7 marca 2025

Stacja jedenasta - Emily St. John Mandel

 

Wydawnictwo: Poradnia K
Liczba stron: 400
Pierwsze wydanie: 2015
Polska premiera: 2015

Dużo dobrego słyszałam o tej książce. W internetowych dyskusjach na temat powieści postapokaliptycznych zawsze ktoś przywołuje Stację jedenastą jako przykład wartościowej lektury z tego gatunku, więc postanowiłam w końcu wyrobić sobie własną opinię. Historia rozpoczyna się od nagłej śmierci Arthura Leandera, który na teatralnej scenie, w trakcie przedstawienia doznaje ataku serca. Zdarzenie widzi ośmioletnia Kirsten Raymonde. Tego samego wieczoru do Toronto dociera epidemia gruzińskiej grypy. Wirus jest niezwykle zaraźliwy i zjadliwy, w zasadzie każdy, kto się z nim zetknie po kilku godzinach choruje, a w ciągu paru dni umiera. Grypa rozprzestrzenia się po świecie w zastraszającym tempie, doprowadzając do końca cywilizacji. Dwadzieścia lat później Kirsten należy do wędrownej trupy aktorów, którzy przemieszczają się od osady do osady, grając muzykę klasyczną i wystawiając sztuki Szekspira. Po starym świecie pozostały jedynie wspomnienia, zarośnięte autostrady, walące się budynki oraz splądrowane domy. Kirsten niewiele pamięta ze swojego dzieciństwa, ale obsesyjnie poszukuje informacji na temat Arthura Leandera oraz niezwykłego komiksu, który od niego dostała. 

Zdaję sobie sprawę, że opis fabuły nie brzmi porywająco. Wydawca wspomina jeszcze o postaci niebezpiecznego proroka, z którym bohaterowie spotykają się w pewnym małym miasteczku, ale wątek ten nie jest specjalnie rozbudowany. Nie chciałabym wprowadzać w błąd, sugerując, że Kirsten lub ktokolwiek z jej przyjaciół toczy jakąś walkę albo angażuje się w przywrócenie porządku społecznego sprzed epidemii. Nie o tym jest ta powieść. Emily St. John Mandel stworzyła bardzo refleksyjną historię o przemijaniu i końcu starego świata, na którego zgliszczach wyrasta nowa rzeczywistość. Dużo bardziej surowa, pierwotna, przerażająca dla osób, które pamiętają, że kiedyś po jedzenie można było po prostu pójść do sklepu, informacje sprawdzić w internecie, a dużą odległość pokonać wsiadając w samolot. Najbardziej ujęły mnie fragmenty pokazujące jak ludzie urodzeni już po epidemii i końcu świata z mieszanką niedowierzania, zachwytu, ale też czasem złości przyjmowali opowieści o ciepłych, oświetlonych domach, tętniących życiem miastach i telefonach umożliwiających porozmawianie z kimś przebywającym na drugim końcu świata.

Bohaterowie wędrują od osady do osady, obserwując jak dawny świat odchodzi w niepamięć. Mimo wszystko ludzie nadal łakną piękna, kojącej muzyki, sztuki chwytającej za serce, dlatego Wędrowna Symfonia jest zazwyczaj mile witana przez miejscowych. Świat się zmienił, ale magia teatru, wcielenia się w rolę oraz eskapistycznej ucieczki do wyobrażonej rzeczywistości wciąż działa. Doceniam to, że w książce wątki związane z walką o przetrwanie nie są dominujące. Czytelnik dostaje informacje o tym jak brutalne były pierwsze lata po epidemii, ale bez szczegółów. Wiadomo też, że dwadzieścia lat po końcu świata panuje bezprawie i są miejsca, które bohaterowie omijają szerokim łukiem. Miasteczka rządzone przez fanatyków, samozwańczych proroków, ludzi o dyktatorskich skłonnościach, są gdzieś tam w przestrzeni, ale pozostają na drugim planie. Pod tym względem nie mam nic do zarzucenia Stacji jedenastej. Opowieść o życiu po apokalipsie wydaje się tak skonwencjonalizowana, tak ograna na wszelkie możliwe sposoby, że odbiorca nie powinien spodziewać się niczego nowego. A jednak okazuje się, że nadal można znaleźć poruszającą powieść eksplorującą ten temat.

Niestety jest też wątek, który przeszkadzał mi w książce. W ogóle nie trafiły do mnie retrospekcje poświęcone życiu Arthura Leandera i jego byłej żony Mirandy. Na poziomie fabularnym pomiędzy nimi a główną bohaterką jest pewien drobny związek, za sprawą tytułowego komiksu, ale mam wrażenie, że można byłoby zupełnie zrezygnować z tej historii i książka niczego by nie straciła. Autorka napisała obszerne rozdziały o nieudanym małżeństwie, zagubieniu Leandera oraz projekcie, któremu przez lata oddawała się Miranda. Czytelnik poznaje blaski i cienie aktorskiej sławy, widzi jak wyglądają oznaki końca miłości pomiędzy gwiazdorem filmowym, a kobietą stroniącą od błysku fleszy. Nie będę ukrywać, że nudziły mnie te fragmenty i czekałam na moment, kiedy autorka wróci do teraźniejszości albo skupi się w retrospekcjach na innych postaciach. Mam też zastrzeżenie do dość pobieżnego opisu charakteru protagonistów. Teoretycznie to Kirsten Raymonde jest główną bohaterką, ale w praktyce niewiele się o niej dowiadujemy. Czuję niedosyt, bo wydaje się ciekawą postacią i chciałabym poznać więcej szczegółów o tym jak udało jej się przetrwać epidemię, czy ma jakieś marzenia, co stanie się z nią dalej. Inni bohaterowie, zwłaszcza ci z Wędrownej Symfonii, również nie zostali zbyt obszernie scharakteryzowani. Szkoda, mam wrażenie, że powieść mogłaby na tym skorzystać.

Stacja jedenasta nie wywarła na mnie aż tak dużego wrażenia jak się spodziewałam, ale jestem zadowolona z lektury. Autorka ma nieco inne podejście do postapokaliptycznej opowieści niż większość popularnych pisarzy. Można się przy lekturze zadumać nad kruchością naszego świata, przyzwyczajeniem do wygodnego życia, ale też nieprzemijającymi wartościami takimi jak przyjaźń, lojalność, poszukiwanie sensu życia. Polecam, zwłaszcza jeśli wydaje się wam, że poznaliście już każdą możliwą wizję końca cywilizacji spowodowaną przez śmiercionośny wirus.

  Ocena: 4 / 6

6 komentarzy:

  1. Zaciekawiło mnie to inne podejście do tematu. Złapałam się na zdziwieniu, kiedy napisałaś, że nie biorą się za tam za walkę czy ratowanie świata, bo w głowie miałam już kolejną wizję "The last of us" czy coś takiego. No i aż prychnęłam przy tych samozwańczych prorokach. Zawsze, ale to zawsze narodzi się (albo się zdeformuje, zmieni, zdegeneruje) jakiś rodzaj religii. Widać faktycznie ludzie potrzebują wyjaśnień, znalezienia sensu, choćby ten sens sam w sobie sensu nie miał.

    Naszło mnie piątkowo na filozofowanie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie to jest coś zupełnie innego niż zazwyczaj i nie w typie "The last of Us", więc ciekawie było zapoznać się z trochę inną wizją postapo. Tutaj motyw do tej pseudo religijności jest prosty: "po coś przetrwaliśmy apokalipsę", "ziemia została oczyszczona z grzechu" i takie pierdoły. Masz rację, że tam gdzie niepewność, niezrozumienie i strach pojawiają się mechanizmy mające wytłumaczyć świat i jakoś go oswoić.

      Usuń
    2. Nie wiem, czy oglądałaś "Mgłę", ale od razu skojarzyło mi się, jak szybko powstało tam coś na kształt kultu. Nie wiedzieli, co jest za drzwiami supermarketu, więc było łatwo paplać o bożym gniewie, karze dla grzeszników etc. Brr! Działa za każdym razem, wystarczy tylko połączyć brak wiedzy ze strachem :/

      Usuń
    3. Im jestem starsza, tym bardziej wnerwiają mnie takie motywy. Czy to w książce, czy w filmie. Wiem, że tak się dzieje w życiu, nie chcę dodatkowo pakować sobie do głowy takiej fikcji.

      Usuń
    4. Tak, oglądałam serial i mnie to też wkurzało! Ale chyba nawet bardziej wkurzała mnie ta babka, która miała w słoiku pająka i wszystkim zgromadzonym w kościele cisnęła do głowy, że ona porozumiewa się z jakaś siłą, która przyszła oczyścić tej świat? Nie wiem czy nie pomieszałam czegoś, ale strasznie słaby był ten serial, więc wyparłam z pamięci :)

      Usuń
  2. Raczej nie sięgnę, nie jestem wielką fanką książek post apokaliptycznych.

    OdpowiedzUsuń