29 kwietnia 2014

Dziewczyna ze śniegiem we włosach - Ninni Schulman


Wydawnictwo: Amber
Liczba stron: 400

Moda na skandynawskie, a zwłaszcza szwedzkie kryminały nadal trwa i nic nie wskazuje na to, żeby miała wkrótce przeminąć. Akurat ten trend w literaturze mi odpowiada, więc z chęcią sięgam zarówno po powieści cieszące się już pewną renomą, jak i po książki, które dopiero próbują przebić się do szerokiego grona odbiorców. Jakiś czas temu kupiłam debiutanckie dzieło Ninni Schulman, mimo że jego tytuł chyba nie mógłby być bardziej banalny. Nie czytałam opisu fabuły, ale zapoznałam się z oceną w serwisie Biblionetka (4,42) oraz kilkoma całkiem pozytywnymi recenzjami i stwierdziłam, że warto zaryzykować. Okładka upstrzona jest marketingowymi hasłami głoszącymi, że jest to świetna, na wskroś skandynawska, wielowątkowa i znakomicie napisana historia, o której stworzeniu Camilla Läckberg mogłaby tylko pomarzyć. No cóż, moim zdaniem Dziewczyna ze śniegiem we włosach to taki kryminalny zwykłak i nie ma się czym zachwycać. Intryga jest poprawna, bohaterowie zwyczajni, styl pisania też niczym się nie wyróżnia. Nie jest źle, ale cudów nie ma i śmiem twierdzić, że jednak to pani Schulman mogłaby się czegoś od Läckberg nauczyć.

Szesnastoletnia Hedda wychodzi na sylwestrową imprezę do koleżanki. Jednak mijają godziny, a później dni, a dziewczyna nie wraca do domu i nie daje żadnego znaku życia. Zaniepokojeni rodzice zgłaszają na policji zaginięcie córki. Kilka dni później ktoś odkrywa w ziemiance nagie ciało młodej dziewczyny, która z całą pewnością została zamordowana. Czy to Hedda? Pytania mnożą się w zastraszającym tempie, a odpowiedzi nie nadchodzą, mimo że policja robi, co może. W sprawę mocno angażuje się dziennikarka Magdalena Hansson, która po rozwodzie wróciła w rodzinne strony, by odzyskać równowagę i skupić się na wychowaniu sześcioletniego synka. Nagle okazuje się, że niejeden mieszkaniec spokojnego miasteczka położonego w regionie Värmland ma wiele do ukrycia i Magda może zapomnieć o sielskim życiu na prowincji. Zwłaszcza, gdy jej tropem podąża przestępca.

Mam nadzieję, że dobrze mnie zrozumiecie. Debiut Ninni Schulman jest całkiem przyzwoity i jestem pewna, że powieść podobałaby mi się bardziej, gdybym dopiero zaczynała przygodę ze szwedzkimi kryminałami. Jednak teraz jestem już bardziej wybredna i zaledwie poprawna historia o poszukiwaniach mordercy nie może u mnie otrzymać wysokiej oceny. Nie znaczy to, że powinniście omijać tę książkę szerokim łukiem, bo jako niewymagające czytadło sprawdza się dobrze. Przyznam też, że czuję się dość dziwnie, nadając tej lekturze miano „czytadła”, bo temat poruszony przez pisarkę jest bardzo ważny i bulwersujący, ale wszystko zostało opisane w sposób chłodny, niewzbudzający u czytelnika emocji. Zaginięcie nastoletniej Heddy powoduje lawinę innych zdarzeń, na skutek których na jaw wychodzą obrzydliwe sekrety. Nie mogę napisać zbyt wiele, ale z pewnością nic się nie stanie jak zdradzę, że Dziewczyna ze śniegiem we włosach nie jest jedynie opowieścią o morderstwie. Autorka poruszyła także inną, istotną kwestię, ale jak dla mnie wciąż zachowywała dystans. Miałam wrażenie, że nie potrafi opisać tego tematu tak, by zszokować i poruszyć.

Podobno główną bohaterką książek Schulman jest wspomniana już Magda Hansson, ale w moim odczuciu w tej powieści właściwie nie ma najważniejszej postaci. Oczywiście pisarka sporo miejsca poświęciła dziennikarce, ale równie ważną rolę odgrywają policjanci Petra Wilander i Christer Berglund. Wydawało mi się czasami, że postać Magdy jest trochę zbędna, jakby autorka na siłę wcisnęła w historię rozwiedzioną dziennikarkę zabawiającą się w detektywa. Kobieta irytowała mnie swoim nieodpowiedzialnym i nieprofesjonalnym zachowaniem. Dzwoniła na komendę pod byle pretekstem, żeby tylko zdobyć jakieś informacje do artykułu, ale już o najważniejszej sprawie nie pisnęła ani słówka. Zamiast tego sama wzięła się do roboty i pozwoliła się zdemaskować w bardzo głupi sposób. Zresztą takich mało logicznych zachowań bohaterów jest w tej książce więcej. Jedna z postaci bardzo martwi się o swoje dziecko, ponieważ nie można się z nim skontaktować przez kilka dni, ale nie przyjdzie jej do głowy, żeby przez ten czas podjąć jakieś działania. Po prostu siedzi, czeka, zamartwia się i wyobraża sobie najgorsze scenariusze, ale nic nie robi. Z kolei inna bohaterka w kluczowym momencie wykazuje się taką niezdarnością, że to woła o pomstę do nieba.

Intryga kryminalna nie należy do najgorzej obmyślonych, chociaż nie odczuwałam wielkiego napięcia ani przez chwilę. Czytałam sobie, ale w każdej chwili mogłam odłożyć książkę na bok i zająć się czymś innym. Dobry kryminał raczej nie pozwala na tak beztroskie porzucenie lektury. Zaangażowanie w historię utrudniały także nietypowe przeskoki pomiędzy wydarzeniami. W jednym akapicie śledziłam losy Magdy, a stronę dalej już przenosiłam się do innego bohatera. I tak przez cały czas. Podział na rozdziały jest właściwie zbędny w takiej sytuacji, bo najważniejsze są akapity. Nie wiem, dlaczego Ninni Schulman nie skupia się przez kilka stron na jednej postaci tylko wciąż zmienia obiekt zainteresowania. Może taki zabieg miał uczynić historię bardziej dynamiczną? Moim zdaniem to nie wypaliło, zwłaszcza że prawie każdy akapit zaczyna się od imienia i nazwiska bohatera, więc wciąż czytałam, że Magdalena Hannson zrobiła coś tam, Petra Wilander coś tam itd. Jakby nie można było rozpocząć nowego akapitu od czegoś innego niż personalia postaci.

Ponarzekałam na tę książkę i to chyba całkiem sporo, ale nie chcę was do lektury zniechęcać tylko przygotować na to, co otrzymacie decydując się na przeczytanie Dziewczyny ze śniegiem we włosach. Sama nie żałuję czasu poświęconego na tę powieść, zapewne przeczytam również drugą książkę tej autorki, ale z przykrością muszę stwierdzić, że historia nie wywarła na mnie zbyt dużego wrażenia. Czytało się dość przyjemnie i nic poza tym. 

Ocena: 3,5 / 6

Cykl Magdalena Hansson

1. Dziewczyna ze śniegiem we włosach
2. Mężczyzna, który przestał płakać

Książka przeczytana w ramach wyzwań Czytamy kryminałyGrunt to okładkaZ półkiKlucznikKryminalne wyzwanie

25 kwietnia 2014

Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści - H.P. Lovecraft


Wydawnictwo: Vesper
Liczba stron: 792

Zbiór opowiadań Lovecrafta otrzymałam w prezencie z okazji ostatnich urodzin i jak tylko zdjęłam ozdobne opakowanie i zobaczyłam, co też się w nim kryje, wiedziałam, że jest to najlepszy książkowy podarunek, jaki kiedykolwiek dostałam. Od dawna bowiem chciałam zapoznać się z twórczością pisarza okrzykniętego mistrzem fantastyki grozy, którego dzieła od wielu dekad inspirują nie tylko literatów, ale także muzyków, twórców gier komputerowych i rysowników. Książka kilka miesięcy przeleżała na półce, ponieważ uznałam, że do tego, by wkroczyć w świat opowiadań Lovecrafta potrzebuję spokoju oraz czasu na to, żeby nieśpiesznie delektować się każdym słowem. Później jednak doszłam do wniosku, że skoro nic nie wskazuje na to, bym nagle mogła zapomnieć o wszystkich obowiązkach na wiele dni i po prostu oddać się lekturze, to nie ma sensu dłużej zwlekać z zatopieniem się w tę osobliwą i pełną potworności rzeczywistość. Otworzyłam książkę, zaczęłam czytać pierwsze opowiadanie i przepadłam. Howard Phillips Lovecraft to wirtuoz słowa pisanego, posiadający tak bogatą, a zarazem przerażającą wyobraźnię, że doprawdy nie sądzę, by jakikolwiek inny pisarz mógł się z nim równać.

Twórczość tego artysty po prostu mnie urzekła. Ale nie w taki oczywisty sposób wynikający z niemożności przerwania lektury; przerażenia wywoływanego przez opisy potwornych światów i istot czy też prostego stylu, dzięki któremu „książka czyta się sama”. Żaden z wymienionych wyznaczników świetnej lektury, moim zdaniem do Zgrozy w Dunwich nie pasuje, ponieważ zbiór podczytywałam niemal przez dwa miesiące, odczuwana groza wcale nie była tak wielka, a język momentami wydawał mi się nazbyt archaiczny. Dlaczego więc wystawiam opowiadaniom Lovecrafta najwyższą ocenę? Już tłumaczę. Zachwycił mnie paradoks jego prozy. Z jednej strony pisarz wykazał się niesamowitą konsekwencją w kreowaniu przedziwnych istot i sytuacji, w których dochodzi do spotkania głównego bohatera z potworem, przez co wszystkie teksty są spójne. Ale jednocześnie, wykorzystane motywy, odwołania i nadnaturalne postaci zostały potraktowane z zaskakującą swobodą. W większości utworów zgromadzonych w tym zbiorze pojawiają się przedstawiciele nieznanych, przybyłych z kosmosu cywilizacji stanowiący dla bohaterów zagrożenie. Są więc wzmianki o istotach nazywanych Wielkimi Przedwiecznymi; potężnych bóstwach takich jak Cthulhu czy Dagon, a także przedziwnych koncepcjach międzygwiezdnych podróży umysłu. To wszystko sprawia, że uniwersum stworzone przez Lovecrafta, nazywane także mitologią Cthulhu, pozostawia tak wiele luk, które wypełniają czytelnicy oraz inny artyści, odwołując się w swoich dziełach do prozy amerykańskiego pisarza.

W akapicie powyżej napisałam, że obcowanie z tekstami autora nie dostarcza potężnej dawki przerażenia i swoje zdanie podtrzymuję, ponieważ w trakcie lektury nie czułam się specjalnie wystraszona. Jednak muszę uściślić jedną rzecz – czytając opowiadania Lovecrafta wcale się nie bałam, ale prawdziwa, ta najgorsza i najpotężniejsza groza przychodziła w chwilach, gdy odkładałam książkę na półkę. Te historie we mnie zostały, nie sposób o nich zapomnieć, ponieważ powracają w postaci uporczywych myśli, skojarzeń i rozważań o tym czy autor nie zawarł w nich cząstki prawdy, czy przypadkiem nie posiadał wiedzy niedostępnej innym ludziom. Recenzowany zbiór pobudził moją wyobraźnię i po raz pierwszy od dawna czuję, że chciałabym do przeczytanej książki wrócić w przyszłości. Muszę również przyznać, że proza Lovecrafta wywołuje jeszcze większe wrażenie, jeśli choć trochę zna się biografię pisarza. Związków pomiędzy samym autorem, a postaciami przez niego stworzonymi jest naprawdę sporo. Mężczyzna nigdy nie pracował, całe życie oddawał się przeróżnymi badaniom i studiom, a przez okres około pięciu lat w ogóle nie opuszczał swojego domu. Jego matka uważała ponoć, że syn nie pokazuje się innym ludziom, ponieważ ma odrażającą, zniekształconą twarz. Zastanawiające, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że bohaterowie jego utworów byli rozmiłowani w nauce, nie parali się zwyczajną pracą, cierpieli na przeróżne schorzenia psychiczne, a często także stawali się okrutnie oszpeceni przez monstra, które kradły ich dusze i umysły.

Nie będę przytaczać fabuł poszczególnych historii, ponieważ prawdę mówiąc, nie wydaje mi się, żeby koniecznością było wspominanie, o czym opowiada piętnaście niesamowitych lovecraftowskich tekstów. Mam nadzieję, że zachęcę was stwierdzeniem, że wszystkie utwory z tego zbioru bardzo mi się podobały. Największe wrażenie wywarły na mnie opowieści, w których odbiorca stopniowo zostaje wciągnięty do fikcyjnego świata i razem z głównym bohaterem pogrąża się w narastającym szaleństwie. Moje ulubione opowiadanie nosi tytuł Widmo nad Innsmouth. Uważam, że jest ono wyrazem prawdziwego kunsztu pisarza, objawiającego się zdolnością do tworzenia tak gęstej, wieloznacznej i niepokojącej atmosfery, że czasem naprawdę miałam wrażenie, że lada moment stanę oko w oko z ludźmi o rybiej aparycji albo zatrzymam się z obok starego Zadoka Allena, by wysłuchać jego opowieści o upadku i przemianie portowego miasteczka. Wyróżnię jeszcze Zew Cthulhu – tekst ten zauroczył mnie pomieszaniem jawy i snu, włączeniem do opowieści szaleństwa niewyjaśnionego pochodzenia oraz oczywiście charakterystyką przedziwnych stworów przypominających skrzyżowanie roślin ze zwierzętami, a także zamieszkiwanego przez nie przerażającego kamiennego miasta R’lyeh.

Pisałam niedawno, że rzadko zwracam w swoich recenzjach uwagę na tłumaczenie, ale tym razem znów muszę zrobić wyjątek, ponieważ przekład w tym wydaniu jest genialny. Maciej Płaza stanął przed niewiarygodnie trudnym zadaniem, jakim jest oddanie w naszym języku specyficznego, archaicznego stylu Lovecrafta. Uważam, że znakomicie sobie z nim poradził, na dodatek napisał także świetną analizę twórczości pisarza, która oczywiście tematu nie wyczerpuje, ale stanowi ciekawy komentarz do zawartych w zbiorze opowiadań.  To wydanie zawiera także sugestywne, mroczne ilustracje idealnie dopełniające treść utworów. Twórczość H. P. Lovecrafta wywarła na mnie ogromnie wrażenie, jestem przekonana, że jeszcze nie raz będę do niej wracać. Uważam też, że dla fanów horroru i fantastyki jest to pozycja obowiązkowa.

Ocena: 6 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwań: Z półki oraz Klucznik

22 kwietnia 2014

Komarów - Bart Nijstad


Wydawnictwo: Centrala
Liczba stron: 156

Na początku tego roku napisałam notkę, w której wypunktowałam kilka czytelniczych postanowień. Jednym z nich było zapoznanie się z gatunkami do tej pory omijanymi. Muszę przyznać, że jak na razie całkiem nieźle wywiązuję się z wyznaczonego sobie zadania, ponieważ skusiłam się już na książki fantasty, science fiction, a nawet biografię. Postanowiłam więc pójść krok dalej i sięgnęłam po powieść graficzną. Rysunkowe opowiadania nigdy nie znajdowały się w kręgu moich zainteresowań, więc od razu przyznam się, że nie jestem ani ekspertką od komiksów, ani ich stałą czytelniczką. W związku z tym nie czuję się zbyt komfortowo opiniując dzieło młodego holenderskiego rysownika Barta Nijstada. Jednak skoro dzielę się z wami przemyśleniami dotyczącymi każdej przeczytanej lektury, to i o Komarowie kilka słów napiszę.


Powieść składa się z trzech rozdziałów i epilogu poprzedzonych prologiem. Ciężko mi streścić jej fabułę, ponieważ historia zbudowana jest z kilku, dość swobodnie potraktowanych wątków, które niekoniecznie łączą się w jakąś logiczną całość. Akcja rozgrywa się w tytułowym Komarowie – mieście nazwanym tak od czasu, gdy nad kościelną wieżą pojawił się rój złożony z tysięcy dokuczliwych owadów. Czytelnik poznaje młodego chłopaka, który zostaje zatrudniony w miejscowej fabryce asfaltu; lokalnego działacza walczącego o zamknięcie zakładu produkującego asfalt oraz jego nastoletniego syna przeżywającego pierwsze seksualne fascynacje. Ważną postacią jest również niepełnosprawna kobieta spędzająca czas na lepieniu figur o dziwnym i niepokojącym kształcie. Bohaterowie zajęci są swoim życiem składającym się z codziennych, rutynowych czynności i nie zauważają, że lada chwila Komarów pogrąży się w apokaliptycznym chaosie.

Bart Nijstad stworzył bardzo nietypową, może nawet powinnam napisać awangardową historię, która niestety nie zdobyła mojego uznania. Najbardziej przeszkadzał mi brak spójności fabuły. W każdym rozdziale autor położył nacisk na coś innego, więc związek pomiędzy kolejnymi częściami jest bardzo luźny. Podobały mi się wątki podjęte na początku powieści – przybycie młodego chłopaka do Komarowa i próby odnalezienia się w nowej rzeczywistości oraz konflikt pomiędzy pracującymi w fabryce, a resztą miasta. Między wierszami można odczytać także krytykę rasizmu oraz przemocy używanej do zaprowadzenia w społeczności porządku. Żałuję jednak, że każdy taki motyw czy wątek właściwie do niczego głębszego nie prowadzi. Nijstad sytuuje bohaterów w jakiejś problematycznej sytuacji, pokazuje pewne zdarzenia, stanowiące konsekwencje ich czynów, ale nic dalej za tym nie idzie. Mam wrażenie, że z każdą stroną logika historii gdzieś się rozmywa. Możliwe, że po prostu nie potrafię dostrzec drugiego dna w tym komiksie, a może jest on zbyt hermetyczny dla laika, więc w takim przypadku chyba nie powinniście sobie brać mojej opinii do serca. Niestety nic nie poradzę na to, że powieść graficzna młodego Holendra bardziej mnie rozczarowała i zdezorientowała niż usatysfakcjonowała.


Komarów wyróżnia specyficzna, ciężka atmosfera kreowana przez szare, ponure, bardzo przygnębiające rysunki. Bohaterowie zajmują się zwyczajnymi czynnościami i tak naprawdę niewiele można o nich powiedzieć, ale patrząc na kolejne kadry, miałam wrażenie, że wszyscy są sfrustrowani, źli i w depresyjnym nastroju. Historia opowiadana jest głównie za pomocą rysunków, ponieważ tekst pojawia się niezwykle rzadko. Redukcja przekazu niemal do samego obrazu nie pomaga w interpretacji, więc może dlatego nie odebrałam tego dzieła pozytywnie. Komiks Barta Nijstada czasami jest surrealistyczny i groteskowy, a czasem do bólu realistyczny. Przyznam, że śledząc poszczególne kadry często czułam się zagubiona, a nawet trochę zniechęcona. W 2012 roku ta praca została nagrodzona na Międzynarodowym Festiwalu Kultury Komiksowej Ligatura, więc nie neguję tego, że przedstawia dużą wartość. Po prostu ja nie jestem w staniej jej dostrzec i dlatego komiksowym laikom odradzam sięganie po Komarów.

*Obrazki pochodzą ze strony picturebook.pl.
Ocena: 2,5 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater.

 

18 kwietnia 2014

Ciemny Eden - Chris Beckett


Wydawnictwo: MAG
Liczba stron: 336

Zwlekałam z przeczytaniem tej powieści nieprzyzwoicie długo, mimo iż wiedziałam, że recenzja powinna ukazać się jak najszybciej. Co jakiś czas brałam książkę Chrisa Becketta do ręki, ale zaraz ją odkładałam na półkę, usprawiedliwiając się, że teraz nie mam ochoty na taką lekturę. Przez pewien czas żałowałam nawet, że zgłosiłam się po egzemplarz recenzencki, bo przecież historie science fiction nie należą do moich ulubionych. W końcu jednak postanowiłam się przemóc i zapoznać z powieścią. Trudno było mi wejść w osobliwy świat wymyślony przez brytyjskiego pisarza. Początkowo bez większego entuzjazmu przewracałam kolejne strony, poznając bohaterów i ich prymitywną egzystencję, ale stopniowo zaczęłam angażować się w opisaną historię. Niepostrzeżenie powieść zawładnęła moim wolnym czasem, zmuszając mnie do tego, bym czytała więcej i więcej. Nawet nie wiem, kiedy przestałam myśleć o tej książce jako o obowiązku, a zaczęłam sięgać po nią w każdej wolnej chwili. Teraz z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że Ciemny Eden to lektura oryginalna i zasługująca na uwagę, choć początek wcale na to nie wskazuje.

Tytułowy Eden to obca, dziwna planeta, na której nie istnieje podział na dzień i noc, ponieważ świat nieustannie spowija mrok. Jedynym źródłem światła są drzewa pompujące z podziemi ciepły sok i świecące swoim własnym blaskiem. Na Edenie mieszka Rodzina, czyli grupa ponad pięciuset ludzi, będących potomkami Toma i Angeli – kosmicznych rozbitków, którzy przylecieli na tę cudaczną planetę z Ziemi. Od pokoleń członkowie Rodziny żyją w ten sam sposób – polują, jedzą, śpią, robią prymitywne narzędzia, rozmnażają się, ale przede wszystkim czekają aż na niebie znów pojawi się ogromny statek i zabierze wszystkich do pięknego, jasnego świata, w którym ludzie mają auta, komputery, radyjo i Py-ront. Jednak nie wszyscy uważają, że najlepiej siedzieć w jednym miejscu i czekać nie wiadomo jak długo. John Czerwoniuch chce czegoś więcej; nie ma określonego planu, ale nie waha się złamać edeńskich praw i postąpić tak, jak jeszcze nikt przed nim.

Książka Becketta nie zauroczyła mnie od pierwszej strony, ale za to im dalej brnęłam w historię, tym bardziej mi się ona podobała. Czytelnik poznaje bohaterów jako jedną, zżytą ze sobą społeczność, która wszystko robi tak, jak nakazali im przodkowie wiele lat temu. Edeńczycy niczego nie ulepszają, nie odkrywają, nie zmieniają, ponieważ żyją nadzieją, że wkrótce przybędzie statek kosmiczny i zabierze ich do lepszego świata. Trwają w ciągłym oczekiwaniu nie rozumiejąc, że Rodzinie potrzeba zmian i to gruntownych. W końcu jeden człowiek dostrzega konieczność rozwijania się, przekraczania kolejnych granic i stawiania sobie wyzwań, ale jak można się domyślać, większość nie podziela jego zdania. Autor świetnie sportretował obraz zbiorowości, w której tradycja ściera się z chęcią odkrywania nowych rzeczy i wprowadzania ulepszeń. Czytając o działaniach podejmowanych przez Johna Czerwoniucha, o decyzjach Rady mających utemperować chłopaka oraz o konsekwencjach wyborów dokonanych zarówno przez jedną, jak i drugą stronę, miałam wrażenie, że tak właśnie rodziła się cywilizacja, którą znamy dzisiaj. Ludzie zaczynali od małych rzeczy, krok po kroku przesuwali granicę udowadniając sobie i innym, że mogą pokonać kolejną przeszkodę. Oczywiście nie wszyscy czuli taką potrzebę, większość wolała po prostu trwać w spokoju, nie przejmując się przyszłością i nie rozmyślając o potencjalnych możliwościach. Jednak ktoś odważny w końcu się znalazł i rutyna została przerwana. Ogromny plus należy się pisarzowi za to, że pokazał pozytywne oraz negatywne skutki zmian, jakie pociągnął nowatorski sposób postrzegania rzeczywistości. Postępowanie zgodnie z tradycją było nudne i uwsteczniające, ale zapewniało bezpieczeństwo. Każdy członek Rodziny znał reguły wspólnego życia i wiedział, że inni będą ich przestrzegać. Zerwanie z przeszłością doprowadziło do chaosu i pojawienia się zła. Nic nie było już takie samo po tym, jak główny bohater podjął pewne decyzje.

Oryginalności całej historii dodaje osobliwy świat wykreowany przez autora. O ile problemy, z którymi zmagają się postaci oraz trapiące ich dylematy są uniwersalne, o tyle wygląd zamieszkiwanej przez nich planety stwarza duże pole do popisu dla wyobraźni odbiorcy. Drzewa z lampionami na gałęziach, zwierzęta z kilkoma parami nóg i dziwnymi czułkami na głowie, surowy klimat oraz niezwykłe właściwości pewnych roślin zapewniają opowieści element tajemniczości i nieprzewidywalności, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy znów na pierwszy plan wysunie się kolejna przedziwna cecha tego świata.  Pierwszoosobowa narracja prowadzona z perspektywy różnych postaci pozwala na dokładne przedstawienie wszystkich wydarzeń wraz z różnymi ich skutkami. Głównym bohaterem jest wspomniany już John Czerwoniuch, ale na szczęście pisarz pozwolił też dojść do głosu innym mieszkańcom, więc czytelnik może niemal każdą sytuację poznać z kilku punktów widzenia.

Zazwyczaj w recenzjach nie wspominam o tłumaczeniu, ponieważ nie znając oryginalnego tekstu, nie mogę odnosić się do tego problemu. Ponadto pisarze nie mają przecież wpływu na to jak ich dzieła zostaną przełożone, więc ocenianie powieści przez ten pryzmat raczej nie byłoby sprawiedliwe. Jednak teraz zrobię wyjątek, ponieważ uważam, że Ciemny Eden stanowił nie lada wyzwanie dla tłumacza. W książce pojawia się mnóstwo neologizmów, które na dodatek czasem są połączone z imionami, więc domyślam się, że Wojciech M. Próchniewicz musiał się natrudzić, żeby stworzyć polskie odpowiedniki. Moim zdaniem efekt jest świetny, gdyż wszystkie zlepki słów są logiczne i dobrze dopasowane. Powieść napisana jest bardzo prostym językiem, co pewnie nie każdemu przypadnie do gustu. Jednak mnie się wydaje, że to udany zabieg, ponieważ oddaje sposób myślenia ludzi, którzy w większości nie potrafili pisać ani czytać, mieszkali w prymitywnych szałasach i mieli problem z nazwaniem pewnych zjawisk czy emocji. Prosty język nie przekreśla głębi płynącej z tekstu, więc uważam, że Beckett obrał słuszną drogę. Muszę jednak zwrócić uwagę na pewną denerwującą manierę. Otóż, bohaterowie w każdej emocjonującej sytuacji przywołują swoich przodków w dość specyficzny sposób, krzycząc: „Na cycki Geli” lub „Na fiuty Toma i Harry’ego”. Rozumiem, że to element podkreślający prostotę bohaterów, ale stanowczo nadużywany, przez co czasami naprawdę miałam dość, kiedy po raz kolejny widziałam w tekście takie wtrącenia.

W moim odczuciu Ciemny Eden to jedna z oryginalniejszych historii, jakie miałam okazję poznać. Początkowo trudno się w nią zagłębić, ale ten stan nie trwa długo, więc naprawdę warto dać książce Chrisa Becketta szansę. Nie zrażajcie się tym, że to literatura science fiction. Nawet, jeśli na co dzień nie gustujecie w tym gatunku, to opowieść o zmieniającej się społeczności i nowych wyzwaniach podejmowanych przez człowieka może się wam spodobać.

Ocena: 5 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwań Grunt to okładka oraz Klucznik.

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater.