27 sierpnia 2015

Łódź - Clara Salaman


Wydawnictwo: Akurat
Liczba stron: 368
Rok pierwszego wydania: 2013
Rok polskiej premiery: 2015

Zainteresowałam się dziełem Clary Salaman głównie ze względu na informację, że jest to thriller psychologiczny oparty na prawdziwych zdarzeniach z życia autorki. Po tytule i obrazku na okładce spodziewałam się powieści o ludziach uwięzionych na morzu, o terroryzowanych przez przestępców turystach lub bohaterach, którzy wikłają się w trudną relację z nowopoznanymi znajomymi. W zasadzie moje przewidywania okazały się częściowo trafne, ale tylko częściowo, bo absolutnie nie spodziewałam się, że książka porusza tak bulwersujący i odrażający temat. Przyznam szczerze, że nie mam pojęcia czy zdecydowałabym się na lekturę, gdybym dokładnie wiedziała, z jakim wynaturzeniem spotkam się na kartach tej publikacji. Na dodatek szokujący wątek pojawia się znienacka, kiedy czytelnik zupełnie nie podejrzewa, że nastąpi zwrot akcji zmieniający całą wymowę historii i sprawiający, że czytanie przestaje być rozrywką.

Początek Łodzi to nudne przedzieranie się przez strony pełne nieistotnych informacji o tym jak główni bohaterowie byli ze sobą związani już od dzieciństwa. Czytelnik dowiaduje się więc, że pomimo młodego wieku Clem i Johnny darzą się szczególnym, wyjątkowo silnym uczuciem, którego żadne życiowe przeciwności nie są w stanie zniszczyć. A przynajmniej tak się młodym małżonkom wydaje, kiedy w trakcie swojej podróży poślubnej zwiedzają tureckie wybrzeże, imając się przy okazji dorywczych prac, żeby zarobić na jedzenie oraz bilety pozwalające przemieścić się w kolejne egzotyczne miejsce. Niestety pewnego wieczoru zostają zmuszeni do porzucenia skromnego dobytku i natychmiastowej ucieczki. Wycieńczeni trafiają na niewielki jacht należący do Annie i Franka, którzy wraz z pięcioletnią córką od lat mieszkają na łodzi. Nieznajomi pomagają wystraszonym nowożeńcom, oferując im schronienie oraz kilka dni wspólnego żeglowania. Clem i Johnny szybko nawiązują kontakt z nieco ekscentryczną parą, ale nie wiedzą, że nowi przyjaciele skrywają mroczny sekret.

Książka Salaman nie należy do powieści, które natychmiast przykuwają uwagę czytelnika, niepostrzeżenie wciągając do swojego świata. Przez długi czas czytałam Łódź bez większych emocji, czekając aż coś się wreszcie wydarzy, uwalniając mnie od śledzenia nudnych retrospekcji z życia głównych bohaterów oraz banalnych rozmów o tym jak społeczne normy tłamszą ludzką osobowość. Nadziei na rozwój akcji dostarczył mi prolog, w którym autorka właściwie zdradza zakończenie historii. Nie przepadam za takim zabiegiem, bo wolę być trzymana w niepewności do samego finału i raczej nie lubię wiedzieć więcej niż protagoniści, ale akurat w przypadku Łodzi to rozwiązanie uważam za zasadne. Dzięki pierwszym stronom miałam świadomość, że zaledwie w ciągu kilku dni całe życie Clem i Johnny’ego ulegnie diametralnej zmianie. Ta wiedza sprawiła, że zachodziłam w głowę, jakim cudem radosna, dość beztroska podróż małżonków tak szybko może zmienić się w prawdziwą tragedię, odciskającą głębokie piętno na psychice młodych ludzi.

Większa część akcji rozgrywa się na jachcie, kiedy to obie pary spędzają ze sobą praktycznie całą dobę, co siłą rzeczy skutkuje wzajemnym poznawaniem charakterów, poglądów oraz codziennych nawyków. Nie potrafiłam sympatyzować z żadną z postaci, chociaż wydaje mi się, że z całej czwórki to Johnny zachował najwięcej rozsądku i przenikliwości, dlatego pod pewnymi względami uważam go za ofiarę sytuacji, w jakiej się znalazł. Nie mogłam natomiast znieść Franka pozującego na oświeconego guru, który cierpliwie wtłaczał w umysły swoich gości coraz bardziej ekscentryczne idee, sondując czy trafił na podatny grunt. Dla mnie wszystkie jego gadki to stek bzdur i dziwię się, że bohaterowie tak łatwo dali się omamić. Jak widać wystarczy charyzma, pewność siebie, a także odpowiednia ilość alkoholu, żeby niektórych ludzi zmusić do przekroczenia granic, zapomnienia o moralności i wyrzeczenia się partnera na rzecz obcej osoby. Powieść Salaman świetnie pokazuje moment, w którym życie wymyka się bohaterom z rąk. Z niedowierzaniem obserwowałam jak jedna decyzja pociąga za sobą katastrofalne skutki, a każdy kolejny wybór tylko pogłębia złą sytuację.

Łódź to bardzo dziwna i nierówna książka, przez co trudno wydać jednoznaczną opinię. Uważam ją za nieco przegadaną i przeładowaną informacjami z przeszłości Clem oraz Johnny’ego, które nie wydają się niezbędne do poznania charakterów postaci. I bez tych retrospekcji doskonale widać jak w pewnym momencie między małżonkami następuje ogromny rozdźwięk – pęknięcie pokazujące, że ich miłość wcale nie jest tak dojrzała i wyjątkowa. Poza tym dopóki nie następuje punkt kulminacyjny, powieść nie wydaje się specjalnie interesująca. Ot, historia o tym jak uczucie dwojga ludzi zostaje wystawione na próbę. Nic nowego. Jednak wszystko ulega zmianie, kiedy na jaw wychodzi prawda o właścicielach jachtu. Johnny i Clem są już tak uwikłani w relację z nimi, a na dodatek pozbawieni możliwości ucieczki, że naprawdę trudno przewidzieć jak cała sytuacja się zakończy, przez co napięcie powoli sięga zenitu. Od tego momentu miałam wrażenie, że czytam zupełnie inną książkę – emocjonującą, przerażającą, skłaniającą do analizy zachowania postaci. Nagle ulotniło się całe to rozleniwienie wprowadzone przez opisy flirtów, pijackich rozmów o tym jak ludzie sami krępują swoją wolność i seksualność czy erotycznych eksperymentów mających udowodnić, że bohaterowie są prawdziwie wyzwoleni od żałosnych konwenansów, uczucia zazdrości i innych ludzkich przywar niszczących wzajemne relacje. Niespodziewanie zrobiło się poważnie, przejmująco i dramatycznie, sprawiając, że wreszcie dowiedziałam się, co Clara Salaman chce przekazać.

Gdyby Łódź była wyłącznie fikcyjną opowieścią, napisałabym, że to całkiem niezły thriller, który igra z emocjami czytelnika, wyskakując z mrożącym krew w żyłach wątkiem w najmniej oczekiwanym momencie. Niestety, jeśli wierzyć pisarce, pewne wydarzenia z książki są prawdziwe, a to już zmienia postać rzeczy, bo nie potrafię na chłodno analizować wypadków, będących dla kogoś życiową tragedią. W trakcie lektury zastanawiałam się ile własnych doświadczeń autorka wykorzystała, a ile scen zmyśliła, ale po czasie dochodzę do wniosku, że tak w zasadzie tylko jedna informacja na ten temat jest ważna. Można o niej przeczytać m.in. w tym artykule, ale ostrzegam, że najlepiej zrobić to już po poznaniu powieści. Zapewne nie powinnam oceniać postępowania autorki, niemniej po przeczytaniu książki oraz zapoznaniu się z wydarzeniami z życia pisarki doszłam do wniosku, że przed laty Clara Salaman dopuściła się poważnego zaniedbania. Nie zareagowała, kiedy była na to pora i możliwe, że przyczyniła się do czyjegoś wielkiego nieszczęścia. Nie zachęcam do sięgnięcia po powieść, bo jej lektura nie jest przyjemnym doświadczeniem. To raczej przypomnienie, że człowiek jest zdolny do najgorszych podłości, a zaniechanie i obojętność mogą mieć katastrofalne skutki.

 Ocena: 3.5 / 6

Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Akurat.

http://muza.com.pl/thriller/1986-lodz-9788377586211.html?dosiakksiazkowo

22 sierpnia 2015

The Following, sezon 1


Liczba sezonów: 3
Lata emisji: 2013-2015
Obsada: m.in. Kevin Bacon, James Purefoy,
 Natalie Zea, Valorie Curry

Jeszcze do niedawna nie poświęcałam wielkiej uwagi serialom. Uważałam, że śledzenie kolejnych sezonów zabiera zbyt dużo czasu, a ponadto irytowało mnie, że większość z telewizyjnych produkcji albo zostaje zawieszona i opowieść urywa się w bezsensownym momencie (Jericho), albo staje się zbyt przekombinowana i wyraźnie widać, że po czasie scenarzyści już sami nie wiedzą, co wymyślać, żeby jeszcze coś z danego tytułu wycisnąć (Prison Break). Jednak po obejrzeniu Breaking Bad zainteresowałam się serialami na nowo i odkryłam, że wśród nich są historie prezentujące nową jakość i grzechem byłoby nigdy ich nie poznać. Jeszcze stanowczo za wcześnie, żeby stwierdzić czy The Following stanie się jednym z moich ulubionych tytułów, ale z całą pewnością mogę przyznać, że pierwszy sezon dostarczył mi ogromnej dawki emocji, napięcia oraz informacji o tym jaką władze nad innymi może zyskać człowiek wyróżniający się charyzmą i doskonałą znajomością ludzkich słabości.

17 sierpnia 2015

Starzyzna - Stefan Darda


Wydawnictwo: Videograf
Liczba stron: 272
Rok pierwszego wydania: 2010

Recenzując pierwszą część cyklu Stefana Dardy, napisałam, że w kolejnym tomie spodziewam się większej dawki grozy oraz napięcia. Miałam wrażenie, że Słoneczna Dolina to udany wstęp do mrocznej i emocjonującej historii, opowiadającej o losach mieszkańców pewnej wsi, którzy padli ofiarą klątwy zatajenia oraz warszawskiego dziennikarza, walczącego o ich uratowanie. Niestety najwyraźniej myliłam się w swoich przypuszczeniach, ponieważ Starzyzna ani nie jest bardziej przerażająca, ani ciekawsza, ani lepiej napisana niż pierwsza powieść z serii i z przykrością muszę stwierdzić, że znów mam problem z twórczością Dardy. Kontynuacja opowieści rozczarowała mnie pod kilkoma względami, a mój zawód jest tym większy, że Słoneczna Dolina to naprawdę niezła rzecz i miałam nadzieję, że cały cykl trzyma wysoki poziom.

Fabuła jest ściśle powiązana z wydarzeniami z wcześniejszego tytułu, dlatego dobrze jest nie robić zbyt dużych przerw między tymi książkami, ponieważ autor raczej nie pomaga czytelnikowi w przypomnieniu sobie szczegółów historii. Ponadto zwłaszcza początek Starzyzny napisany jest dość chaotycznie, dlatego dopiero po kilkudziesięciu stronach, odtworzyłam wszystkie ważne zdarzenia z udziałem głównych postaci, uszeregowałam chronologię wypadków i na dobre rozeznałam się w sytuacji. Moim zdaniem ten zamęt to po prostu niepotrzebna komplikacja, która niczemu dobremu nie służy. Wystarczyłoby, żeby każdy z rozdziałów został opatrzony datą i już znacznie łatwiej byłoby zaangażować się w historię, składającą się z niechronologicznej relacji kilku bohaterów. Irytowała mnie dezorientacja spowodowana częstym brakiem informacji, kto w danej chwili przytacza poszczególne zdarzenia i w jakim czasie to wszystko się rozgrywa. Mam wrażenie, że Darda na siłę chciał poplątać pewne zdarzenia, ale nie sądzę, żeby to była dobra decyzja, bo ta prosta w gruncie rzeczy opowieść sama w sobie jest interesująca i nie potrzebuje takich zabiegów.

W tej części najważniejszy wątek dotyczy starań Witolda Uchmanna, który po zapoznaniu się z losami mieszkańców niewielkiej osady, postanawia zdjąć ciążącą na nich klątwę zatajenia. Mężczyzna miał już do czynienia z niebezpiecznymi postaciami nawiedzającymi okolicę wioski, dlatego dobrze wie, że jego zadanie będzie bardzo trudne. Nie spodziewa się jednak, że sam trafi do uwięzionej w czasowej pętli Starzyzny, a jego misja stanie się również walką o własne życie. Muszę przyznać, że cała tajemnica związana z przeklętą wsią i konsekwencjami, jakie miejscowi musieli ponieść za swoje zachowanie, zainteresowała mnie już od pierwszej części, dlatego cieszę się, że w tej powieści autor udzielił odpowiedzi na większość nurtujących mnie kwestii. Dowiedziałam się, co takiego uczynili ludzie ze Starzyzny, kto był najbardziej zaangażowany, kto „tylko” przyglądał się biegowi zdarzeń, a kto musiał milczeć i udawać, że nie wie co się dzieje, jeśli nie chciał, żeby jego sekret wyszedł na światło dziennie. Stefan Darda miał naprawdę dobry pomysł na historię z dreszczykiem, dlatego mimo minusów, które zauważyłam, książkę czytałam z zainteresowaniem, chcąc jak najszybciej poznać zakończenie. Parę rozwiązań uważam za lekko naciągane, bo trudno mi uwierzyć, że ludzie żyjący na początku lat 50. XX wieku ślepo wierzyli we wszystko, co mówił lokalny ksiądz, nie mieli pojęcia czym jest zaćmienie słońca i z rezerwą odnosili się do wynalazku jakim jest samochód. Ale rozumiem, że te elementy pomogły w logicznym wytłumaczeniu zachowania postaci, a tym samym przekonania czytelnika, że ich bierność miała swoje uzasadnienie, więc nie jest to wada, którą uważam za największą bolączkę powieści

Nie mogę jednak wybaczyć kompletnego braku atmosfery grozy. Gdzie napięcie, strach, emocje i niepokój o los protagonistów? Z chwilą, gdy zagadka klątwy została wyjaśniona jakby wszystkie cechy horroru nagle zniknęły z tej książki. Co z tego, że pojawiają się nadprzyrodzone postaci, jak fragmenty opisujące ich aktywność pozbawione są polotu i aury niesamowitości. Nie bałam się w trakcie lektury ani przez chwilę, nie przeżywałam spotkań Uchmanna z dziwnymi widmami o nieludzkich oczach, po prostu nie czułam, że czytam powieść grozy. W Słonecznej Dolinie autor udowodnił, że potrafi zaniepokoić czytelnika chociażby poprzez opisy złowieszczej pogody, tajemnicze zachowanie poszczególnych osób czy inne sygnały zwiastujące, że nadchodzi niebezpieczeństwo. Tutaj niestety tego nie ma i dlatego moja ocena nie może być wyższa. Nie ukrywam też, że twórczość Stefana Dardy nie zawsze do mnie trafia ze względu na styl jakim posługuje się pisarz. Tym razem również mam zastrzeżenia warsztatowe, ponieważ autor nie ustrzegł się powtórzeń, które umieszczone w sąsiadujących ze sobą zdaniach bardzo rzucają się w oczy. W trakcie pisania łatwo przeoczyć, że jakiegoś słowa lub zwrotu używamy za często, ale przecież własny tekst czyta się zazwyczaj kilka razy, więc błędy powinny zostać wyłapane.

Niektóre dialogi również rażą sztucznością i niedopasowaniem do sytuacji. Dość niezręcznie to brzmi, gdy Uchmann spotyka na swojej drodze rzekomo przerażającego, groźnego upiora i rzuca do niego nonszalancko: „Hej frajerze!”. Pisarz pokusił się także o wprowadzenie gwary i dlatego wszyscy mieszkańcy wsi wypowiadają się w specyficzny sposób. Nie jestem ekspertką od języka, więc nie potrafię stwierdzić czy Dardzie udał się ten zabieg, ale nie będę kryć, że po czasie z trudem znosiłam te wszystkie: „żem mówił”, „robim”, „spełniliżeśmy”. Nie jestem także pewna czy to już gwara, czy raczej regionalizmy, dlatego będę wdzięczna, jeśli ktoś w komentarzu rzuci nieco światła na tę kwestię. Niemniej takie rozwiązanie było na dłuższą metę męczące, chociaż rozumiem, że autor zapewne chciał podkreślić, iż mieszkańcy Starzyzny niejako nie pasują do dzisiejszych czasów. Sięgając po kontynuację Słonecznej Doliny spodziewałam się znacznie lepszej powieści, a niestety otrzymałam kolejnego średniaka, który broni się jedynie ciekawym pomysłem. Zapewne zdecyduję się na lekturę następnych dwóch tomów, ale tym razem postaram się nie robić sobie przedwczesnych nadziei. Nie odważę się także polecać Czarnego Wygonu, sami musicie ocenić czy ta seria może wam coś ciekawego zaoferować. 

Ocena: 3 / 6

Cykl Czarny Wygon:
 2. Starzyzna
3. Bisy
4. Bisy II


Książka przeczytana w ramach wyzwania Modern Terror.

http://sniacy-za-dnia.blogspot.com/2014/12/modern-terror-wyzwanie-2015-nr-iii.html

13 sierpnia 2015

Dom Kalifa: Rok w Casablance - Tahir Shah



Wydawnictwo: Literackie
Liczba stron: 464
Rok pierwszego wydania: 2006
Rok polskiej premiery: 2011

Marzyliście kiedyś o tym, żeby wyprowadzić się na drugi koniec świata, porzucić wszystko, co znane, wygodne, ale też męczące i irytujące po to, by spróbować życia w odmiennych warunkach, uciec od codzienności i poznać zupełnie inną kulturę niż ta w jakiej się wychowaliście? Przyznam, że mnie raczej nie nęci wizja przeprowadzki na stałe do odległego, egzotycznego miejsca, ale istnieją ludzie owładnięci podobnymi myślami, którzy nie spoczną dopóki nie dopną swego. Takim człowiekiem jest właśnie posiadający angielsko-afgańskie korzenie Tahir Shah, zajmujący się pisaniem, podróżowaniem oraz tworzeniem filmów dokumentalnych. Mężczyzna urodził się, dorastał i założył rodzinę w Anglii, jednakże pewnego dnia uświadomił sobie, że ma dość tego kraju i desperacko potrzebuje całkowitej odmiany swojego życia. Wbrew ostrzeżeniom przyjaciół i znajomych postanowił osiedlić się w Maroku. Długo szukał odpowiadającego mu domu, a kiedy wreszcie go znalazł, rzucił się na głęboką wodę i przyjechał do Casablanki wraz z żoną i małymi dziećmi. Dom Kalifa to książka będąca zbeletryzowanym opisem jego wspomnień z pierwszego, jakże burzliwego roku, spędzonego w nowym miejscu, podczas którego Tahir musiał zmierzyć się z setką problemów wynikających z nieznajomości marokańskich tradycji, arabską biurokracją oraz kilkoma ekipami remontującymi, mającymi zupełnie inne podejście do pracy niż ludzie na Zachodzie.

Nie będę owijać w bawełnę i od razu zdradzę, że to piękna, hipnotyzująca okładka zwróciła moją uwagę na ten tytuł. Najpierw nacieszyłam oczy, potem bardzo pobieżnie przejrzałam opis historii przytaczanej przez autora, a na końcu zdecydowałam, że warto dowiedzieć się jak z perspektywy cudzoziemca wygląda życie w Maroku. Tak do końca nie przewidziałam, czego się po tej powieści spodziewać, więc byłam lekko zdziwiona, kiedy po kilkudziesięciu stronach odkryłam, że Dom Kalifa w dużej mierze poświęcony jest opisowi trwającego miesiącami remontu tytułowej budowli. Pisarz stał się właścicielem wspaniałego domu z wieloma pokojami, dziedzińcami, rozległym ogrodem, kortem tenisowym, basenem i stajniami, jednakże przez lata zabudowania były niezamieszkane i wymagały wiele pracy, by przywrócić je do stanu świetności. Autor z lekkością i humorem relacjonuje więc jakie wrażenia towarzyszyły mu, gdy po raz pierwszy ujrzał swoją własność, jak zaznajamiał się z trzema dozorcami, których w pewien sposób „przejął” wraz z domem, a także jakim wyzwaniem okazało się odrestaurowanie posiadłości. Jeśli w tym momencie myślicie, że książka musi być koszmarnie nudna, bo cóż ciekawego może być w czytaniu o remoncie, to muszę was wyprowadzić z błędu, ponieważ o znużeniu nie może być mowy, gdy do akcji wkraczają marokańscy fachowcy.

Tahir Shah odznacza się talentem w snuciu opowieści składającej się z migawek codziennego życia i lekko chaotycznych fragmentów, w których porusza różne tematy, by za chwilę porzucić je na rzecz innych zagadnień, a po czasie znów do nich powrócić. Dzięki temu relacja z prób ułożenia sobie życia w Maroku nie dłuży się, nie nudzi, a wręcz przeciwnie, przeradza się w fascynującą przygodę pełną zabawnych zdarzeń ukazujących ogrom różnic kulturowych pomiędzy Wschodem a Zachodem. Pisarz wspomina o konieczności zatrudniania pracowników wyłącznie z polecenia, o wyprawach w odległe części kraju po drewno z przemytu, o poszukiwaniach stolarza, o wierze w złośliwe dżinny zamieszkujące dom, a także o mnóstwie innych spraw uzmysławiających czytelnikowi jak wygląda codzienność w Casablance. Niestety taki styl pisania ma też swoje wady, ponieważ moim zdaniem trochę trywializuje i spłaszcza pewne tematy. W publikacji Shaha próżno szukać poważniejszych zagadnień, mimo że pisarz nie ukrywa, że w okresie jego zadamawiania się w nowym kraju, w mieście nie było bezpiecznie ze względu na częste zamachy samobójcze. Pojawia się także krótka refleksja na temat wydarzeń z jedenastego września czy ortodoksyjnych wyznawców islamu przyjeżdżających w pobliże Domu Kalifa, by werbować nowych członków. Niemniej takie tematy są na marginesie, bo autor snuje swoją opowieść w raczej lekkiej, optymistycznej konwencji, w której nie ma miejsca na prawdziwe niebezpieczeństwa i zagrożenia czyhające na osoby nieznające miejscowych zwyczajów i niemówiące po arabsku.

Zdaję sobie sprawę, że Dom Kalifa nie jest reportażem tylko powieścią, ale mimo tego w trakcie czytania odczuwałam duży niedosyt związany z brakiem informacji o przyziemnych, lecz niezbędnych sprawach. Na ostatniej stronie wydrukowano wyjaśnienie, że wszystkie opisane wydarzenia to autentyczne przeżycia autora książki, który w trosce o prywatność opisywanych osób zmienił jedynie imiona, daty czy kolejność zdarzeń. Moim zdaniem to ogromna zaleta, jednak skoro pisarz postawił na szczerość, a nie koloryzowanie opowieści, to tym bardziej żałuję, że wiele rzeczy przemilczał. Na początku sam zdradza, że jego żona nie chciała zgodzić się na emigrację, lecz później ten wątek zupełnie się urywa i nie wiadomo czy Rachana zmieniła zdanie i też zapragnęła przeprowadzki, czy ostatecznie poświęciła się dla marzenia męża. W ogóle rodzina autora znajduje się gdzieś na dalekim planie. Niby mężczyzna myśli o bliskich, ale czytelnik raczej nie dowie się, co jego żona sądzi o Casablance, czy jak spędza czas. Shah wielokrotnie wspomina też o tym, że wyjechał z Europy, żeby poczuć się wolnym człowiekiem, niespętanym przez konwenanse i konieczność odbywania znienawidzonych small talks ze znajomymi, ale w moich oczach w nowym miejscu wcale nie mógł być sobą i ta jego rzekoma swoboda jest dla mnie mocno dyskusyjna. Bo czy można być niezależnym skoro wszystko trzeba załatwiać z asystentem znającym język, obyczaje i ogólnie specyfikę życie w Maroku? Albo czy wolnością jest konieczność postępowania według zasad, w które się nie wierzy?

Tahir Shah jawi się jako marzyciel, odważny podróżnik gotów rzucić wszystko, by podążać za swoimi pragnieniami. I w takim duchu napisał Dom Kalifa, przekonując odbiorców, że warto postawić na jedną kartę, zaryzykować i zacząć realizować pragnienia, nawet jeśli innym wydają się szalone lub wręcz niemożliwe do osiągnięcia. Mnie jego wizja raczej nie odpowiada, dlatego mam lekki problem z tą książką. Jeśli potraktować ją jako zbiór anegdot pokazujących, że to, co dla człowieka Zachodu wydaje się dziwne oraz niezrozumiałe, dla Marokańczyka jest oczywistością lub ciekawie napisaną, dość lekką powieścią, z której można wyciągnąć kilka ciekawostek i ogólnych wiadomości o życiu w Casablance, to publikacji niewiele można zarzucić. Najwyraźniej jednak jestem pozbawiona tej fantazji i nuty szaleństwa, pozwalającej pakować się i wyprowadzać na inny kontynent z myślą, że jakoś to będzie, dlatego nie potrafiłam z zachwytem chłonąć opowieści Shaha, mimo że w gruncie rzeczy spędziłam z nią kilka przyjemnych godzin.

 Ocena: 3.5 / 6

9 sierpnia 2015

Gone. Faza szósta: Światło - Michael Grant


Wydawnictwo: Jaguar
Liczba stron: 376
Rok pierwszego wydania: 2013
Rok polskiej premiery: 2013

Mam nauczkę, żeby nie rozwlekać czytania jednej serii na lata. Wielokrotnie pisałam o tym, że jestem dziwnym typem czytelnika, który każdy, nawet krótki cykl, poznaje w tempie około jednej powieści na półtora roku. Nie pytajcie skąd się ten nawyk wziął, bo nie znam odpowiedzi, ale faktem jest, że nawet, jeśli historia mi się podoba, to i tak szybko po kontynuację nie sięgam. I teraz mam za swoje, bo wreszcie zabrałam się za ostatni tom Gone i okazało się, że po kilkunastu miesiącach od lektury piątej części, prawie wszystkie informacje o postaciach oraz wcześniejszych wydarzeniach po prostu wywietrzały mi z głowy. Nie mówiąc już o tym, że po początek serii sięgnęłam jeszcze przed założeniem bloga, czyli jakieś pięć lat temu, więc nie ma szans, żebym dobrze orientowała się w początkach opowieści. Jestem na siebie zła, bo czytając tę książkę, cały czas miałam wrażenie, że coś mi umyka, że nie jestem w stanie zaangażować się w finał historii, która przecież zawsze mnie interesowała, ponieważ nie pamiętam ani przeszłości bohaterów, ani powodów napiętych relacji między poszczególnymi osobami. Światło nie porwało mnie tak jak się spodziewałam, ale tym razem to raczej nie wina pisarza, bo Michael Grant stylu nie zmienił.

Opis fabuły musze zacząć od spoilera, dlatego fragment tekstu zaznaczam na biało, żeby przypadkiem nie wpadł w oczy tym, którzy jeszcze są przed lekturą piątej części. Mieszkańcy ETAP-u spodziewają się, że lada chwila bariera oddzielająca miasteczko Perdido Beach od reszty świata, może zniknąć. Na razie stała się przezroczysta, co wprowadziło do tej niewielkiej społeczności złożonej wyłącznie z dzieci i nastolatków ogromny chaos, ponieważ okazało się, że po drugiej stronie życie toczy się normalnie. Za kopułą zgromadziły się rodziny uwięzionych w środku, co spowodowało, że w ETAP-ie wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej, gdyż tęsknota za bliskimi wzięła górę nad rozsądkiem i koniecznością dbania chociażby o zdobywanie pożywienia. Najstarsi bohaterowie mają niewiele ponad piętnaście lat, a przez prawie rok przebywania pod kopułą stanowiącą ich mikro świat, musieli radzić sobie z niewyobrażalnymi dla większości dorosłych trudnościami. Przeżyli głód, epidemię tajemniczego wirusa, atak zmutowanych robaków oraz konflikty wybuchające z powodu walki o władzę, chciwości lub poddania się czystemu złu, które zalęgło się na dnie opuszczonej kopalni. Teraz przyszedł czas na decydujące starcie, bo Ciemność urosła w siłę jak nigdy dotąd. Gaiaphage ma ludzkie ciało i posiada niewyobrażalną moc, ale dzieciaki nie poddadzą się bez walki. Nadchodzi koniec gry i wszyscy o tym wiedzą.

Jak już wspomniałam, szósta i ostatnia część nie odbiega od schematu zastosowanego we wcześniejszych tomach. Michael Grant swoim zwyczajem postawił na pędzącą akcję, dzięki czemu powieść pochłania się w błyskawicznym tempie oraz na zbliżające się zagrożenie, mogące doprowadzić do śmierci większości nieletnich mieszkańców Perdido Beach. W każdej powieści z serii protagniści muszą zmierzyć się z nowymi kłopotami, które teoretycznie zdają się problemami nie do rozwiązania. Ostatecznie jednak autor potrafi tak odwrócić sytuację, że jakieś wyjście zawsze się znajduje, mimo że często wymaga podjęcia trudnych decyzji oraz wybrania tak zwanego mniejszego zła. Tym razem wiadomo, że starcie z Ciemnością będzie rozstrzygające i trochę zabrakło mi tego początkowego dreszczu emocji, kiedy w ETAP-ie panuje kruchy, z trudem osiągnięty spokój, a ja wiem, że za moment zdarzy się coś, co znów wprowadzi strach, chaos i rozgoryczenie. W szóstej odsłonie cyklu ten moment wyczekiwania nie jest tak mocno zaznaczony, bo w zasadzie od początku wiadomo, co musi się zdarzyć i moim zdaniem to wpływa na odbiór opisanych wypadków. Sama przyłapałam się na tym, że chciałam jak najszybciej dowiedzieć się jak to wszystko się zakończy, a po drodze gdzieś zgubiłam zainteresowanie poszczególnymi zdarzeniami, dopiero prowadzącymi do wielkiego finału.

Światło pełne jest większych i mniejszych potyczek pomiędzy bohaterami. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że podział na dobrych i złych jest dość oczywisty. Niemniej w miarę zagłębiania się w fabułę, zdałam sobie sprawę, że prawie wszyscy protagoniści, choć raz działali na granicy moralności. Jedni przekroczyli ją już dawno i zabrnęli tak daleko, że nic nie powstrzyma ich przed sianiem zła, ale inni wciąż borykają się z wyrzutami sumienia i konsekwencjami takich, a nie innych wyborów. Podoba mi się ta niejednoznaczność sprawiająca, że nie tak łatwo ocenić i zaszufladkować daną postać. Zwłaszcza że niektórzy przechodzą zaskakujące przemiany, co stanowi dodatkową wartość tej opowieści. Jestem nieco zaskoczona, że coś na kształt sympatii wzbudzili we mnie Caine i Diana, którzy dotąd funkcjonowali jako czarne charaktery. Przeżycia z ostatnich dwóch tomów odcisnęły na nich ogromne piętno, co poskutkowało ciekawą metamorfozą wynikającą z przewartościowania priorytetów. Mam wrażenie, że Diana i Caine to o wiele bardziej intrygująca para niż Sam i Astrid, którzy zdawali mi się często nieco mdli, nijacy i mało charakterni.

Niestety o innych nie mogę zbyt wiele powiedzieć, bo jak już sygnalizowałam, nie pamiętam wcześniejszych wydarzeń z udziałem Dekki, Dahry, Taylor, Quinna, Edilia i jeszcze kilku innych ważnych postaci. W związku z tym nie jestem w stanie ocenić czy zakończenie ich wątków jest satysfakcjonujące. Ogromnie mnie to irytuje, ale pretensje mogę mieć głównie do siebie, bo trudno, żeby Grant za każdym razem streszczał, co zdarzyło się w kilku poprzednich książkach. Finał uważam za sensowny, chociaż spodziewałam się nieco większego dramatyzmu i mniej pozytywnego rozwiązania, ale w sumie nuta optymizmu też jest potrzebna, więc może to dobrze, że autor tak zadecydował. Gone to cykl dla młodzieży, ale sądzę, że starszym odbiorcom również może się podobać, ponieważ protagoniści zostali wrzuceni w rzeczywistość, która przerosłaby niejednego dorosłego. Poza tym czytelnicy mają okazję śledzić jak postaci dorastają, dojrzewają, zmieniają się, więc po czasie nie przypominają zwyczajnych nastolatków.

Z sympatią będę wracać myślami do serii opowiadającej o życiu wewnątrz anomalii, która niespodziewanie pojawiła się w niewielkim miasteczku w Kalifornii. Zaangażowałam się w historię nastolatków i dzieci obdarzonych niezwykłymi mocami, zmuszonych do zmierzenia się z nieznanym dotąd niebezpieczeństwem, ale cieszę się, że to już ostatnia część, ponieważ odczuwam lekkie zmęczenie tematem. Niemniej jako całokształt Gone wypada dobrze, więc polecam czytelnikom chcącym poznać opowieść o tajemniczych mutacjach, próbach zbudowania mikospołeczeństwa oraz walce dobra ze złem. 

Ocena: 4 / 6

Cykl "Gone"
1. Faza pierwsza: Niepokój

4 sierpnia 2015

Skalpel - Tess Gerritsen


Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 392
Rok pierwszego wydania: 2002
Rok polskiej premiery: 2003


Skalpel to dopiero druga powieść Tess Gerritsen jaką miałam okazję poznać, więc raczej nie powinnam wyciągać wniosków dotyczących całej twórczości amerykańskiej pisarki, ale mam wrażenie, że wiem, czego mogę spodziewać się po jej kolejnych książkach. Ta historia ma wiele cech wspólnych z Chirurgiem, będącym początkiem cyklu o policjantce Jane Rizzoli, co prowokuje do zastanowienia się nad znakami rozpoznawczymi autorki. Myślę, że można do nich zaliczyć bardzo dynamiczną akcję, jednowątkową fabułę, koncentrację przede wszystkim na głównej bohaterce, a co za tym idzie marginalizację innych postaci oraz szczegółowe, działające na wyobraźnię opisy makabrycznych zbrodni. Nie wszystkie te elementy uważam za zalety pisarstwa Gerritsen, ale nie będę ukrywać, że z coraz większym zainteresowaniem spoglądam na jej książki. Skalpel polecam przede wszystkim osobom mającym ochotę na prostą, ale trzymającą w napięciu opowieść o seryjnym zabójcy, który swoimi bestialskimi zbrodniami postawił na nogi całą bostońską policję.

Upalne, letnie dni zdają się pobudzać wszelkiego rodzaju zwyrodnialców do działania. Gdy większość ludzi chroni się przed gorącym powietrzem w klimatyzowanych wnętrzach, oni wyruszają na polowanie. Jane Rizzoli doskonale pamięta wydarzenia z ubiegłego, równie skwarnego, lata, kiedy pracowała nad sprawą seryjnego zabójcy okrzykniętego mianem Chirurga. Ostateczne starcie z przestępcą omal nie kosztowało ją życia, dlatego sierpniowy żal lejący się z nieba już zawsze będzie przypominał o tych koszmarnych chwilach. Niestety historia zdaje się powtarzać, dlatego że Bostonem znów wstrząsa seria morderstw. Tym razem ofiarą padają nie tylko kobiety, ponieważ zabójca upodobał sobie dręczenie małżeństw. Najpierw włamuje się do ich domów, potem wywleka bezbronnych ludzi z łóżek, a następnie bezlitośnie odbiera im życie, uprzednio torturując fizycznie i psychicznie. Rizzoli z całych sił stara się zapomnieć o zeszłorocznych wydarzeniach, jednak jest to niemożliwe w sytuacji, gdy działania nowego szaleńca do złudzenia przypominają zbrodnie popełnione przez Chirurga.

Większość kryminalnych serii można czytać bez zachowania chronologii, ponieważ zazwyczaj jedna książka, to jedno, rozwiązane i zamknięte śledztwo. Teoretycznie w tym przypadku też tak jest, jednak zalecam zachowanie kolejności czytania, bo w praktyce autorka bardzo często nawiązuje do wydarzeń opisanych we wcześniejszej powieści. Wprawdzie sądzę, że zorientowanie się w sytuacji nie byłoby skomplikowane, ale mimo wszystko fabuła Skalpela jest bardziej poukładana i sensowna, jeśli czytelnik ma już za sobą lekturę Chirurga. Bez wahania mogę stwierdzić, że Tess Gerritsen zafundowała mi powtórkę z tego, co poznałam w pierwszym tomie cyklu i bynajmniej nie jest to zarzut w stronę pisarki. Lubię szybkie tempo akcji, krwawe zbrodnie opisane z detalami, relacje z prowadzonego śledztwa, w którym przełomowe momenty pojawiają się dzięki wykorzystaniu najnowszych technik kryminalistycznych oraz zdecydowane, silne bohaterki, więc w ogólnym rozrachunku powieść oceniam pozytywnie.

Szczególnie podobało mi się włączenie do historii fachowej terminologii oraz przybliżenie pracy analityków, którzy zajmują się badaniem znalezionych na miejscu zbrodni włókien, włosów, niedostrzegalnych gołym okiem pyłków, słowem wszystkiego, co może doprowadzić policjantów na trop zabójcy. Doceniam u autorki nie tylko znajomość tematu, ale także umiejętność jasnego przybliżenia czytelnikowi, na czym konkretnie te procedury polegają. Nie czułam się ani znużona, ani przytłoczona informacjami i z uwagą czytałam o tym ile interesujących rzeczy na temat okoliczności śmierci ofiary można dowiedzieć się na podstawie analizy jednej, cieniutkiej nitki lub drobnej plamki. Podobną reakcję wywołały we mnie również opisy sekcji zwłok, zdradzające odrażające, ale jednocześnie intrygujące fakty o funkcjonowaniu ludzkiego ciała i jego pośmiertnych cechach. Niesamowite, ile wniosków można wyciągnąć z oględzin kości oraz stanu uzębienia. Zaciekawiła mnie też pewna teoria tłumacząca, dlaczego niektórzy ludzie stają się seryjnymi mordercami. Zagadnienie to zostało w zasadzie tylko wspomniane, ale to wystarczyło, żebym zaczęła się zastanawiać czy rzeczywiście skłonności do przemocy i okrucieństwa można wyjaśnić w sposób czysto naukowy. 

Niestety nie wszystko w tej powieści zasługuje na uznanie. Najbardziej przeszkadzała mi swego rodzaju marginalizacja postaci seryjnego mordercy nazywanego przez zespół śledczy Hegemonem. Autorka nieustannie wraca do Chirurga i przyznaję, że jest to uzasadnione, jednak po przeczytaniu ostatniej sceny czułam niedosyt związany z brakiem informacji o zwyrodnialcu, który karmi swoje chore pragnienia mordując niewinne małżeństwa. Finałowa scena również niezbyt przypadła mi do gustu, ponieważ ostateczne starcie z szaleńcem przebiegło stanowczo zbyt szybko. Od początku Gerritsen buduje napięcie i daje odbiorcy do zrozumienia, że Rizzoli znajdzie się w poważnych tarapatach, a potem okazuje się, że para idzie w gwizdek, bo konfrontacja z zabójcą przebiega błyskawicznie. Zanim zdążyłam poczuć strach czy chociażby niepokój o los bohaterki, było już po wszystkim. Książki Gerritsen często bywają włączane do grupy thrillerów medycznych, jednak uprzedzam, że akurat ta pozycja raczej do niej nie pasuje, ponieważ akcja nie rozgrywa się w środowisku lekarskim, a wśród poruszonych tematów próżno szukać zagadnień związanych z bioetyką czy też nieuczciwymi praktykami pracowników służby zdrowia.

Nadal nie wiem czy darzę policjantkę sympatią, czy też nie, bo z jednej strony podoba mi się jej odwaga i niezłomność, ale z drugiej, nie mogę pozbyć się wrażenia, że Jane Rizzoli to przerysowana postać. Pisarka niemal na każdym kroku podkreśla w jak szowinistycznym środowisku przebywa protagonistka, co nie do końca jest dla mnie wiarygodne. Czy w XXI wieku kobieta prowadząca śledztwo to tak niespotykana rzecz, że każdy podwładny czy kolega z pracy muszą rzucać złośliwe uwagi? Nie sądzę, a poza tym komisariat to nie dżungla pełna nieokrzesańców, czekających tylko na możliwość zgnębienia koleżanek po fachu, dlatego z rezerwą podchodzę do tej wojowniczej postawy Rizzoli. Tym bardziej, że nie zaobserwowałam jakiejś szczególnej wrogości w stosunku do bohaterki. To raczej ona od razu daje się poznać jako uparta i nieprzyjemna, jakby przelotny uśmiech czy miłe słowo skierowane do współpracownika były oznaką niekompetencji. Czasami miałam też wrażenie, że kobieta w bezsensowny sposób próbuje manifestować tą swoją „męskość”, bo czy posmarowanie nosa maścią niwelującą odór rozkładających się zwłok, to ujma na honorze policjanta? Chyba nie, skoro nawet David Hunter z książek Simona Becketa nie rozstawał się z tym specyfikiem :) Ale Rizzoli ma swoje poglądy, które w mojej ocenie utrudniają darzenie jej sympatią. Widzę jednak małą szansę na zmianę zachowania nieustraszonej pani detektyw, bo zakończenie sugeruje, że wreszcie coś do niej dotarło i przestanie zgrywać niepokonaną twardzielkę.

Zastanawiam się też, dlaczego w nazwie tego cyklu pojawia się nazwisko Maury Isles skoro nie odgrywa ona większej roli. Pani doktor jest nowym patologiem współpracującym z policją, ale przynajmniej na razie nie dała się poznać jako ważna czy intrygującą postać. Szkoda też, że pisarka trochę zapomina o drugoplanowych bohaterach. Weźmy na przykład takiego Frosta – teoretycznie jest partnerem Rizzoli, ale nie przypominam sobie, by miał jakiś istotny wkład w historię. Podobnie jest z detektywem Korsakiem, który w pewnym momencie znika z areny wydarzeń i właściwie nie wiadomo, co się z nim dalej dzieje. Wspominam o tej marginalizacji, ale nie uważam jej za duży minus. Skalpel jest kryminalnym czytadłem, więc nie powinnam się dziwić, iż nie zawiera wielowątkowej fabuły czy rozbudowanej charakterystyki postaci. To po prostu rozrywkowa powieść, mająca za zadanie umilić wolne popołudnie i jako taka sprawdza się całkiem dobrze.  

Ocena: 4 / 6

Cykl Jane Rizzoli / Maura Isles
3. Grzesznik
4. Sobowtór
5. Autopsja
6. Klub Mefista
7. Mumia
8. Dolina umarłych
9. Milcząca dziewczyna
10. Ostatni, który umrze
11. Umrzeć po raz drugi (zapowiedź)