Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 528
Pierwsze wydanie: 1983
Polska premiera: 1992
Stephen King to jeden z moich ulubionych pisarzy. Wiem, że to dość sztampowy wybór, ponieważ prawie każdy fan horroru w moim wieku deklaruje, że to właśnie King jest tym najulubieńszym autorem, od którego twórczości zaczęło się zainteresowanie historiami grozy. Trudno, nic na to nie poradzę, że właśnie jego pomysły oraz sposób pisania przemawiają do mnie na tyle, że już parę lat temu postanowiłam zapoznać się ze wszystkimi dostępnymi utworami Kinga. Oczywiście dostrzegam wady jego prozy i rozumiem zarzuty, które często padają pod adresem pisarza, ale mimo tego mam wrażenie, że w jego historiach jest pewna magia sprawiająca, że nawet najbanalniejszy wątek oraz najzwyklejszy przedmiot mogą stać się zaczątkiem fascynującej opowieści. Niemniej miałam opory przed sięgnięciem po Christine. Horror o morderczym samochodzie? Serio? Przecież to motyw rodem z głupiutkich powiastek i filmów klasy B, który nie zwiastuje niczego poza rozczarowaniem i zmarnowanym czasem. Takie myśli towarzyszyły mi przed rozpoczęciem lektury, ale skoro obiecałam sobie, że poznam wszystko, co King napisał, to zabrałam się za Christine, chcąc po prostu mieć to z głowy.
Dennis i Arnie przyjaźnią się od dzieciństwa. Wprawdzie z czasem okazało się, że wiele rzeczy ich różni, bo Dennis to ten wysportowany, popularny nastolatek, który może umawiać się z najładniejszymi dziewczynami w szkole, a Arnie to stereotypowy nieśmiały kujon znajdujący się na samym końcu licealnej hierarchii, ale mimo tego chłopaki wciąż trzymają się razem. Czytelnik poznaje bohaterów w momencie, gdy obaj powoli przygotowują się do rozpoczęcia ostatniego roku nauki. Kończy się lato a wraz z nim wakacyjna praca oraz nastoletnia beztroska, ale chłopcy jeszcze tego nie wiedzą. Żartują, śmieją się, wygłupiają, nie przeczuwając, że kilka następnych tygodni zadecyduje o ich przyszłości. Kiedy pewnego dnia Arnie dostrzega przy ulicy zdezelowany samochód wystawiony na sprzedaż, zachowuje się jakby postradał zmysły. Niemal zajeżdżony na śmierć plymouth fury z 1958 roku przyciąga nastolatka jak magnes. Arnie nie zważa na to, że auto jest kompletnie niesprawne, a jego właściciel to stary cwaniak, chcący sprzedać Christine po zawyżonej cenie. Ku przerażeniu Dennisa i swoich rodziców kupuje samochód, postanawiając samodzielnie go wyremontować. Każdą wolną chwile poświęca na naprawę plymoutha, nie zauważając, że coś złego zaczyna się z nim dziać. Wkrótce w miasteczku dochodzi do serii dziwnych wypadków samochodowych, a sam Arnie coraz mniej przypomina dawnego siebie.
Wbrew temu, co myślałam Christine nie jest sztampową opowiastką o morderczym samochodzie, ponieważ Stephen King postarał się, żeby w tej historii nic nie było zbyt banalne, za proste czy łatwe do przewidzenia. Przed lekturą wyobrażałam sobie, że będę śledzić jak nawiedzone auto kolejno rozjeżdża Bogu ducha winnych ludzi, a jakiś śmiałek próbuje mu przeszkodzić i zapewne zniszczyć diabelski pojazd. Okazało się jednak, że autor stworzył znacznie bardziej skomplikowaną historię, w której makabryczna działalność tytułowej Christine to tylko jeden, przez długi czas wcale nie najważniejszy, wątek. Niby wszystko kręci się wokół samochodu Arniego, ale jak to u Kinga bywa, mnóstwo miejsca zajmują też charakterystyki postaci, opisy ich codzienności oraz dygresje sprawiające, że fikcyjny świat staje się nie tylko realistyczny, ale też bliski czytelnikowi. Moim zdaniem właśnie to sprawiło, że opowiedziana historia do mnie trafiła. Pisarz przedstawia wszystkich bohaterów w niewymuszony sposób, stopniowo odsłaniając jakimi cechami charakteru odznacza się każdy z nich.
Arnie to inteligentny, mający smykałkę do naprawy samochodów chłopak, który od dziecka podporządkowuje się woli rodziców, a zwłaszcza decyzjom despotycznej matki przekonanej, że jej syn musi iść na studia, dlatego nie może marnować czasu na grzebanie przy aucie. Dopiero dzięki Christine Arnold zdobywa odwagę, by bronić swojego zdania i przestać ślepo słuchać rodziców. Tę niespodziewaną przemianę obserwuje jego jedyny przyjaciel Dennis, dostrzegający, że dawny kumpel z dnia na dzień staje się inny, bardziej opryskliwy, nieprzyjemny, obcy. Dennis jest dojrzały jak na swój wiek. Wie, że dzieje się coś złego, ale nie do końca potrafi rozszyfrować w czym rzecz. W końcu jak logicznie umotywować, że w pobliżu jednego konkretnego samochodu czuje się dziwnie nieswojo? Czy to możliwe, że Christine jest wrogo nastawiona do bliskich Arniego? Poza tym, kto przy zdrowych zmysłach myślałby, że przedmiot może mieć jakąkolwiek władzę nad jego właścicielem?
Jest jeszcze Leigh Cabot – nowa dziewczyna w szkole, która z miejsca kradnie serce Arniemu oraz rodzice chłopaków, a także zgryźliwy Roland LeBay – poprzedni właściciel plymoutha. Wszystkie postaci zostały świetnie nakreślone. King pozwala odbiorcom poznać każdego bohatera i po prostu wsiąknąć w tę historię. Rozterki i problemy protagonistów przez większą część powieści są do bólu realistyczne, co sprawia, że szybko przestałam patrzeć na ten tytuł jak na opowiastkę o zabójczym samochodzie. W końcu doskonale pamiętam nastoletnie randki, niepewność związaną z wkraczaniem w dorosłości oraz przyjaźnie, które nie przetrwały próby czasu. Potrafię sobie również wyobrazić przerażenie rodziców uzmysławiających sobie, że wcale nie znają swojego prawie dorosłego syna i mimo usilnych starań nie są w stanie do niego dotrzeć. Bohaterowie tej powieści mają złożone charaktery i niejednokrotnie stają przed trudnymi wyborami, dlatego niepostrzeżenie zaczęłam przejmować się ich losem, z narastającym niepokojem śledząc rozwój wypadków.
Dużo napisałam o protagonistach oraz szczegółowym nakreśleniu łączących ich relacji, ale przecież Christine to horror, więc wypadałoby w końcu wspomnieć o elementach grozy. Moim zdaniem to nie jest historia, która wywołuje gęsią skórkę czy sprawia, że naprawdę można się przestraszyć. Jeśli szukacie takich emocji to niestety ta książka raczej ich nie dostarczy, chociaż pewne sceny mają potencjał. Podobał mi się opis pościgu na pokrytych lodem i śniegiem ulicach, doceniam też szczegółowo zobrazowane makabryczne „wypadki” samochodowe, a także rozmach w finałowej scenie. Nie odczuwałam strachu ani specjalnego napięcia, ponieważ motyw przewodni tej powieści jest wyłożony odbiorcom już na samym początku, zatem nie ma mowy o wielkim zaskoczeniu. Ale mimo tego pojawiają się pewne niuanse związane z Arniem i jego stosunkiem do starego plymoutha, zatem nie wszystko jest tak oczywiste jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Podobało mi się również zakończenie, zwłaszcza rozwiązanie wątku romantycznego. Wprawdzie uważam, że niektóre postaci nieco zbyt łatwo wydostały się z trudnego położenia, ale mimo wszystko finał jest satysfakcjonujący; słodko-gorzki, czyli dobrze pasujący do tej opowieści.
Stephen King wpadł na banalny pomysł, ale świetnie poradził sobie z realizacją, obudowując motyw „morderczego samochodu” tak, by historia była możliwie jak najbardziej realistyczna i złożona. Naturalnie nie ustrzegł się błędów, takich jak klasyczne już przegadanie pewnych fragmentów czy zaskakująca zmiana narracji w środku powieści sugerująca, że pisarz nie do końca przemyślał konstrukcję książki, więc na szybko musiał ratować się przejściem od ukazania wydarzeń z perspektywy Dennisa do wszechwiedzącego narratora opisującego sceny, których nastoletni bohater nie mógł być świadkiem. Odniosłam również wrażenie, że w pewnym momencie King jakby nie mógł zdecydować się skąd Christine czerpie swoją nadnaturalną moc, czego skutkiem jest brak jednoznacznego wyjaśnienia oraz związany z tym niedosyt, gdyż zabrakło tej przysłowiowej kropki nad „i”.
Na koniec mam też uwagę, ale odnoszącą się do wydawnictwa. Otóż każdy rozdział rozpoczynają fragmenty piosenek znanych wykonawców lub zespołów. Super pomysł, bo wszystkie utwory tematycznie łączą się z wydarzeniami z powieści, ale niesamowicie drażniło mnie to, że piosenki zostały przetłumaczone. Dla mnie te teksty w języku polskim straciły swój urok, niektórych nie byłam w stanie zidentyfikować bez wrzucenia tłumaczenia do internetu i dopiero oryginalne słowa sprawiły, że skojarzyłam utwory, dlatego uważam, że wszystkie powinny zostać w wersji anglojęzycznej. Pomimo tych wpadek jestem zadowolona z lektury i faktu, że King utarł mi nosa, udowadniając, że potrafi napisać ciekawą książkę o zabójczym samochodzie. Polecam, zwłaszcza jeśli znacie tylko filmową Christine, gdyż w ekranizacji położono nacisk na zupełnie inne elementy niż w powieści.
Ocena: 4.5 / 6
Książka przeczytana w ramach wzywania organizowanego na blogu Przestrzenie tekstu (minimum 3 powieści Stephena Kinga).
Książka przeczytana w ramach wzywania organizowanego na blogu Przestrzenie tekstu (minimum 3 powieści Stephena Kinga).
Przeczytane książki Stephena Kinga:
Cmętarz zwieżąt
Lśnienie
Reżyseria: John Carpenter
Scenariusz: Bill Phillips
Obsada: Keith Gordon, John Stockwell, Alexandra Paul
Premiera: grudzień 1983
Na ogół jestem ostatnią osobą, która marudzi, że ekranizacja nie spełnia oczekiwań, ponieważ nie odtwarza większości scen opisanych w książce. Uważam wręcz, że ukazywanie dokładnie tych samych treści w innym medium jest nudne i wolę, kiedy oryginalne dzieło zostaje inaczej zinterpretowane, przystosowane czy też po prostu zmienione, żeby odbiorca otrzymał nową wersję. Niestety czasami reinterpretacja jest tak nieudana, że nawet ja muszę ponarzekać. Filmowa Christine zadebiutowała już w 1983 roku, co oznacza, że powstawała niemalże równocześnie z powieścią. John Carpenter podobno wcale nie chciał reżyserować tego filmu, ale przyjął zlecenie, podchodząc do niego na zasadzie zadania, które trzeba wykonać, a nie interesującego projektu rozszerzającego portfolio. Jak podaje wikipedia, również ostateczna obsada aktorska różni się od tej zaproponowanej przez wytwórnię. Chciano, aby w postać Arniego wcielił się Scott Baio, rolę Leigh odegrała Brooke Shields, a powieściowy Dennis zyskał twarz Kevina Bacona, który jednak odrzucił rolę po tym jak zaproponowano mu angaż w Footloose. Nie mam pojęcia czy taka obsada uratowałaby film w moich oczach, ale aktorzy ostatecznie wybrani do wspomnianych ról wypadli raczej średnio.
Trudno zakochać się w takim samochodzie, a jednak Arnie po prostu musiał go mieć. |
Jednakże problemem filmowej Christine jest nie tyle obsada, co scenariusz koszmarnie spłycający wszystkie wątki poruszone w książce Kinga. Opis fabuły zamieszczony na filmwebie informuje: „Arnie wbrew woli rodziców kupuje stary samochód, który po remoncie zaczyna zabijać za każdą zniewagę”. I faktycznie tym jednym zdaniem można określić cały film, gdyż w zasadzie do tego sprowadzają się wszystkie ukazane na ekranie wydarzenia.
Twórcy zupełnie pominęli postać Rolanda LeBaya oraz spłycili relacje pomiędzy protagonistami, doprowadzając do tego, że powstał film o morderczym samochodzie. Koniec. Żadnej tajemnicy, żadnego pola do interpretacji, akcja przewidywalna od początku aż do finału. Zarówno Arnie, jak i Dennis stali się płaskimi, jednowymiarowymi postaciami, o których nie można napisać nic ponad to, że jeden nastolatek dostał obsesji na punkcie swojego auta, a drugi próbował zdemaskować tajemnicę Christine i ocalić kumpla. W tle przewija się jeszcze Leigh, ale nie wnosi do historii nic istotnego. Czy coś mi się w tym filmie podobało? Myślę, że sceny „atakującego” samochodu zostały dość fajnie zrealizowane. Dobrze dobrano też muzykę, dzięki której atmosfera amerykańskich lat 80. wprost wylewa się z ekranu.
Twórcy zupełnie pominęli postać Rolanda LeBaya oraz spłycili relacje pomiędzy protagonistami, doprowadzając do tego, że powstał film o morderczym samochodzie. Koniec. Żadnej tajemnicy, żadnego pola do interpretacji, akcja przewidywalna od początku aż do finału. Zarówno Arnie, jak i Dennis stali się płaskimi, jednowymiarowymi postaciami, o których nie można napisać nic ponad to, że jeden nastolatek dostał obsesji na punkcie swojego auta, a drugi próbował zdemaskować tajemnicę Christine i ocalić kumpla. W tle przewija się jeszcze Leigh, ale nie wnosi do historii nic istotnego. Czy coś mi się w tym filmie podobało? Myślę, że sceny „atakującego” samochodu zostały dość fajnie zrealizowane. Dobrze dobrano też muzykę, dzięki której atmosfera amerykańskich lat 80. wprost wylewa się z ekranu.
Wiem, że niektórzy miłośnicy horroru uważają, że Christinie Carpentera to dzieło kultowe, idealnie pasujące do specyficznej dla gatunku dekady jaką były lata 80. XX wieku. Niestety nie podzielam tego zachwytu ani w kwestii tego konkretnego filmu, ani rzekomej świetności ówczesnych kinowych hitów grozy (chociaż doceniam wiele slasherów z tamtego okresu). Moim zdaniem ta produkcja cierpi na zbyt jednowymiarowy, mało emocjonujący scenariusz oraz zdecydowanie za mało elementów grozy. Teoretycznie założenia gatunku zostają spełnione, gdyż mamy do czynienia z potworem, który zaburza logiczny porządek przedstawionego świata, ale w praktyce żadna scena nie jest ani straszna, ani nawet niepokojąca. Jeśli oglądaliście film i jesteście przez niego uprzedzeni do powieści to namawiam, żebyście jednak dali szansę książce, gdyż jest dużo lepsza. Natomiast jeśli pozytywnie oceniacie ekranizację to koniecznie napiszcie, co wam się podobało. Chętnie podyskutuję :).
Ocena: 4 / 10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz