Wydawnictwo: Amber
Liczba stron: 248
Książka Briana Keene zaczyna się
tak, jak większość historii z zombie w roli głównej. Pewnego dnia świat obiegła
informacja, że zmarli powstają z grobów i napędzani niemożliwym do opanowania
pragnieniem ludzkiego mięsa, zaczynają atakować żywych. Niewytłumaczalne
zjawisko pojawiło się w każdym zakątku naszej planety, nigdzie nie jest
bezpiecznie. Ludzie bardzo szybko padali ofiarą nieumarłych stworów, ponieważ
nie wiedzieli jak się przed nimi bronić, cierpieli też na psychiczną blokadę
przed unicestwieniem ukochanych osób, które zamieniły się w zombie. W krótkim
czasie cywilizacja rozpadła się z wielkim hukiem. Jim Thurmond swoje
przetrwanie zawdzięcza obsesji na punkcie apokalipsy. Mężczyzna przygotowywał
się na koniec świata od lat, zbudował schron, zamontował w nim generator,
zgromadził zapasy jedzenia oraz potrzebnych przedmiotów. Kiedy świat zaroił się
od nieumarłych potworów, Jim i jego druga żona ukryli się w ciasnym, ale
solidnym bunkrze. Niestety Carrie zachorowała i zmarła. Od tego momentu zrozpaczony
Jim stopniowo popada w szaleństwo, coraz częściej myśli o tym, by zakończyć
swoją marną egzystencję jednym, celnym strzałem w głowę. Jednak wszystko się
zmienia, gdy mężczyzna otrzymuje wiadomość od syna. Kilkuletni Danny błaga ojca
o ratunek. W Jima wstępuje zupełnie nowa wola walki, gdy dowiaduje się, że jego
chłopiec żyje i potrzebuje pomocy. Bohater opuszcza schron i udaje się w
niezwykle niebezpieczną, pełną pułapek podróż do New Jersey.
Wydawałoby się, że od horroru z
zombiakami nie powinno się wymagać zbyt wiele, bo przecież najważniejsze, żeby pojawiła
się dynamiczna, pełna makabrycznych zdarzeń akcja. Możliwe, że w pewnym stopniu
przychyliłabym się do tej obiegowej opinii, gdybym nie poznała uniwersum The Walking Dead. Jednak dzięki
fantastycznemu serialowi i bardzo dobrym książkom Kirkmana i Bonansingi przekonałam
się, że historie opowiadające o apokalipsie zombie mogą zachwycać świetnie
wykreowanymi postaciami oraz zachęcać odbiorców do refleksji poprzez uwikłanie
bohaterów w skomplikowane sytuacje, a także trudne do rozstrzygnięcia dylematy.
Powieść Briana Keene nie osiągnęła poziomu The
Walking Dead. Nie jestem tym faktem zaskoczona, ponieważ nie oczekiwałam od
Nocy zombie niczego ponad sprawnie
napisaną historię, dostarczającą fance horroru trochę rozrywki. W
zasadzie dostałam to, czego chciałam, bo książkę połknęłam w kilka godzin i nie
żałuję, że poświęciłam na nią wolny wieczór, ale mimo tego nie mogę wystawić
wyższej oceny. Keene napisał powieść dla miłośników gatunku i obawiam się, że
czytelnicy, którzy nie są zafiksowani na punkcie zombiaków, mogą czuć się
rozczarowani miałkością bohaterów oraz kilkoma absurdalnymi rozwiązaniami
zastosowanymi przez autora.
Zanim zacznę opisywać, co mi się
nie podobało, chcę zwrócić uwagę na pozytywne aspekty Nocy zombie, ponieważ dzieło amerykańskiego pisarza posiada też
mocne punkty, dzięki którym nie uważam czytania tej książki za stratę czasu. Po
pierwsze, przypadł mi do gustu pomysł uczynienia zombie z niemal każdej istoty.
U Briana Keene nieumarłymi potworami stają się nie tylko ludzie, ale także
ptaki, dzikie zwierzęta, ryby, psy, koty, słowem wszystko, co kiedyś żyło.
Czasami miałam wrażenie, że nawet potężne drzewa czy gęste zarośla pomagają
stworom ścigającym ludzi. Takie rozwiązanie buduje bardzo intensywne poczucie
zagrożenia i beznadziei. Już samo przetrwanie w świecie opanowanym przez
ludzi-zombie wydaje się niezwykle trudne, a co dopiero, gdy do tego dochodzą
jeszcze zwierzęta-zombie. W takiej rzeczywistości nasz gatunek jest w
potrzasku, ponieważ nie może szukać schronienia ani w miastach, ani w lasach.
Człowiek staje się przynętą; mierną, bezbronną istotą, której egzystencja może
zostać przerwana w każdej chwili albo przez gnijące ludzkie zwłoki, albo przez
agresywne nieumarłe zwierzęta. Po drugie, za ciekawe rozwiązanie uważam też
rezygnację ze sportretowania zombiaków, jako potworów kierujących się jedynie
instynktem. Brian Keene wyposażył stwory w inteligencję i to nie jakąś
szczątkową, ale taką, która dorównuje ludzkiej. Zombie potrafią myśleć,
planować i zastawiać pułapki na żyjących. O ile na początku trochę śmieszyła
mnie wizja rozpadających się zwłok kierujących motocyklem, o tyle później
rozbawienie zostało zastąpione przez przerażenie, bo potwory wymyślały coraz
bardziej przebiegłe sposoby dorwania ocalałych.
Pisarz obnażył zło i okrucieństwo
wpisane w ludzką naturę, co również zaliczam do zalet tej powieści. Keene
pokazał, że człowiek potrafi być swoim najgorszym wrogiem i nawet w obliczu
końca cywilizacji nie umie wyzbyć się pragnienia władzy, dominacji nad innymi
oraz chęci pofolgowania wszelkim dewiacjom. Wojsko powinno chronić obywateli
swojego państwa, dbać o ich bezpieczeństwo i zaprowadzać porządek, ale w Nocy zombie żołnierze swoim
postępowaniem budzą jedynie grozę i terror. Zdeprawowani mężczyźni traktują cywili
jak niewolników zmuszanych do spełniania wszystkich zachcianek swoich panów.
Autor powieści nie szczędzi makabrycznych opisów tego, co wojskowi robią z
kobietami niemającymi zamiaru zostać prostytutkami oraz mężczyznami, którzy
ośmielają się sprzeciwiać regułom panującym w obozie. Jak nietrudno się
domyślić akcja obfituje również w przerażające zdarzenia, więc wrażliwsi
czytelnicy mogą mieć problem z przebrnięciem przez opisy walk z zombie,
zwłaszcza tych przegranych, kończących się pożeraniem ludzkiego ciała.
Największym minusem recenzowanej
powieści są bohaterowie. Oprócz wielebnego Martina nikt nie zyskał mojej
sympatii. Jedynie pastor wydał mi się człowiekiem rozsądnie myślącym, uczynnym,
pozbawionym pędu do pakowania się w kłopoty. Nie będę kryć, że Keene nie
postarał się tworząc całą resztę postaci. Nie umiałam kibicować Jimowi w jego
dążeniu do spotkania z synem. Przed apokalipsą mężczyzna nie potrafił wziąć się
w garść i wywalczyć częstszych spotkań z dzieckiem, a po upadku cywilizacji
ograniczył się do wysłania kilku maili (!) do byłej żony z pytaniami czy
wszystko w porządku. Nie otrzymawszy odpowiedzi uznał po prostu, że Danny nie
żyje. Dopiero później wyruszył w szaleńczą podróż i wpadał w furię za każdym
razem, gdy ktoś ośmielił się stwierdzić, że dziecko może być martwe. Nie
przekonała mnie jego metamorfoza z kompletnego nieudacznika w niepokonanego
herosa. Pisarz wprowadził do historii także heroinistkę Frankie, która też ni z
tego, ni z owego podjęła decyzję o zmianie swojego losu. Nie wierzę, że odwyk
wieloletniej ćpunki trwał zaledwie trzy dni i po tym czasie Frankie stała się
prawdziwą twardzielką, odważnie stawiającą czoła zarówno nieumarłym jak i
okrutnym żołnierzom. Jest jeszcze naukowiec Baker, który przyczynił się do
tego, że zwłoki ożywają. Moim zdaniem ta postać stanowi jedynie pretekst do
wprowadzenia dziwacznego wyjaśnienia zombie apokalipsy. Innego pożytku z tego
bohatera nie dostrzegłam. Na dodatek wspomniane wytłumaczenie zombiozy uważam
za dość absurdalne, ponieważ znajduje się ono na pograniczu nauki i metafizyki.
Wolałabym, żeby pisarz zdecydował się na jedną z tych rzeczy i konsekwentnie
się jej trzymał.
O Nocy zombie dowiedziałam się dzięki recenzji Pauliny z bloga W świecie słów. Paulina ostrzega, że zakończenie tej książki jest bardzo
irytujące i po przeczytaniu ostatniej strony od razu powinno się sięgnąć po
kontynuację. Zgadzam się z tą opinią, ponieważ Brian Keene najwyraźniej nie ma
pojęcia o tym, że istnieje klasyczna kompozycja składająca się ze wstępu,
rozwinięcia i zakończenia. Ostatni element po prostu w tej książce nie
występuje. Nie ma czegoś takiego jak finał czy domknięcie wątków, opowieść
zostaje przerwana w emocjonującym momencie i tyle. Nie spotkałam się jeszcze z
taką sytuacją i mam nadzieję, że doczekam się satysfakcjonującego końca w
kontynuacji noszącej tytuł Miasto żywych
trupów.
Ocena: 3,5 / 6
Cykl Jim Thurmond:
1. Noc zombie
2. Miasto żywych trupów
Książka przeczytana w ramach wyzwań Apokalipsa zombie oraz Z półki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz