenami rozdzierania ciał, wyjadania wnętrzności, brutalnych napaści na ludzi i śmierci w męczarniach, więc po pewnym czasie przywykłam do takich opisów i zobojętniałam na cierpienia postaci.

Bohaterowie, tak jak w pierwszej części, są słabym punktem historii. Ich charaktery właściwie niczym się nie różnią, ponieważ wszyscy walczą z jednakowym zacięciem, mają bardzo podobne pragnienia i w zasadzie w ten sam sposób postrzegają otaczającą rzeczywistość. Jim martwi się głównie o życie syna, a Frankie, Martin i Don pomagają mu chronić dziecko. W Mieście żywych trupów pisarz zdecydował się bardziej szczegółowo wyjaśnić skąd w ogóle wzięły się zombie, czym tak naprawdę są i jakie mają zamiary. Wizja autora niespecjalnie przypadła mi do gustu, wprawdzie w książce nie pojawia się dość oklepany wątek wirusa powodującego śmiercionośną chorobę, ale wytłumaczenie zaserwowane przez Keena’a też mnie nie przekonało. Na koniec ponarzekam na finał tej powieści, ponieważ moim zdaniem zakończenie zostało pozbawione sensu. Równie dobrze Brian Keene mógł taki finał wcisnąć do Nocy zombie i darować sobie pisanie kontynuacji, bo nie potrzeba osobnej książki po to, żeby bohaterowie skończyli w taki sposób.

Nie ukrywam, że nie podobała mi się ta książka. Oceniam Miasto żywych trupów na 2 (czyli i tak wysoko w tym przypadku) ze względu na kilka fragmentów wywołujących nutę strachu. Dodatkowo do głosu dochodzi moja słabość do wszelkich opowieści o zombiakach, ale mam wrażenie, że na rynku jest znacznie więcej lepszych historii, w których pojawiają się żywe trupy. 

Ocena: 2 / 6

Cykl Jim Thurmond:

Książka przeczytana w ramach wyzwań: Apokalipsa zombie, Klucznik oraz Z półki

2 października 2014

Złodziej dłoni - J.T. Ellison


Wydawnictwo: Mira
Liczba stron: 300

Kryminały z seryjnym zabójcą w tle zazwyczaj należą do najbardziej brutalnych i szokujących opowieści o morderstwie. Niejako z góry wiadomo, że takie książki wymagają od czytelnika odporności na makabryczne opisy, chęci zgłębienia zwichrowanego umysłu szaleńca oraz przygotowania na częste zwroty akcji. Jak się jednak okazuje są też historie o seryjnych zbrodniarzach, które można określić jako nieco lżejsze, skierowane do odbiorców niekoniecznie lubujących się w opisach potworności do jakich zdolny jest człowiek. Właśnie taką książką jest pierwsza część cyklu o porucznik Taylor Jackson. W Złodzieju dłoni morderca nie próżnuje, więc trup ściele się gęsto. Na dodatek jego ofiary zostają mocno okaleczone, ale autorka oszczędziła czytelnikom szczegółowych opisów dokonań psychopaty oraz fragmentów eksponujących uczucia postaci mających świadomość, że ich życie dobiega kresu. Z mojej perspektywy oznacza to, że powieść jest nieco mniej emocjonująca i nie oddziałuje na wyobraźnię tak mocno jak inne historie należące do tego gatunku. Jednak mam wrażenie, że dla czytelników dopiero zaczynających znajomość z taką literatura, Złodziej dłoni to dobry wybór.

Pracująca w wydziale zabójstw porucznik Taylor Jackson wraz z agentem FBI Johnem Baldwinem zajmuje się serią morderstw dokonanych przez tak zwanego Dusiciela z Południa. Psychopata porywa młode dziewczyny o określonym typie urody i po kilku dniach porzuca okaleczone ciała. Na miejscu zbrodni policjanci zawsze znajdują odciętą dłoń, leżącą w pewnej odległości od zmasakrowanych zwłok. Media szybko docierają do szczegółów tych bestialskich mordów i nie wahają się ich upublicznić podsycając strach oraz siejąc panikę wśród mieszkańców miast, z których pochodziły ofiary. Na dodatek uaktywnia się również poszukiwany od dawna gwałciciel o pseudonimie Słotnik, a pewna zbyt ambitna dziennikarka pakuje się w poważne kłopoty, co oznacza, że Taylor i John mają pełne ręce roboty.

Uważam, że powieść J.T. Ellison jest całkiem udana, chociaż pisarka nie uniknęła kilku niedociągnięć. Jednak zanim zacznę marudzić, napiszę o tym, co uważam za plus Złodzieja dłoni. Na uwagę zasługuje bardzo szybko rozwijająca się akcja. Właściwie już na pierwszej stronie autorka wrzuca czytelnika w wir wydarzeń, postaci oraz nazwisk ofiar Dusiciela, ponieważ jak już wspomniałam wcześniej zabójca jest wyjątkowo aktywny. Przez kilkadziesiąt pierwszych stron miałam wrażenie lekkiego chaosu, jakby Ellison zbyt szybko chciała nakreślić sytuację i trochę zbyt nachalnie wciągnąć odbiorcę do wykreowanego świata, ale na szczęście to odczucie szybko zostało zastąpione przez rosnące zaangażowanie w tę historię. Następnie dość szybko okazało się, że pewne elementy fabuły zgrabnie się ze sobą łączą, a nowych bohaterów już nie przybywa, więc początkowy chaos ustąpił miejsca przemyślanej, wielowątkowej fabule. Pozytywnie zaskoczyło mnie także to, że bohaterowie koncentrują się na kilku poważnych przestępstwach. W tej książce wszyscy śledczy nie mogą tak po prostu skupić się na seryjnym zabójcy i ignorować inne zbrodnie, ponieważ pojawienie się Dusiciela z Południa w żaden sposób nie wpływa na zmniejszenie ilości innych przewinień. Moim zdaniem takie rozwiązanie dodaje wiarygodności, ponieważ każdy zespół zajmuje się przydzieloną sprawą i niemożliwe jest, żeby wszyscy policjanci uganiali się za jednym przestępcą.

Jak już pewnie zdążyliście się zorientować bardzo często narzekam na wątek miłosny poprowadzony w kryminałach, ponieważ w przeważającej większości przypadków romans tylko psuje napięcie, spowalnia akcję, a na dodatek jest przewidywalny, ponieważ od razu wiadomo, kogo ugodzi strzała amora. Możliwe, że tym razem was zaskoczę, ale nie zamierzam krytykować uczucia pomiędzy bohaterami, dlatego że pisarka nie zmusiła mnie do śledzenie rodzącej się fascynacji czy namiętności. Zamiast tego wprowadziła do historii postaci już uwikłane w związek, omijając tym samym banalny początek romansu oraz wszelkie rozterki związane z tym czy na pewno tę parę może połączyć coś więcej. Taką postać wątku miłosnego akceptuję i nie miałabym nic przeciwko, gdyby większość autorów wzięła przykład z Ellison. Oczywiście Złodziej dłoni nie jest powieścią bez wad. Za najbardziej drażniącą kwestię uważam zbyt jasną podpowiedź, pozwalającą czytelnikowi na przedwczesne zdemaskowanie tożsamości Dusiciela z Południa. Dość szybko domyśliłam się, kto jest zwyrodnialcem zabijającym młode kobiety i nie ukrywam, że to odkrycie trochę zepsuło mi frajdę z czytania. Wystarczyłoby, żeby pisarka dokonała niewielkiej korekty, a książka byłaby bardziej emocjonująca i zaskakująca. Jestem zdziwiona, że nikt autorce tego nie doradził, bo w pewnej scenie aż się prosi o mniejszą dosłowność.

Zabrakło mi także bodźca pozwalającego na zbudowanie emocjonalnej więzi z uprowadzonymi bohaterami. Jak już pisałam w pierwszym akapicie ofiary zabójcy występują jedynie jako nazwiska. Szkoda, że pisarka nie zdecydowała się na przybliżenie portretu którejś z kobiet. Podejrzewam, że gdyby to zrobiła, postepowanie mordercy byłoby jeszcze bardziej szokujące i oddziałujące na wyobraźnię. Złodziej dłoni to ciekawy początek kolejnego kryminalnego cyklu, na który warto zwrócić uwagę. Powieść J.T. Ellison nie jest doskonała, ale fani gatunku mogą być z niej zadowoleni. Żałuję tylko, że wydawnictwo tak dziwnie publikuje tę serię. Oprócz tej książki na naszym rynku dostępna jest jeszcze trzecia i siódma część. Mam nadzieję, że reszta ukaże się wkrótce, w przeciwnym razie będę musiała zmierzyć się z oryginałami, ponieważ mam zamiar kontynuować poznawanie twórczości Ellison. 

Ocena: 4 / 6

Cykl "Taylor Jackson"

2. 14
3. Pocałunek śmierci
4. The Cold Room
5. The Immortals
6. So Close the Hand of  Death
7. Umarli nie kłamią

Książka przeczytana w ramach wyzwań Czytamy kryminały, Klucznik, Kryminalne wyzwanie.

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater.