12 lipca 2024

Nasze małe kłamstwa - Sue Watson

 

Wydawnictwo: Filia
Liczba stron: 384
Pierwsze wydanie: 2018
Polska premiera: 2019

Często narzekam na przeczytane kryminały i thrillery, wytykając poszczególnym autorom błędy, nieścisłości logiczne albo przedziwne pomysły na zawiązanie akcji, ale nadal wracam do tych gatunków i wciąż daję się zwieść okładkowym opisom sugerującym, że dana książka to mroczna i trzymająca w napięciu historia, którą zapamiętam na długo. Takie oczekiwania miałam również w stosunku do Naszych małych kłamstw, ale jak już możecie się domyślić, nie zostały spełnione. Główną bohaterką jest Marianne, która za życiowy cel obrała sobie dogadzanie mężowi i dzieciom. Simon jest wziętym chirurgiem, właśnie stara się o awans, pracuje pod dużą presją i nie ma czasu, żeby zajmować się dziećmi. Uważa, że to jego żona powinna zadbać o to, by w domu zawsze było czysto, obiad podany na stole tylko czekał na powrót głowy rodziny, a uśmiechnięte dzieci cichutko odrabiały lekcje. Marianne zgadza się z jego wizją małżeństwa i stara się wykonywać wszystkie domowe obowiązki, pilnować sześcioletnich bliźniaków oraz nie stracić kontaktu z nastoletnią Sophie, która ostatnio jest przygaszona i milcząca. Niestety bohaterka często ma wrażenie, że rzeczywistość ją przytłacza. Sięga wówczas po leki pomagające jakoś przetrwać dzień, ale i to przestaje wystarczać, zwłaszcza odkąd Marianne podejrzewa, że jej mąż ma romans z piękną koleżanką po fachu o imieniu Caroline.

Czy to kolejny thriller o niestabilnej emocjonalnie kobiecie, która nie jest pewna czy faktycznie dookoła niej dzieje się coś złego, czy rzeczywistość wymyka się jej z rąk z powodu zbyt wielu połkniętych tabletek i wypitych kieliszków wina? I tak, i nie. Teoretycznie znów mamy do czynienia ze stereotypowym już w tym gatunku przedstawieniem protagonistki jako osoby zaburzonej psychicznie lub nawet chorej, która nie dostrzega, że potrzebuje pomocy. Simon wmawia Marianne, że wszystko zmyśla, podważa jej zdanie, a następnie straszy, że zamknie ją w klinice psychiatrycznej i odbierze dzieci. Nie bardzo wiem jak byłoby to możliwe, bo przecież mamy XXI wiek i nie da się kogoś tak po prostu zamknąć w zakładzie, bez wyroku sądu i wbrew woli tej osoby. W powieści jednak ta groźba jest przedstawiona jako bardzo realna. Zatem Marianne miota się pomiędzy braniem leków i walką z sennością, mgłą mózgową oraz ogólnym złym samopoczuciem fizycznym, a niebraniem tabletek i zadręczaniem się, że cierpi na urojenia.

Co jest ciekawe w kreacji tej bohaterki to fakt, że autorka rzeczywiście postarała się, by Marianne miała pewne podstawy, by zachowywać się w taki sposób. Zarówno ta jej niestabilność, jak wręcz służalcza postawa wobec męża mają uzasadnienie w przeszłości kobiety. Z wielką złością czytałam o tym jak Marianne wychwala Simona, jak stawia go na piedestale, mimo że mężczyzna traktuje ją okropnie. Jest przemocowcem, manipulatorem i bawidamkiem, a jednak żona niestrudzenie przy nim trwa, deklarując, że z miłości do niego i dzieci zrobi wszystko, by uratować małżeństwo. Uważam, że potencjalnym czytelnikom należy się ostrzeżenie, że zachowanie protagonistki wyzwala sporo emocji i to bardzo negatywnych. W trakcie lektury wiele razy miałam ochotę głośno zakląć, a nawet dosłownie rzucić książką o ścianę. Całe szczęście, że trzymałam czytnik, a nie papierowy egzemplarz, więc opanowałam pokusę wyżycia się na przedmiocie. Nie jest to zarzut do autorki, bo tak jak wspomniałam, rozumiem skąd wzięła się taka postawa Marianne, ale złościłam się za każdym razem kiedy bohaterka pozwalała się poniżać, wyzywać, bić, a potem obmyślała plan zatrzymania przy sobie Simona zamiast kombinować jak się od niego uwolnić.

Sporym minusem powieści jest bardzo wolne tempo rozwoju wydarzeń. Sue Watson przez większą część historii pozwala postaciom tkwić w tym samym miejscu. To, co opisałam w akapicie powyżej rozciąga się na ¾ książki. Dopiero później następuje punkt kulminacyjny i zakończenie, które jest bardzo „powieściowe”, a przez to wygodne z perspektywy pisarki, ale niewiarygodne dla odbiorcy. W trakcie lektury byłam więc z jednej strony zirytowana, a z drugiej znużona, że nic nowego się nie dzieje. Autorka niezliczoną liczbę razy pokazuje jak złe jest małżeństwo bohaterów. Simon poniża Marianne, a ona patrzy w niego jak w obrazek, zadręczając się całymi dniami czy jej ukochany ma romans, czy nie. Nic z tego nie wynika przez tak długi czas, że zwątpiłam czy jest sens kończyć tę książkę. Ostatecznie doczytałam, ponieważ zwyciężyło pragnienie poznania zakończenia, ale absolutnie rozumiem czytelników, którzy w pewnym momencie  porzucą lekturę.

Praktycznie na samym końcu historii dochodzi do zbrodni, więc ten element thrillera pojawia się bardzo późno. Nie ma mowy o żadnym policyjnym śledztwie czy budowaniu napięcia, bo autorka rozwiązuje ten wątek błyskawicznie. Oczywiście nie zdradzę w jaki sposób, ale daję plus za pewien niespodziewany dla mnie obrót wydarzeń. Jeden twist przewidziałam, ale drugi mnie zaskoczył. Jak już wspomniałam, zakończenie jest mało wiarygodne, dlatego że autorka zbudowała dość jednowymiarowe postaci. Oprócz Marianne to w zasadzie żaden z bohaterów nie ma pogłębionej osobowości, dlatego nie przekonują mnie wydarzenia opisane na ostatnich stronach. Nie była to najgorsza książka jaką przeczytałam, ale spokojnie mogłabym się obyć bez znajomości tej historii. Nie polecam Naszych małych kłamstw i nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek sięgnę po twórczość Sue Watson.

Ocena: 3 / 6

8 komentarzy:

  1. Szkoda, że napięcie nie jest budowane bo na to bym w zasadzie liczyła w tego typu książce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety dość szybko ulatnia się ciekawość przez to, że taaaak długo nie dzieje się nic nowego.

      Usuń
  2. No nie zachęcasz, trzeba przyznać ;) Myślę, że byłabym znudzona. Albo nie, znudzona i jednocześnie poirytowana podejściem bohaterki. Zdaję sobie sprawę, że toksyczne związki są toksyczne m.in. dlatego, że trudno się z nich uwolnić. W grę wchodzi uzależnienie fizyczne, emocjonalne, finansowe etc. Ale tyle tego w życiu, że nie mam ochoty dodatkowo o tym czytać i się wnerwiać. Tak że podziękuję tym razem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, do tej pory nie wiedziałam, że książka może wprawić w stan ogromnej irytacji i jednocześnie znużenia. Do tej pory jak byłam znudzona to bohaterowie mnie nie obchodzili, akcja nie wywoływała emocji, a tu proszę. Tak, tutaj mamy do czynienia z baaaardzo toksycznym związkiem i kobietą, która tego kompletnie nie widzi. Nie namawiam, absolutnie można sobie darować czytanie.

      Usuń
  3. Jak thriller - to musi być napięcie, jak go nie ma - to dla mnie nie thriller :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Święte słowa, a teraz mnóstwo książek jest thrillerami tylko z nazwy, hasła marketingowego mającego przyciągnąć ludzi.

      Usuń
  4. Likwiduję z półki "chcę przeczytać" ;)

    OdpowiedzUsuń