4 marca 2024

Worek kości - Stephen King

 

Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 608
Pierwsze wydanie: 1998
Polska premiera: 1998

Spośród wielu powieści Stephena Kinga zgromadzonych na półce, wybrałam Worek kości, kierując się opisem obiecującym mroczny horror oraz opiniami osób, które lekturę już poznały. Niestety tym razem intuicja mnie zawiodła, ponieważ po raz pierwszy miałam ochotę rzucić książkę Kinga w kąt i po prostu o niej zapomnieć. Nie zrobiłam tego, ale czytanie szło mi jak przysłowiowa krew z nosa. Krótki opis fabuły zapowiada interesującą, raczej klasyczną historię grozy, w której głównym wątkiem będzie nawiedzony dom. Mike Noonan cztery lata temu stracił żonę. Jego ukochana zmarła nagle w wyniku pęknięcia tętniaka. Od tego czasu mężczyzna przeżywa kryzys twórczy. Nie tylko nie napisał żadnej powieści, ale też nie potrafi nawet zbliżyć się do komputera bez silnego ataku paniki. Mike z nikim się nie spotyka, nie musi pracować, ponieważ dorobił się małej fortuny; wydaje się, że nie ma już celu w życiu. Pewnego dnia postanawia jednak wyjechać do letniego domu, który odwiedzali z żoną w każde wakacje. Na miejscu szybko zostaje zaangażowany w konflikt pomiędzy młodą wdową, a jej zamożnym teściem. Mike szybko przywiązuje się do nowej znajomej i jej trzyletniej córeczki. W tym samym czasie w jego domu zaczyna dochodzić do dziwnych wydarzeń. Wszystko wskazuje na to, że zmarła żona koniecznie chce się z nim skontaktować.

Trafiałam już na słabsze powieści Kinga (Doktor sen, Komórka), ale ta historia wyjątkowo nie przypadła mi do gustu. Odrzucił mnie już rozwleczony, niekończący się wstęp. Zawsze lubiłam gawędziarstwo autora i nie przeszkadzały mi ani dygresje, ani rozbudowane opisy dotyczące tego, co postaci myślą, czują, robią. Jednak tym razem byłam szalenie zirytowana, kiedy wciąż nie działo się nic konkretnego. Ze szczegółami poznałam harmonogram dnia Mike’a Noonana, dowiedziałam się jak bardzo tęskni za zmarłą żoną, jak traktuje swoją karierę pisarza. Miałam wrażenie, że autor wciąż wspomina to samo zamiast wreszcie przejść do rzeczy i wyprawić bohatera do tego letniego domu. Mike wyjeżdża dopiero około 140 strony. Moim zdaniem naprawdę wszystkie informacje można zawrzeć w 50 stronach, nie potrzeba poświęcać aż ¼ książki na to, żeby czytelnik dowiedział się, że protagonista znajduje się w życiowym dołku. Na dodatek irytowały mnie opisy snów. Nie przepadam za scenami halucynacji, wizji, koszmarów, które są nagminnie wykorzystywane przez twórców grozy i tutaj też miałam po kokardę czytania o tym, że Mike czuł jak dom nad jeziorem go „przyzywa”, widział w snach „coś”, ale nie wiadomo do końca, co to było.

W trakcie lektury nie czułam niepokoju ani zagrożenia, jakby King tym razem nie umiał wykreować odpowiedniej atmosfery i sprawić, żebym przejęła się losem czterdziestolatka przekonanego, że wszystko, co dobre już się skończyło. Mike doświadcza osobliwych wypadków, ale nie robią one specjalnego wrażenia ani na nim, ani na czytelniku. Dziecięcy płacz i kobiecy krzyk rozlegające się w pustym domu, napisy układające się z magnesów na lodówkę oraz jakieś dziwaczne telepatyczne połącznie pomiędzy pisarzem a trzyletnią dziewczynką powinny przestraszyć. Jednak z jakiegoś powodu tak się nie dzieje, strachy nie działają, typowe kingowskie chwyty również nie odnoszą skutku. Po przyjeździe bohatera nad jezioro akcja się nieco zagęściła, ale nie opuściło mnie przekonanie, że King miał pomysł co najmniej na opowiadanie, a nie powieść liczącą sześćset stron. Drażnił mnie też wątek rozkwitającego zauroczenia między Michaelem, a dwudziestoletnią dziewczyną. Myślę, że wystarczy raz wspomnieć albo tylko zasugerować, że czterdziestolatek wciąż opłakujący zmarłą żonę może odczuwać pożądanie na widok znacznie młodszej od siebie kobiety. Nie potrzeba tych wszystkich erotycznych fantazji i snów, które tylko dodatkowo przeciągają historię.

Zwróciłam też uwagę na zabieg, który mnie niesamowicie drażni w powieściach, czyli antycypacja wydarzeń. Kilkukrotnie King pozwala sobie zdradzić dalsze losy bohaterów poprzez wstawki typu: „Następnym razem kiedy ją zobaczył, umierała”, „Wyjechał nie wiedząc, że nigdy już nie wróci do tego domu”. Tego typu wtrącenia bardzo mi przeszkadzały, zabierając i tak nikłą przyjemność z lektury. Po co czytać kolejnych 150 stron, jeśli wiem, że postać i tak umrze, a losy głównego bohatera potoczą się w konkretnym kierunku? Dla mnie nie ma to sensu. Z przykrością stwierdzam, że Worek kości zupełnie nie przypadł mi do gustu. Przegadana, rozciągnięta, miałka historia, w której autor próbuje straszyć czytelnika tanimi, banalnymi chwytami. Wielkie rozczarowanie. 

Ocena: 2 / 6

Przeczytane książki Stephena Kinga:
 
Cmętarz zwieżąt
Lśnienie
Worek kości

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz