Sięgając po tę książkę, wiedziałam, że nie jest to horror, mimo że wydawca promuje ją jako powieść łączącą romans i grozę. Nastawiłam się na nieco dziwną, oniryczną, nasiąkniętą metaforami historię o dwóch kobietach, których miłość zostaje wystawiona na próbę, gdy jedna z nich powraca odmieniona z wyprawy mającej być kolejną rutynową misją. Leah jest biolożką morską od dziecka rozkochaną w tajemnicach głębin. O swojej pracy może mówić godzinami, chętnie też bierze udział w ekspedycjach badawczych. W czasie ostatniej coś jednak poszło bardzo źle. Leah wraz z dwiema innymi osobami nie wróciła po kilku dniach, jak pierwotnie zakładano, ale po sześciu miesiącach. Przez cały ten czas Miri nie traciła nadziei na powrót żony, jednak kiedy Leah dociera do domu od razu wiadomo, że coś jest nie tak. Kobieta całymi dniami nie wychodzi z łazienki, odmawia przyjmowania pokarmów, praktycznie się nie odzywa. Nie wiadomo co wydarzyło się na dnie oceanu, ale bohaterka nie przypomina siebie zarówno pod względem zachowania, jak i wyglądu, który zmienia się niemal z dnia na dzień.
Nasze podmorskie żony to książka ewidentnie nie dla mnie. Od początku wydała mi się nużąca i przegadana, i to wrażenie nie zniknęło aż do końca lektury. Mamy dwie perspektywy, dwa głosy w narracji. Pierwszy należy do Miri, od której dowiadujemy się jak wygląda codzienność z odmienioną Leah, a także dostajemy co jakiś czas retrospekcje opowiadające o różnych fazach związku bohaterek. Drugi to relacja z podmorskiej wyprawy, w czasie której zespół naukowców z niewyjaśnionych przyczyn stracił łączność z lądem. Fragmenty poświęcone Miri to niekończące się pasmo nudy. Dawno nie czytałam o tak bezbarwnej i bezsilnej postaci. Kobieta widzi, że z jej żoną dzieje się coś bardzo złego, ale jedyne co robi to wisi na telefonie, mając nadzieję, że dodzwoni się do ośrodka odpowiedzialnego za tę feralną ekspedycję. Jakimś cudem przyzwyczaja się do tego, że jej ukochana codziennie krwawi z różnych miejsc na ciele, praktycznie nic nie je, spędza wiele godzin w wannie napełnionej wodą, a przede wszystkim w ogóle się nie odzywa. W mojej ocenie Miri po prostu akceptuje to, że jej partnerka przestała zachowywać się jak człowiek. Nie szuka pomocy, nikomu się nie zwierza, nie wzywa lekarza. Po prostu czeka na rozwój wydarzeń, godząc się z tym, że straci Leah.
Być może Julia Armfield chciała w ten metaforyczny sposób pokazać jak wygląda odejście bliskiej osoby z powodu śmiertelnej choroby. Obserwujemy więc stopniową utratę kontaktu z ukochaną, codzienne zmagania z ciałem, które buntuje się i nie funkcjonuje tak jak powinno. Gdzieś w tle wybrzmiewa też temat żałoby po matce Miri, ale to wszystko było dla mnie zbyt surowe, pozbawione emocji i przez to kompletnie nie mogłam się wczuć w sytuację protagonistek. Rozdziały poświęcone Leah w zasadzie niczego do historii nie wnoszą. Nie dowiadujemy się co jej zespół robił przez ten cały czas kiedy nie było z nim kontaktu, nie dostajemy żadnego wyjaśnienia dotyczącego wydarzeń pod wodą, w tych fragmentach nie dzieje się nic ciekawego. Nie wiem jak powinnam podejść do tej książki, bo traktowanie fabuły dosłownie nie ma sensu, ponieważ to nie jest powieść grozy, w której jedna z kobiet zamienia się w jakąś bestię z głębin. Natomiast ta warstwa metaforyczna, która powinna zachęcać do interpretacji zupełnie do mnie nie przemówiła.
Jedna z bohaterek w rozmowie z koleżanką stwierdza, że trudno z zainteresowaniem słuchać opowieści o cudzych szczęśliwych związkach; o tym jak bardzo jedna osoba kocha drugą. Myślę, że jest w tym sporo racji, bo to, co dla danej pary jest ekscytujące i pełne emocji przez sam fakt, że dotyczy ukochanej osoby, dla otoczenia jest czymś zwyczajnym. W trakcie lektury czułam jakbym słuchała Miri, która usilnie przekonuje mnie jaka była szczęśliwa w związku, więc dostałam garść informacji o tym jakie ona i Leah oglądały filmy, jak zachowywały się na firmowym przyjęciu, jak spędzały wolny czas itd. Może uwierzyłabym bohaterce na słowo, gdyby nie jej bezradność i zerowa chęć wyjaśnienia, co tak naprawdę dzieje się z żoną, ponieważ to zupełnie odebrało mi chęć zgłębiania ich relacji. Widzę tylko jeden plus tej powieści – normalizowanie historii miłosnej łączącej dwie kobiety. Julia Armfield pisze w taki sposób, że nie ma znaczenia czy bohaterami są kobieta i mężczyzna, dwie kobiety, a może dwóch mężczyzn. Chodzi o miłość romantyczną, bliskość, zaufanie, wspólne życie i płeć zakochanych nie jest ważna. Żałuję, że Nasze podmorskie żony to tytuł, który nie trafił w mój gust, ale niestety tak się stało, więc końcowa ocena jest niska. Zupełnie nie odnalazłam się w tej narracji, w sposobie kreowania postaci oraz pisania o miłości.
Ale mam zaległości z czytaniem Twoich recenzji!
OdpowiedzUsuńPowiem Ci, że opinia w sumie negatywna, ale i tak mnie ta książka zaciekawiła. Bo dwie kobiety, bo morze, bo klimat. Kto wie, może i mnie nie podejdzie, znudzi czy zirytuje, ale jestem zaintrygowana. Nie wiem czemu (może przez tę wannę), ale skojarzyła mi się stara produkcja o syrence. Horror (?) azjatycki, ponoć kultowy w pewnych kręgach, a dla mnie zwyczajnie obrzydliwy. Oczywiście obejrzałam, ciekawość wygrała :/ Tytułu nie podaję, bo nie pamiętam, poza tym nie uważam tego filmu za godny polecenia.
Akurat udaje mi się wrzucać jedną recenzję na tydzień, ale nie wiem czy utrzymam tę regularność :) Zawsze przy tego typu książkach to mam wrażenie, że ja prosta czytelniczka jestem i lubię jasne wskazówki gatunkowe, konkretne wydarzenia, lubię jak książka prowadzi do czegokolwiek. A tutaj mamy ciekawe tło, a potem lipa. Jeśli masz ochotę przeczytać to oczywiście nie będę zniechęcać, wręcz przeciwnie, chętnie dowiem się co o tej powieści myślisz. Chyba nie kojarzę tego filmu o syrenie i może to i lepiej skoro nie polecasz :)
UsuńEh, nie. To też raczej nie dla mnie ;) Ta okładka i ten tytuł (chociaż kompletnie do mnie nieprzemawiający) za często pojawiały mi się na Instagramie, bym przeszła obojętnie, do tego historia wydawała się ciekawa (gdzieś i mi przemknęła wzmianka o grozie), więc kupiłam sobie nawet ebook w jakiejś promocji. Zaczęłam czytać i coś mi tam nie grało, więc odłożyłam "na kiedyś". I coś czuję, że jej czas chyba nie nadejdzie.
OdpowiedzUsuńBardzo możliwe, że kupiłyśmy w tym samym czasie, bo też skusiłam się na ebook w promocji. Już wiedziałam, że to będą jakieś oniryczne, metaforyczne klimaty, więc nie do końca to co lubię, ale przekonała mnie opinia na instagramie jednej z osób. Jak się jednak okazało, miałam racje, że to nie dla mnie. Dobrze wiedzieć, że nie jestem sama :) Nie będę namawiać na ukończenie książki, bo na końcu nic się nie wyjaśnia, nie ma to wszystko sensu moim zdaniem.
Usuń