31 lipca 2014

Gra o tron - George R.R. Martin


Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 844

Świat wymyślony przez George’a R.R. Martina atakuje z każdej strony. Ze świecą szukać osoby, która nie kojarzy nazwiska pisarza, nie słyszała o serialu produkowanym na podstawie jego powieści czy nie była świadkiem rozmowy znajomych na temat wydarzeń opisanych w cyklu Pieśń lodu i ognia. Przez długi czas opierałam się pędowi do poznania tej serii, bo jednak literatura fantasy wciąż nie zaskarbiła sobie mojego uznania w takim stopniu jak kryminał czy horror. Poza tym chciałam trochę poczekać i na spokojnie zapoznać z kolejnymi tomami, gdy w sieci spoilery nie będą atakować na każdej stronie, a przyjaciele przestaną z błyskiem w oczach rozprawiać na temat losów kolejnych bohaterów. Jednak zmieniłam zdanie kiedy mój chłopak zaproponował, żebyśmy słuchowiskiem urozmaicili sobie kilkugodzinną podróż pociągiem. Zgodziłam się, a że pod ręką mieliśmy tylko powieść Martina w wersji audio, to wybór był oczywisty. Ostatecznie w ten sposób poznałam jedynie prolog i pierwszy rozdział Gry o tron, dlatego że historia spodobała mi się tak bardzo, iż postanowiłam najpierw sięgnąć po książkę, a dopiero później dokończyć słuchowisko. Jeśli jeszcze nie znacie tej powieści, nie zwlekajcie. Na własnym przykładzie wiem, że nie warto czekać, bo to naprawdę świetna lektura. Natomiast jeśli czytaliście Grę o tron, nie wahajcie się podzielić swoją opinią w komentarzach.

Jeszcze zanim pomyślałam o tym, żeby sięgnąć po powieść Martina, słyszałam od znajomych, że w tym dziele pojawia się zatrzęsienie bohaterów, a fabuła jest tak skomplikowana, że nie sposób jej streścić bez zdradzania istotnych wydarzeń. Rzeczywiście pisarz pofolgował sobie w tworzeniu postaci, ale nie ma sensu przerażać się ich ilością, bo jest prosty sposób, żeby nad wszystkimi zapanować. Do tej kwestii wrócę jeszcze w którymś z kolejnych akapitów, ponieważ teraz chcę zatrzymać się na moment na fabule. Nie będę zaprzeczać, że historia jest wielowątkowa i rozbudowana, ale tak naprawdę potencjalny czytelnik powinien wiedzieć tylko tyle, że zasiadający na Żelaznym Tronie Robert Baratheon z dnia na dzień czuje się coraz mniej pewnie. Król ma wrażenie, że władza wymyka mu się z rąk, choć często sam przed sobą woli udawać, że jest inaczej. W końcu postanawia udać się na daleką północ, by spotkać się ze swoim wiernym przyjacielem lordem Eddardem Starkiem, któremu składa propozycję nie do odrzucenia. Stark przeczuwa, że nadchodzą ciężkie czasy, a pokój w Siedmiu Królestwach ma kruche podstawy. Na dodatek zbliża się zima, chłód, jakiego ludzie jeszcze nie poznali. Ożywają stare legendy o istotach, które pewnego dnia opuszczą gęste lasy i zapragną odzyskać dawno utracone ziemie, a na królewskim dworze lordowie walczą między sobą o wpływy. Rozpoczyna się gra o tron.

Narracja prowadzona jest z perspektywy wielu postaci, wśród których dominują bohaterowie z rodu Starków. Zazwyczaj bardzo lubię jak pisarze stosują taki zabieg, ponieważ pozwala on dobrze poznać każdego protagonistę, a tym samym daje szerszy ogląd na całą historię. Oczywiście Martin również taki efekt uzyskał, ale akurat w przypadku jego książki oddanie głosu różnym bohaterom sprawiło też, że czasami poszczególne rozdziały tworzą niemal zamkniętą całość, więc nie zawsze czułam palącą potrzebę pochłonięcia kolejnych stron, mimo że fabuła mnie bardzo interesowała. Powstała dość dziwna sytuacja, bo z jednej strony zastanawiałam się, co też wydarzy się dalej, ale z drugiej nieco odwlekałam moment powrotu do lektury, dlatego że w poprzednich rozdziałach zabrakło cliffhangera. To się oczywiście zmienia w miarę rozwoju akcji i z czasem w książce pojawia się coraz więcej emocjonujących wydarzeń, niemniej wprowadzenie do historii jest stosunkowo długie. Możliwe, że z racji na objętość tego tomu jak i na rozmach całego cyklu nie powinnam się czepiać, ale musiałam o tym wspomnieć, zwłaszcza że jest to jedyny minus, jaki dostrzegłam w Grze o tron.

Jak już zasygnalizowałam wcześniej, nie przejmujcie się natłokiem bohaterów. Wprawdzie jest ich więcej niż w wielu innych powieściach, ale wszystkich da się zapamiętać już od początku, a im dalej, tym łatwiej, ponieważ z czasem poszczególne nazwiska oraz stopnie pokrewieństwa między postaciami układają się w spójną całość. Najważniejsze, żeby skupić się na rodzinie Starków i Lannisterów, a w dalszej kolejności Baratheonów oraz Tullych, na resztę przyjdzie czas później. Oczywiście każdy protagonista wyróżnia się na tle innych ze względu na specyficzne cechy charakteru. Mamy więc honorowego i lojalnego lorda Eddarda Starka, jego szlachetną i odważną żonę lady Catelyn, ich córki: wyniosłą i głupiutką Sansę oraz nieustraszoną Aryę. Pojawia się także dumna i nieprzejednana królowa Cersei, rozkapryszony książę Joffrey, karzeł Tyrion cechujący się przenikliwością oraz inteligencją. Jest też bękart Jon Snow i ostatnia z rodu zasiadającego niegdyś na tronie – księżniczka Daenerys Targaryen. Nie mogę odmówić Martinowi dbałości o wiarygodne przedstawienie bohaterów, co w moich oczach stanowi jedną z głównych zalet Gry o tron. W książce znalazło się miejsce dla niezwykle barwnych postaci i oryginalnie poprowadzonych wątków. Jak się domyślacie protagonistów jest znacznie więcej niż ci, których wymieniłam, dlatego jestem przekonana, że każdy czytelnik znajdzie swojego faworyta, ale ostrzegam, bądźcie przygotowani na to, że w kolejnej części może go zabraknąć. Autor bowiem nie wydaje się zbyt przywiązany do swoich literackich dzieci i nie waha się ich uśmiercać. Wprawdzie w tej części z większością obszedł się w miarę łagodnie, ale niestety nie wszyscy moi ulubieńcy przetrwali.

Mam wrażenie, że pierwszy tom cyklu to dopiero przedsmak tego, co serwuje później George Martin, bo skoro już pokazał czytelnikom swoich bohaterów w przeróżnych sytuacjach, pozwolił się z nimi zżyć oraz zaangażować w opisane wydarzenia, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w kolejnych częściach podkręcał atmosferę. Zresztą już w Grze o tron nie brakuje emocji, ponieważ trudno pozostać obojętnym, kiedy w fabule roi się od intryg, zdrad, nieprzewidywalnych decyzji postaci, niespełnionych miłości, turniejów rycerskich, a także prawdziwych walk na śmierć i życie. Finał tej części zwiastuje też większy nacisk na elementy fantasy w kolejnych tomach. Nie sposób pisać o cyklu Pieśń lodu i ognia bez wzmianki o serialu mającym rzesze fanów na całym świecie. Nie widziałam ani jednego odcinka i na razie nie mam zamiaru tego zmieniać, ponieważ najpierw chcę poznać wszystkie dostępne powieści. Przyznam jednak, że jestem trochę ciekawa jak wydarzenia zostały przedstawione na ekranie. Według mojego chłopaka serial powinien nosić tytuł „Cycki i smoki” ze względu na ilość scen erotycznych, co oznaczałoby, że pod tym względem telewizyjna adaptacja różni się od pierwszego tomu, ponieważ nie zauważyłam, żeby w Grze o tron erotyka była specjalnie wyeksponowana. Może kiedyś obejrzę kilka odcinków, wiem jednak na pewno, że po książki Martina sięgnę już bez wahania.

Ocena: 5 / 6

Cykl "Pieśń lodu i ognia"

2. Starcie królów
3.1 Nawałnica mieczy: Stal i śnieg
3.2. Nawałnica mieczy: Krew i złoto
4.1 Uczta dla wron: Cienie śmierci
4.2 Uczta dla wron: Sieć spisków
5.1 Taniec ze smokami: Część I
5.2. Taniec ze smokami: Część II

  Książka przeczytana w ramach wyzwań Klucznik oraz Z półki.

29 lipca 2014

Fiszki - wydawnictwo Cztery Głowy


Jeśli chętnie uczycie się języków obcych i dbacie o utrwalenie zdobytej już wiedzy, z pewnością korzystacie z fiszek, które są świetnym sposobem na połączenie przyjemnego z pożytecznym. Myślę, że nie muszę rozpisywać się na temat korzyści płynących z tej metody nauki, więc od razu przejdę do sedna, czyli zaprezentowania czterech zestawów skierowanych do osób znających język angielski na poziomie średnio zaawansowanym oraz zaawansowanym. Przez kilka dni testowałam fiszki z serii „100 naj”, a konkretnie tytuły takie jak Amerykański kontra brytyjski (American English), Najczęstsze błędy (Common Mistakes), Wyrazy zdradliwe (False Friends) oraz Konstrukcje egzaminacyjne (Exam Maximizer) i bez wahania mogę je polecić wszystkim zgłębiającym tajniki języka angielskiego. Każdy zestaw zawiera 100 sztywnych karteczek, na których na jednej stronie umieszczono obce słówko lub zwrot wraz z transkrypcją fonetyczną ułatwiającą poprawną wymowę oraz zdaniem ilustrującym użycie danego wyrazu. Oczywiście na odwrocie znalazło się miejsce na tłumaczenie. Dodatkowo w zestawie pokazującym różnice między amerykańskim i brytyjskim angielskim czy też tym zawierającym często mylone słowa, dokładnie wytłumaczono kiedy należy używać danego wyrazu, więc nie ma obaw, że coś jest przedstawione w sposób niejasny lub zbyt skomplikowany. Oprócz tego do każdego tytułu można pobrać pliki MP3 oraz odpowiednią aplikację na smartfony, pozwalającą na przeniesienie zawartości tradycyjnych fiszek do telefonu.



Wydawca zapewnia, że dzięki niewielkim rozmiarom pudełek z fiszkami oraz trwałości poszczególnych karteczek, możemy uczyć się gdziekolwiek przebywamy. Postanowiłam sprawdzić czy rzeczywiście tak jest i cóż, muszę przyznać, że w tym przypadku reklama nie kłamie. Spakowałam swoje zestawy do plecaka, wyruszyłam na wycieczkę rowerową, a w trakcie przerwy przypominałam sobie, że sleepwalker i lunatic to nie to samo, a także uczyłam się przydatnych zwrotów, np. „być w rozterce” czy „tam i z powrotem”. Naukę w plenerze karteczki przetrwały w nienaruszonym stanie, więc takie wypady zamierzam praktykować częściej. Polecam fiszki wszystkim bez wyjątku. Wyraźna czcionka, przejrzysty układ elementów na kartoniku, a przede wszystkim ciekawy dobór słówek i zwrotów powinny przekonać was do tej formy zdobywania wiedzy.

Ocena: 6 / 6

Fiszki testowałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Cztery Głowy.

25 lipca 2014

Na głębinach - Dan Walsh


Wydawnictwo: WAM
Liczba stron: 316

Rejs luksusowym statkiem z San Francisco do Nowego Jorku miał być dla Laury i Johna Fosterów jednym z etapów wymarzonej podróży poślubnej. Świeżo upieczeni małżonkowie wyruszyli w tak daleką drogę również, dlatego że John pragnął przedstawić żonę dawno niewidzianym krewnym mieszkającym na wschodnim wybrzeżu. Niestety romantyczna wycieczka bohaterów zostaje brutalnie przerwana przez szalejący na morzu huragan, który sprawia, że ogromny parowiec Vandervere tonie. Gdy już wiadomo, że katastrofa jest nieunikniona rozpoczyna się ewakuacja pasażerów na przepływający w pobliżu statek. Pierwszeństwo mają kobiety i dzieci, jednak Laura nie wyobraża sobie rozstania z mężem. Zgadza się wsiąść do szalupy, ale tylko pod warunkiem, że akcja ratunkowa nie ustanie dopóki ostatni pasażer Vandervere nie będzie bezpieczny. Jednakże niewielki żaglowiec nie może pomieścić wszystkich, a ponadto niesprzyjająca pogoda znacznie utrudnia łódce pokonywanie odległości między dwoma statkami. Ostatecznie ponad czterysta osób pozostaje na tonącym parowcu. Wśród nich jest również John. Laura nie chce pogodzić się z tym, że najprawdopodobniej jej mąż zginął. Kobieta próbuje nie poddać się rozpaczy, choć jest to szczególnie trudne, gdy okazuje się, że załoga żaglowca również zmaga się z poważnymi problemami.

Do sięgnięcia po tę powieść skłoniła mnie informacja, że przy jej pisaniu autor inspirował się prawdziwymi wydarzeniami mającymi miejsce w 1857 roku. Wówczas zatonął SS Central America, na pokładzie którego znajdowało się kilkaset osób. Katastrofa ta przeszła do historii także z tego względu, że parowiec przewoził bardzo cenny ładunek. Ocean pochłonął ponad czterysta ludzkich istnień oraz tysiące kilogramów złota, co przyczyniło się do kryzysu gospodarczego określanego jako „panika z 1857 roku”. Książka Dana Walsha nie porusza wątku ekonomicznego, więc w tym kontekście informacje o zatopionym złocie należy potraktować raczej jako ciekawostkę. Autor wykorzystał historie zatonięcia SS Central America, a także relacje z pośpiesznej akcji ratunkowej pasażerów oraz kilka innych znaczących wydarzeń do stworzenia opowieści o niezwykle silnej miłości dwojga ludzi; wierze pozwalającej przetrwać najtrudniejsze chwile w życiu i niespodziewanych podarunkach od losu, które trudno nazywać zwyczajnymi zbiegami okoliczności. Oczywiście nie brakuje również dramatycznych wydarzeń, ale mimo tego książka Walsha przesiąknięta jest nadzieją, ciepłem, optymizmem i przekonaniem, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście. Czy wobec tego można pokusić się o stwierdzenie, że Na głębinach przypadnie do gustu większości czytelników? Niestety moim zdaniem nie, dlatego że pisarz zawarł rozbudowany wątek religijny i związane z nim ingerencje boskiej opatrzności w życie każdego bohatera. W związku z tym niektóre z przedstawionych wydarzeń mogą wydawać się stanowczo zbyt nierealne jak na dzieło inspirowane faktami.

Mniej więcej w połowie książki miałam wrażenie, że choć opowieść w niej zawarta jest piękna i pokrzepiająca, to składa się ze zbyt wielu nieprawdopodobnych wydarzeń. Na początku trudno było mi zaakceptować spokój, z jakim Laura przyjęła swój los, zresztą nie tylko ona, ponieważ zachowanie innych ocalałych kobiet również wydawało mi się sztuczne. Ponadto pisarz lubuje się w rozwiązaniach, które moim zdaniem są zbyt proste, bo czy można uwierzyć w to, że w ciągu jednego dnia bohaterowie ulegają tak wielkiej przemianie, że zmieniają niemal wszystkie swoje dotychczasowe przekonania i poglądy? Albo w to, że tyle osób bezinteresownie pomaga rozbitkom z Vandervere? W życiu niestety tak się nie dzieje, ale przyznam, że na czas lektury postanowiłam o tym zapomnieć i po prostu cieszyłam się optymizmem płynącym z tej historii. Jestem mistrzynią w wynajdywaniu sobie problemów i zamartwianiu się rzeczami, na które absolutnie nie mam wpływu, więc lektura gloryfikująca moc miłości, wiary i nadziei podziałała na mnie niezwykle silnie. Może rzeczywiście czasami warto po prostu odpuścić i cieszyć się z tego, co jest tu i teraz, wierząc że jest się częścią boskiego planu. Ostatecznie uproszczenia zastosowane przez Walsha przestały mi przeszkadzać w chwili, gdy przeczytałam, co wydarzyło się naprawdę w czasie akcji ratunkowej SS Central America. To, co uważałam za najmniej realne, wręcz niemożliwe, okazało się faktem, więc kto wie czy i reszta wykreowanych przez pisarza zdarzeń również nie mogłaby mieć miejsca w rzeczywistości. Nie zmienia to jednak faktu, że nie każdemu takie prowadzenie historii będzie odpowiadać, więc lojalnie uprzedzam, że powieść obfituje w wypadki, które trudno logicznie wytłumaczyć. Ponadto bohaterowie w większości są głęboko wierzący, więc perspektywa nadchodzącej śmierci nie zawsze wywołuje w nich emocje, jakich czytelnicy zazwyczaj się spodziewają.

Nie dajcie się zwieść niezbyt udanej okładce, przypominającej kieszonkowe wydania harlequinów, ponieważ Na głębinach to historia o miłości, ale nie tylko tej między kobietą i mężczyzną. W książce pojawia się również wątek związany z niewolnikiem o imieniu Micah, którego postawa niejednokrotnie wprawia w zdumienie główną bohaterkę. Czarnoskóry mężczyzna wiele wycierpiał w swoim życiu, a mimo tego zachował pogodę ducha i życzliwość nawet dla białych uważających, że posiadanie niewolników jest czymś normalnym, wręcz naturalnym. Podobało mi się także to, że autor nie zapomniał o sprawach, które w połowie XIX wieku dzieliły amerykańskie społeczeństwo. Kwestie niewolnictwa, rasizmu, przepaść pomiędzy zamożnymi i biedakami zostały zgrabnie wplecione w opowieść, czyniąc ją bardziej interesującą i pouczającą. Wracając jeszcze na chwilę do wątku romantycznego, muszę przyznać, że z zainteresowaniem czytałam o początkach znajomości Laury i Johna, a zwłaszcza o przyjętych wówczas zasadach regulujących przebieg spotkań zakochanych. Trudno dziś uwierzyć w to, że dżentelmen czekał na swoją wybrankę w stosownej odległości od drzwi jej domu i tygodniami przygotowywał się do chwili, w której będzie mógł dotknąć dłoni swojej ukochanej.

Książkę Dana Walsha z pewnością będę mile wspominać jeszcze przez długi czas. Pomimo pewnych uproszczeń i zabiegów, z którymi nie spotykam się w literaturze zbyt często powieść uważam za wartościową, wzruszająca i pokrzepiającą. Polecam, ale tylko tym czytelnikom, którym nie przeszkadza głęboka religijność postaci oraz wynikające z niej przekonania, a także dialogi zawierające cytaty z Pisma Świętego.

Ocena: 4.5 / 6

 Książka przeczytana w ramach wyzwania Klucznik.

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater.

21 lipca 2014

Lewis Winter musi umrzeć - Malcolm Mackay


Wydawnictwo: Akurat
Liczba stron: 368

W przypadku debiutanckiej powieści Malcolma Mackaya już sam tytuł jasno wskazuje na to, o czym ta historia opowiada. Lewis Winter musi umrzeć i to w taki sposób, żeby jego śmierć stanowiła jasny komunikat dla pewnych osób z półświatka. Zadania podejmuje się Calum MacLean mający opinię jednego z najlepszych zabójców na zlecenie. Mimo młodego wieku mężczyzna już od dekady działa w tym biznesie. Nigdy nie wpadł, jest profesjonalistą i nie może sobie pozwolić na utratę reputacji, dlatego do każdego zlecenia starannie się przygotowuje. Działa jako wolny strzelec, nie jest chciwy, więc nie rzuca się na każdą robotę tylko starannie dobiera pracodawców. Cal nie przypuszcza, żeby zabicie Wintera miało przysporzyć mu wiele trudności, dlatego jest tak zaskoczony, gdy okazuje się, że wmieszanie się w tę sprawę było poważnym błędem.

Według informacji na okładce, dzieło Mackaya należy do gatunku tartan noir. Przyznam, że nie spotkałam się wcześniej z tym pojęciem, ale dzięki dość obszernemu artykułowi opublikowanemu na tej stronie dowiedziałam się, że terminem tartan noir określa się literaturę kryminalną, w której twórcy mocno akcentują to, że miejscem akcji jest Szkocja poprzez włączanie do powieści elementów charakterystycznych dla tamtejszego kręgu kulturowego. Ponadto czytelnik może się spodziewać detektywa podobnego do bohaterów amerykańskich czarnych kryminałów, opisów szalejącej w Szkocji przestępczości zorganizowanej, korupcji i ogólnego upadku obyczajów. Wygląda więc na to, że z tartan noir spotkałam się już kilka lat temu przy lekturze powieści Stuarta MacBride’a, ponieważ w jego kryminałach znajdują się wszystkie wymienione elementy. A jak to jest u Mackaya? Trudno mi ocenić czy przyporządkowanie gatunkowe okazało się trafne, dlatego że autor pokusił się o pewne modyfikacje wysuwając zabójcę (a nie policjanta) na pierwszy plan, a także ograniczając „szkockość” historii. Nie zauważyłam, żeby w jakiś specjalny sposób podkreślał, że opisane wydarzenia rozgrywają się w Szkocji. Ot, kilka razy wspomina, że bohater świetnie orientuje się w topografii Glasgow i to byłoby właściwie wszystko. Oczywiście tej obserwacji nie poczytuje ani za wadę, ani za zaletę, bo sięgając po książkę oczekiwałam po prostu kryminału.

Historia wykreowana przez Malcolma Mackaya nie należy jednak do tradycyjnych opowieści, w których akcja skupia się na zdemaskowaniu i ujęciu mordercy. W przypadku tej lektury od początku wiadomo, kto jest zabójcą, a kto ofiarą, ale to wcale nie oznacza, że umierałam z nudów śledząc losy poszczególnych bohaterów, bo pisarz zadbał o to, żeby emocji w jego powieści nie brakowało. Udało mu się to osiągnąć poprzez oszczędny, specyficzny styl. Co jakiś czas narrator zwraca się bezpośrednio do czytelnika, ale w subtelny sposób, tworząc iluzję, że odbiorca słucha czyjejś opowieści, a raczej wykładu dotyczącego zarówno profesjonalnego przygotowania do dokonania morderstwa jak i skutecznej strategii prowadzenia dochodzenia w sprawie wskazującej na mafijne porachunki. Nie chcę, żebyście nabrali mylnego wyobrażenia o tej książce. W żadnym razie nie jest to przerost formy nad treścią czy też pseudonowatorski popis możliwości autora, MacKay po prostu pisze w charakterystyczny sposób. Przypadły mi do gustu krótkie, konkretne zdania układające się w dynamiczne opisy działań bohaterów. Miałam wrażenie, że jestem świadkiem realnych wydarzeń, które na dodatek ktoś komentuje specjalnie dla mnie. Dzięki temu powieść pochłonęłam błyskawicznie, mimo że w zasadzie przewidziałam, w jakim kierunku ta historia się rozwinie.

Szkocki pisarz nie omieszkał także umieścić w swoim dziele niejednoznacznych, a przez to interesujących postaci. Teoretycznie podział na „dobrych” i „złych” został zachowany, ponieważ trudno o bardziej nieludzkiego bohatera niż płatny zabójca wykonujący swoje zadania bez najmniejszych wyrzutów sumienia czy też o bardziej praworządnego niż policjant oddany bez reszty kolejnym śledztwom. Jednak tylko z pozoru bohaterowie wpisują się w jasno określone, schematyczne role bowiem w miarę rozwoju akcji okazuje się, że działania niemal każdej postaci można różnie oceniać. Niektórzy czytelnicy z pewnością pomyślą, że kiedy policjant przymyka oko na pewne przestępstwa to znaczy, że jest skorumpowanym oszustem, mającym prawo za nic. Ale może znajdzie się ktoś, do kogo przemówią tłumaczenia wspomnianego funkcjonariusza, usprawiedliwiającego swoje postępowanie tym, że czasami trzeba pozostawać z gangsterami w układzie, by móc kontrolować sytuację i wiedzieć, co się na mieście dzieje. W tej książce trudno tak naprawdę sympatyzować z kimkolwiek i w moich oczach to jest jedyny minus całej historii. Nie przejmowałam się losami żadnej z postaci, z dystansem podchodziłam do wszystkich opisanych wypadków, więc właściwie było mi obojętne czy Calum podoła zadaniu narażając się policji, czy też coś pójdzie nie tak i wówczas ściągnie sobie na kark inne kłopoty.

Lewis Winter musi umrzeć to powieść, w której dużo miejsca poświęcono na charakterystykę zasad panujących w półświatku. Mackay pokazał jak zwykli ludzie na własne życzenie rujnują sobie życie mieszając się w sprawy gangsterów, bo kto raz pokusił się o prowadzenie ciemnych interesów ten może być pewny, że prawdopodobnie już nigdy nie uda mu się zerwać znajomości z bandytami. Natomiast osoby działające w tym biznesie od lat muszą liczyć się z tym, że ich emocjonujące, intensywne życie może się w każdej chwili skończyć, dlatego że zawsze znajdzie się wróg zazdroszczący władzy i pieniędzy. Sięgając po tę książkę, nie przypuszczałam, że aż tak mi się spodoba. A jednak, historia o bezwzględnych mordercach, mafijnych porachunkach i policjantach wyznających zasadę mniejszego zła zapewniła mi dreszcz ekscytacji i kilka godzin rozrywki. Mam nadzieję, że kolejne części trylogii już wkrótce ukażą się na naszym rynku.

Ocena: 4.5 / 6

Trylogia Glasgow:

1. Lewis Winter musi umrzeć
2. Pożegnanie gangstera
3. Nagły atak przemocy

Książka przeczytana w ramach wyzwań KlucznikCzytamy kryminałyWyzwanie kryminalne.

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Akurat.

Tu kupisz Lewis Winter musi umrzeć:

http://muza.com.pl/kryminal/1658-lewis-winter-musi-umrzec-9788377586099.html?dosiakksiazkowo