13 sierpnia 2015

Dom Kalifa: Rok w Casablance - Tahir Shah



Wydawnictwo: Literackie
Liczba stron: 464
Rok pierwszego wydania: 2006
Rok polskiej premiery: 2011

Marzyliście kiedyś o tym, żeby wyprowadzić się na drugi koniec świata, porzucić wszystko, co znane, wygodne, ale też męczące i irytujące po to, by spróbować życia w odmiennych warunkach, uciec od codzienności i poznać zupełnie inną kulturę niż ta w jakiej się wychowaliście? Przyznam, że mnie raczej nie nęci wizja przeprowadzki na stałe do odległego, egzotycznego miejsca, ale istnieją ludzie owładnięci podobnymi myślami, którzy nie spoczną dopóki nie dopną swego. Takim człowiekiem jest właśnie posiadający angielsko-afgańskie korzenie Tahir Shah, zajmujący się pisaniem, podróżowaniem oraz tworzeniem filmów dokumentalnych. Mężczyzna urodził się, dorastał i założył rodzinę w Anglii, jednakże pewnego dnia uświadomił sobie, że ma dość tego kraju i desperacko potrzebuje całkowitej odmiany swojego życia. Wbrew ostrzeżeniom przyjaciół i znajomych postanowił osiedlić się w Maroku. Długo szukał odpowiadającego mu domu, a kiedy wreszcie go znalazł, rzucił się na głęboką wodę i przyjechał do Casablanki wraz z żoną i małymi dziećmi. Dom Kalifa to książka będąca zbeletryzowanym opisem jego wspomnień z pierwszego, jakże burzliwego roku, spędzonego w nowym miejscu, podczas którego Tahir musiał zmierzyć się z setką problemów wynikających z nieznajomości marokańskich tradycji, arabską biurokracją oraz kilkoma ekipami remontującymi, mającymi zupełnie inne podejście do pracy niż ludzie na Zachodzie.

Nie będę owijać w bawełnę i od razu zdradzę, że to piękna, hipnotyzująca okładka zwróciła moją uwagę na ten tytuł. Najpierw nacieszyłam oczy, potem bardzo pobieżnie przejrzałam opis historii przytaczanej przez autora, a na końcu zdecydowałam, że warto dowiedzieć się jak z perspektywy cudzoziemca wygląda życie w Maroku. Tak do końca nie przewidziałam, czego się po tej powieści spodziewać, więc byłam lekko zdziwiona, kiedy po kilkudziesięciu stronach odkryłam, że Dom Kalifa w dużej mierze poświęcony jest opisowi trwającego miesiącami remontu tytułowej budowli. Pisarz stał się właścicielem wspaniałego domu z wieloma pokojami, dziedzińcami, rozległym ogrodem, kortem tenisowym, basenem i stajniami, jednakże przez lata zabudowania były niezamieszkane i wymagały wiele pracy, by przywrócić je do stanu świetności. Autor z lekkością i humorem relacjonuje więc jakie wrażenia towarzyszyły mu, gdy po raz pierwszy ujrzał swoją własność, jak zaznajamiał się z trzema dozorcami, których w pewien sposób „przejął” wraz z domem, a także jakim wyzwaniem okazało się odrestaurowanie posiadłości. Jeśli w tym momencie myślicie, że książka musi być koszmarnie nudna, bo cóż ciekawego może być w czytaniu o remoncie, to muszę was wyprowadzić z błędu, ponieważ o znużeniu nie może być mowy, gdy do akcji wkraczają marokańscy fachowcy.

Tahir Shah odznacza się talentem w snuciu opowieści składającej się z migawek codziennego życia i lekko chaotycznych fragmentów, w których porusza różne tematy, by za chwilę porzucić je na rzecz innych zagadnień, a po czasie znów do nich powrócić. Dzięki temu relacja z prób ułożenia sobie życia w Maroku nie dłuży się, nie nudzi, a wręcz przeciwnie, przeradza się w fascynującą przygodę pełną zabawnych zdarzeń ukazujących ogrom różnic kulturowych pomiędzy Wschodem a Zachodem. Pisarz wspomina o konieczności zatrudniania pracowników wyłącznie z polecenia, o wyprawach w odległe części kraju po drewno z przemytu, o poszukiwaniach stolarza, o wierze w złośliwe dżinny zamieszkujące dom, a także o mnóstwie innych spraw uzmysławiających czytelnikowi jak wygląda codzienność w Casablance. Niestety taki styl pisania ma też swoje wady, ponieważ moim zdaniem trochę trywializuje i spłaszcza pewne tematy. W publikacji Shaha próżno szukać poważniejszych zagadnień, mimo że pisarz nie ukrywa, że w okresie jego zadamawiania się w nowym kraju, w mieście nie było bezpiecznie ze względu na częste zamachy samobójcze. Pojawia się także krótka refleksja na temat wydarzeń z jedenastego września czy ortodoksyjnych wyznawców islamu przyjeżdżających w pobliże Domu Kalifa, by werbować nowych członków. Niemniej takie tematy są na marginesie, bo autor snuje swoją opowieść w raczej lekkiej, optymistycznej konwencji, w której nie ma miejsca na prawdziwe niebezpieczeństwa i zagrożenia czyhające na osoby nieznające miejscowych zwyczajów i niemówiące po arabsku.

Zdaję sobie sprawę, że Dom Kalifa nie jest reportażem tylko powieścią, ale mimo tego w trakcie czytania odczuwałam duży niedosyt związany z brakiem informacji o przyziemnych, lecz niezbędnych sprawach. Na ostatniej stronie wydrukowano wyjaśnienie, że wszystkie opisane wydarzenia to autentyczne przeżycia autora książki, który w trosce o prywatność opisywanych osób zmienił jedynie imiona, daty czy kolejność zdarzeń. Moim zdaniem to ogromna zaleta, jednak skoro pisarz postawił na szczerość, a nie koloryzowanie opowieści, to tym bardziej żałuję, że wiele rzeczy przemilczał. Na początku sam zdradza, że jego żona nie chciała zgodzić się na emigrację, lecz później ten wątek zupełnie się urywa i nie wiadomo czy Rachana zmieniła zdanie i też zapragnęła przeprowadzki, czy ostatecznie poświęciła się dla marzenia męża. W ogóle rodzina autora znajduje się gdzieś na dalekim planie. Niby mężczyzna myśli o bliskich, ale czytelnik raczej nie dowie się, co jego żona sądzi o Casablance, czy jak spędza czas. Shah wielokrotnie wspomina też o tym, że wyjechał z Europy, żeby poczuć się wolnym człowiekiem, niespętanym przez konwenanse i konieczność odbywania znienawidzonych small talks ze znajomymi, ale w moich oczach w nowym miejscu wcale nie mógł być sobą i ta jego rzekoma swoboda jest dla mnie mocno dyskusyjna. Bo czy można być niezależnym skoro wszystko trzeba załatwiać z asystentem znającym język, obyczaje i ogólnie specyfikę życie w Maroku? Albo czy wolnością jest konieczność postępowania według zasad, w które się nie wierzy?

Tahir Shah jawi się jako marzyciel, odważny podróżnik gotów rzucić wszystko, by podążać za swoimi pragnieniami. I w takim duchu napisał Dom Kalifa, przekonując odbiorców, że warto postawić na jedną kartę, zaryzykować i zacząć realizować pragnienia, nawet jeśli innym wydają się szalone lub wręcz niemożliwe do osiągnięcia. Mnie jego wizja raczej nie odpowiada, dlatego mam lekki problem z tą książką. Jeśli potraktować ją jako zbiór anegdot pokazujących, że to, co dla człowieka Zachodu wydaje się dziwne oraz niezrozumiałe, dla Marokańczyka jest oczywistością lub ciekawie napisaną, dość lekką powieścią, z której można wyciągnąć kilka ciekawostek i ogólnych wiadomości o życiu w Casablance, to publikacji niewiele można zarzucić. Najwyraźniej jednak jestem pozbawiona tej fantazji i nuty szaleństwa, pozwalającej pakować się i wyprowadzać na inny kontynent z myślą, że jakoś to będzie, dlatego nie potrafiłam z zachwytem chłonąć opowieści Shaha, mimo że w gruncie rzeczy spędziłam z nią kilka przyjemnych godzin.

 Ocena: 3.5 / 6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz