29 czerwca 2012

Mroczny welon - Linda Howard


Wydawnictwo: Gruner+Jahr
Liczba stron: 344

Solennie obiecuję, że w najbliższej przyszłości nie dam się skusić powieści określanej mianem thrillera romantycznego. Nie czytałam wcześniej żadnej książki Lindy Howard, ale pomyślałam, że połączenie wątków kryminalnego i romantycznego może dostarczyć wielu emocji w trakcie lektury. W zasadzie nie pomyliłam się, ale raczej nie o takie emocje mi chodziło. Poza tym mogłam się spodziewać, że pisarka, która produkuje powieści niemal hurtowo (Linda Howard ma na koncie około czterdziestu pozycji) nie zawsze będzie w formie.

Jaclyn Wilde – perfekcyjna organizatorka ślubów, od czasu rozwodu żyje tylko pracą. Razem z matką prowadzi firmę, słynącą z profesjonalnego przygotowania uroczystości na najwyższym poziomie. Po wyjątkowo trudnym wieczorze Jaclyn spontanicznie decyduje się wstąpić na drinka do jednego z niezbyt okazałych barów. Tam spotyka atrakcyjnego detektywa Erica Wildera, z którym, niespodziewanie dla samej siebie, spędza noc. Jaclyn szybko zaczyna mieć nadzieję, że miłosna przygoda przerodzi się w bliższą znajomość, ale jej plany niweczy brutalne morderstwo, którego ofiarą pada osoba z bliskiego otoczenia bohaterki. Jaclyn staje się główną podejrzaną, a sprawę prowadzi nie, kto inny jak przystojny detektyw Eric Wilder.

Nie będę ukrywać, że mnie ta książka wymęczyła i wynudziła. Przypuszczam, że zarówno opowiedziana w niej historia jak i sposób prowadzenia narracji są charakterystyczne dla thrillerów romantycznych, dlatego jeśli ktoś lubi ten gatunek, to nie powinien zniechęcać się moją opinią. Niestety w moim odczuciu powieść jest bardzo przewidywalna, a napięcia, związanego z zagadką morderstwa nie ma za grosz. Od samego początku można również przewidzieć jak będą się układać relację miedzy parą głównych bohaterów.  Ich znajomość określiłabym hasłem „chciałabym a boję się”, które zdaje się idealnie pasować do obojga. Jaclyn i Eric mają całą masę wątpliwości, doszukują się miliona problemów w tym żeby stworzyć związek i szukają usprawiedliwień dla swojego, nie zawsze uprzejmego, zachowania. Już po pierwszym spotkaniu bohaterów wiedziałam, co się święci i żałuję, że autorka nie wysiliła się, chociaż na minimalne odejście od schematu. Każdy gatunek rządzi się swoimi prawami, więc może niepotrzebnie się czepiam, ale absolutnie nic mnie w tej książce nie zaskoczyło – począwszy od pełnego wzlotów i upadków romansu Jaclyn i Erica, poprzez sposób prowadzenia śledztwa, aż do (o zgrozo!) rozwiązania zagadki. Schematyczny romans bohaterów byłabym w stanie przełknąć, ale to, że szybko odgadłam tożsamość mordercy sprawia, że książka Lindy Howard nie ma dla mnie zbyt dużej wartości. W trakcie lektury nie istnieje możliwości budowania własnych hipotez, zakładających, kto i dlaczego zabił, ponieważ autorka prawie wszystko podaje czytelnikowi na tacy. Nie ma nawet mowy o jakichś fałszywych tropach czy nagłych zwrotach akcji. Nie dość, że odbiorca nie ma szans na uruchomienie szarych komórek, to i przyjemność z lektury wątpliwa, skoro historia toczy się utartym szlakiem od początku do końca. 

Bohaterowie nie należą do skomplikowanych postaci literackich. Są dobrzy albo źli, uprzejmi lub złośliwi do bólu itd. Oczywiście pełno w tej powieści niedomówień między głównymi protagonistami. Każde z nich snuje różne teorie na temat tego, co druga strona myśli lub robi, ale nie przyjdzie im do głowy, żeby po prostu porozmawiać ze sobą i wszystko wyjaśnić. Teoretycznie autorka znalazła wytłumaczenie na takie zachowanie, ale mnie ono nie przekonało. Uważam, że taka gra w kotka i myszkę między bohaterami to standardowy chwyt w romansach, który najczęściej wywołuje we mnie falę irytacji. W tej powieści dorośli ludzie w swojej obecności zupełnie tracą nie tylko zdrowy rozsądek, ale także zdolność kulturalnego prowadzenia dialogu. Miotają się targani wieloma emocjami, kłócą się i przerzucają złośliwymi uwagami, by za chwilę paść w miłosnym uścisku, nie zważając na wcześniejsze animozje. Jaclyn udaje chłodną i opanowaną kobietę, której nic nie jest w stanie przestraszyć ani wyprowadzić z równowagi, ale w rzeczywistości nie miałaby nic przeciwko oparciu się na silnym, męskim ramieniu, które ochroniłoby ją przed złem tego świata. Szybko okazuje się, że nieco arogancki i niedostępny Eric jest w stanie zrobić wszystko dla dobra Jaclyn. Mężczyzna nie planował wiązać się z nikim na stałe, ale nie potrafi przestać myśleć o eleganckiej organizatorce ślubów i chętnie wchodzi w rolę nieustraszonego rycerza na białym koniu, śpieszącego do swojej wybranki, gdy tylko ta znajdzie się w niebezpieczeństwie. Drugoplanowi bohaterowie nie należą do ważnych postaci, ich obecność stanowi jedynie tło dla Jaclyn i Erica. Wśród morza przeciętności wybija się tylko jedna postać – ojciec Jaclyn, którego brak odpowiedzialności przeszedł moje najśmielsze wyobrażenia. Starszy mężczyzna został wspomniany w powieści jedynie kilkukrotnie, ale to wystarczyło, żebym ze zdumieniem czytała o jego przyzwyczajeniach i beztroskim podejściu do życia. Szkoda, że Linda Howard nie rozwinęła tego wątku, może wówczas Mroczny welon zyskałby nieco świeżości i oryginalności.

W trakcie lektury dostrzegłam przysłowiowe światełko w tunelu, stanowiące zaletę tej historii. Mam na myśli dość niecodzienną profesję głównej bohaterki. Wydaje mi się, że w Polsce zawód organizatora ślubów nie należy do popularnych. Jaclyn robi wszystko to, co można zaobserwować w amerykańskich komediach romantycznych. Zajmuje się oprawą przyjęcia weselnego, odpowiednim ustawieniem gości w trakcie ceremonii w kościele i pilnowaniem, żeby nawet najmniejszy szczegół wydarzenia został przemyślany i odpowiednio zaplanowany. Jej klienci życzą sobie ślubów tematycznych, których motywem przewodnim jest np. kolor różowy lub ulubiona drużyna sportowa. Opisy wszystkich przygotować i zdumiewających wymagań młodej pary uważam za najciekawsze fragmenty powieści. Autorce udało się też wprowadzić element humoru, gdy jedno z wesel w niczym nie przypominało eleganckiego przyjęcia, a tańce w stodole, wyzywające ubranie panny młodej i bożonarodzeniowe ozdoby to tylko przedsmak tego, co wydarzyło się na tym osobliwym spotkaniu.

Czasami miałam wrażenie, że przy pisaniu tej książki Linda Howard wzorowała się na romansach historycznych. Dialogi pełne są określeń typowych dla takich powieści, wskazujących, że kobieta to panienka z dobrego domu, a mężczyzna nieokrzesany brutal, który nagle wtargnął do jej życia. Nie uważam żeby to pasowało do współczesnych czasów, zwłaszcza, że Jaclyn daleko do niewinnej i nieśmiałej kobietki. Poza tym elementem, powieść nie wyróżnia się niczym pod względem stylu czy języka. Ot, prosta historia, opowiedziana prostymi słowami. Howard zadbała też o odpowiednią ilość erotyzmu, ale na szczęście nie przekroczyła granicy dobrego smaku, co zapisuję tej książce na plus. Jeżeli ktoś lubi thrillery romantyczne to prawdopodobnie będzie się dobrze bawił przy lekturze Mrocznego welonu. Mnie dzieło Lindy Howard rozczarowało. Standardowe perypetie bohaterów zostały okraszone mdłym wątkiem kryminalnym, a napięcia można doszukać się jedynie w tytule tego „thrillera”.

Ocena: 2,5 / 6

Egzemplarz recenzyjny otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater oraz wydawnictwa G+J.

26 czerwca 2012

Zemsta - Małgorzata Maciejewska

Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 480

Wydawnictwo Nasza Księgarnia od jakiegoś czasu promuje powieści przeznaczone głównie dla kobiet, zebrane w serii o wdzięcznej nazwie Babie lato. Nazwiska większości autorów tychże pozycji nic mi nie mówiły, zastanawiałam się też czy seria różni się od innych propozycji z gatunku literatury na obcasach. W końcu postanowiłam, że najwyższy czas zaspokoić ciekawość i tak stałam się posiadaczką Zemsty autorstwa Małgorzaty Maciejewskiej. 

Pięć kobiet w średnim wieku przyjaźni się od czasów szkoły średniej. Każda ma swoją rodzinę, pracę i szereg dodatkowych zajęć, ale mimo tego zawsze znajduje czas, żeby od czasu do czasu spotkać się z koleżankami z klasy. Panie przeżywają razem radości i smutki, wiedząc, że zawsze mogą na siebie liczyć. Pewnego dnia ten sielankowy obraz rozpada się w drobny mak, gdy Agata Wrońska najpierw gruntownie sprząta mieszkanie, później robi się na bóstwo, a na końcu wyskakuje z okna, znajdującego się trzydzieści metrów nad ziemią. Przyjaciółki nie mogą pojąć, co skłoniło zawsze radosną i optymistycznie nastawioną do świata Agatę do podjęcia tak desperackiego kroku. Gdy dowiadują się, że przyczyną załamania kobiety była mężowska zdrada, postanawiają dowiedzieć się, kim jest kochanka Jacka Wrońskiego i obmyśleć plan zemsty, mającej przypomnieć obojgu, że nie można bezkarnie igrać z uczuciami innych.

Powieść Małgorzaty Maciejewskiej utrzymana jest raczej w lekkim i humorystycznym tonie, chociaż tematyka, którą podejmuje należy do poważnych. Takie połączenie obudziło we mnie dość sprzeczne uczucia i nie do końca wiem, jak tę historię odebrać. Autorka za wszelką cenę stara się pokazać, że przyjaźń łącząca Magdę, Anię, Kasię i Ewę objawia się czymś więcej niż regularnymi spotkaniami na kawę i plotki. Z jednej strony to się udało, bo bohaterki wspierają się wzajemnie, pocieszają i doskonale rozumieją nawet w kryzysowych sytuacjach, ale z drugiej obraz prawdziwej przyjaźni został zmącony przez fragmenty, w których panie zapominają o Agacie, a zemsta staje się celem samym w sobie. Początkowo to żal i smutek napędzają je do działania i wywołują chęć odwetu poprzez zadanie bólu Wrońskiemu i jego nowej miłości. Jednak później odniosłam wrażenie, że sukces ich kolejnych przedsięwzięć uderza im do głowy, powodując, że nieustanne gnębienie kochanków sprawia im po prostu radość. Najwięcej wątpliwości dostarczył mi fragment, w którym tuż po pogrzebie przyjaciółki spotykają się w ulubionej restauracji, by powspominać zmarłą, a jednocześnie bez skrępowania komplementują sobie poszczególne części garderoby. Nie wydaje mi się, żeby był to odpowiedni moment na podziwianie torebki i sprawdzanie czy podoba się koleżankom.

Wszystko zależy od tego jak spojrzymy na opisywaną historię. Można w niej dostrzec zdeterminowane kobiety, które nie spoczną, dopóki nie pomszczą towarzyszki, lub grupę znudzonych pań, dla których niecodzienna misja stała się odskocznią od nudnej codzienności. W trakcie lektury kilkukrotnie zmieniałam zdanie, ostatecznie nie wiem jakie stanowisko zająć. Powieść jest w gruncie rzeczy wesoła, zabawna i dobrze się ją czyta. Zgrzyta mi to trochę z podejmowanym tematem, który w końcu dotyczy utraty bliskiej osoby, ale możliwe, że autorka przyjęła taką konwencję. W końcu można pisać kryminały na wesoło, można, więc skupić się na babskiej solidarności, a śmierć jednej z bohaterek potraktować jako pretekst, pozwalający wpleść do fabuły mnóstwo zaskakujących zwrotów akcji. Zemście nie można zarzucić powolnego tempa akcji czy nic niewnoszących wypadków. Dziewczyny od pierwszych stron biorą się za układanie, a następnie realizację planu. Przyznam, że ich determinacja mnie zaskoczyła. Połączenie intrygi ze sprzyjającymi okolicznościami zaowocowało serią naprawdę nieprzyjemnych zajść, z którymi musieli zmierzyć się Wroński i jego kochanka. Wyobraźnia przyjaciółek nie zna granic, nie zawahają się przed drastycznymi środkami, mającymi na celu nie tylko zepsucie humoru, ale też wywołanie poważnych konsekwencji. Jak widać z takimi kobietami nie ma żartów, jak upatrzą sobie ofiarę, to już koniec. Na usprawiedliwienie tych wybryków mogę dodać, że Jacek i jego nowa partnerka w pełni zasłużyli sobie na takie traktowanie i właściwie nikomu nie powinno być ich żal.

Bohaterki występują w powieści zazwyczaj jako grupa. Razem planują i razem działają. Niby każda różni się charakterem, ale w gruncie rzeczy to trudno napisać o nich coś ważnego ponad to, że stanowią niezwykle zgraną paczkę. Prawniczka Magda jest mózgiem wszystkich operacji, to od niej wychodzą najbardziej zwariowane pomysły. Cicha i mało przebojowa Ewa prowadzi biuro rachunkowe. Zazwyczaj unika ofensywy, ale i w jej życiu przyjdzie moment, w którym zapragnie zmienić coś w swoim zachowaniu. Kasia jest lekarką, Ania pracuje w muzeum – ich dni wypełnione są pracą zawodową połączoną z obowiązkami domowymi. Do zwariowanych koleżanek dołącza również Irena, która od pewnego czasu przyjaźniła się z Agatą. Pojawi się również tajemniczy Staszek, stanowiący dla kobiet trudny orzech do zgryzienia – teoretycznie nie można mu nic zarzucić, ale kobiety przeczuwają, że nie jest z nimi szczery. 

Zobrazowana przez Małgorzatę Maciejewską damska przyjaźń stała się bardziej wiarygodna dzięki temu, że bohaterki nie są idealne. Mają różne opinie na wiele tematów, czasami zazdroszczą sobie wzajemnie, ale zawsze dochodzą do porozumienia. W niektórych momentach miałam wrażenie, że powieści wyszłoby na dobre potraktowanie tematu bardziej poważnie. Zwłaszcza śmierć Agaty i doświadczenia Staszka za tym przemawiają. Jako lekka i przyjemna lektura Zemsta się sprawdzi, pod warunkiem, że czytelnicy przymkną oko na to, co mnie lekko irytowało. W powieści dominują żywiołowe i czasami zabawne dialogi, dlatego książkę pochłania się błyskawicznie. Pierwsze spotkanie z serią Babie lato uważam za całkiem udane, a powieść Pani Maciejewskiej polecam wszystkim, którzy mają ochotę dowiedzieć się, na czym dokładnie polega zaplanowana przez przebojowe kobiety zemsta.

Ocena: 4 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater oraz wydawnictwa Nasza Księgarnia.

23 czerwca 2012

Zamek z piasku, który runął - Stieg Larsson


Wydawnictwo: Czarna Owca
Liczba stron: 784

W końcu przyszedł czas na ostatnią część Millennium Stiega Larssona. Bardzo długo odwlekałam moment sięgnięcia po tę lekturę, bo lubię mieć świadomość, że dobra książka jeszcze przede mną. Ostatecznie ciekawość zwyciężyła i zabrałam się za czytanie. Powieść nie rozczarowuje, jest taka jak oczekiwałam – niesamowicie zajmująca, dobrze napisana, z lekko naciąganą historią w niektórych momentach i świetnie skonstruowanymi bohaterami.

O fabule dużo napisać nie mogę, ponieważ łączy się bezpośrednio z wydarzeniami z drugiej części. Zdradzę jedynie, że zarówno Lisbeth jak i Mikael po raz kolejny staną przed koniecznością zmierzenia się z niebezpieczeństwem. Blomkvist jeszcze nie wie, że tym razem znajdzie się w samym centrum największej politycznej afery w Szwecji i będzie musiał podjąć zdecydowane kroki, żeby całą sprawę nagłośnić. Jego przeciwnicy są bezwzględni i dysponują niemal nieograniczonymi środkami, dlatego będzie to najtrudniejszy temat w karierze dziennikarskiej Mikaela Blomkvista.

Zamek z piasku, który runął to najobszerniejszy tom trylogii Millennium, ale nie ma w nim ani jednej przegadanej czy niepotrzebnej strony. Wcześniej zdarzało się, że Larsson poświęcał dużo miejsca na niewiele wnoszące opisy zwyczajów bohaterów lub ich podróży, które z głównym wątkiem nie miały wiele wspólnego. Tym razem jest zupełnie inaczej, bo każda pojawiająca się w książce informacja jest istotna i niczego nie można zignorować. Ostatni tom czyta się świetnie, a rozpoczętą lekturę trudno przerwać i odłożyć na później, ponieważ akcja nieustannie pędzi, nie pozwalając czytelnikowi na utratę zainteresowania i koncentracji. W trakcie czytania kompletnie nie wiedziałam, czego mogę spodziewać się na następnej stronie. Powoli wszystkie elementy układanki zaczęły do siebie pasować, mogłam domyślić się, kto i dlaczego uknuł spisek, naruszający wszystkie zasady obowiązujące w demokratycznym państwie, ale i tak pewne wydarzenia bardzo mnie zaskoczyły. W tej książce pojawia się mnóstwo drugoplanowych postaci. Początkowo lekką trudność sprawiło mi zorientowanie się, jaką funkcję dany bohater pełni i jaki jest jego wkład w całą opowieść, ale w krótkim czasie wątpliwości zniknęły, a ich miejsce zajął podziw dla talentu autora. Larsson po raz kolejny udowodnił, że jest mistrzem w tworzeniu intryg. Jestem pod wrażeniem tego jak logicznie powiązał wszystkie wątki i wyjaśnił nieścisłości, pamiętając przy tym o najdrobniejszych szczegółach. 

Powieść nie koncentruje się jedynie na wątku Lisbeth i Mikaela, ale na ogólnie pojętej przemocy, której ofiarami najczęściej padają kobiety. Gdyby nie ludzka zawiść, żądza władzy i przekonanie o wyższości nad innymi, do wielu tragicznych wydarzeń nigdy by nie doszło. W XXI wieku, w wysoko rozwiniętym kraju kobiety nadal muszą znosić napady agresji ze strony mężczyzn, które przybierają bardzo różnorodne formy. Od bezpośredniego ataku poprzez dręczenie na odległość, aż do wyrafinowanej metody, w której kat udaje przyjaciela, by pozyskać zaufanie ofiary i oddalić od siebie podejrzenia. Jedna z bohaterek powieści boleśnie przekonuje się o tym, że nawet inteligencja i wysokie stanowisko nie są w stanie uchronić przed bezprawiem i nieuzasadnioną nienawiścią. Dużym plusem tej książki jest dokładne przedstawienie realiów pracy dziennikarza zarówno w małej redakcji jak i informacyjnym gigancie, zatrudniającym setki osób. Mało który redaktor może pozwolić sobie na opracowywanie tematu według własnego pomysłu i pracę w odpowiadających mu warunkach. Znacznie częściej dziennikarze muszą podporządkować się nie tylko panującym w redakcji zwyczajom, ale też poglądom naczelnego lub właściciela gazety. Praca na kierowniczym stanowisku budzi zawiść innych i staje się powodem personalnych ataków. Larsson świetnie opisał zawód dziennikarza ze wszystkimi jego wadami i zaletami, przez co powieść sprawia wrażenie autentycznej. 

W pierwszej części Lisbeth Salander wywoływała we mnie zdziwienie i irytację. W drugim tomie zaczęłam rozumieć, co ukształtowało jej charakter i dlaczego jest taka a nie inna. Natomiast w trzecim niemal ją polubiłam. Twarda i bezkompromisowa kobieta o wyglądzie nastolatki, która nie potrafi przystosować się do życia w społeczeństwie. Nie ufa innym, ściśle strzeże swojej prywatności i posiada niebywałe zdolności informatyczne. Salander jest nieco groteskową i przerysowaną postacią, ale bardzo oryginalną, na pewno zapadnie mi w pamięć na długo. Sympatię budzi Mikael Blomkvist – urodzony tropiciel sensacji i wszelkich przekrętów. Gdy trafi na temat praca staje się jego życiem, ale potrafi być lojalny i dyskretny w sprawach przyjaciół. Mężczyzna jest też bystry i odważny, dzięki jego uporowi udało się wszystko wyjaśnić. W powieści występują także szereg innych, interesujących postaci jak chociażby Erika Berger, Monika Figuerola czy Jan Bublanski. Jednak w ostatnim tomie trylogii to Annika Giannini zwróciła moją uwagę. Siostra Mikaela dała prawdziwy popis w sądzie, do tej pory była raczej drugoplanową bohaterką, ale jej zdolności wywarły na mnie ogromne wrażenie. Larsson każdą z postaci wyposażył w przekonujące cechy, szczegółową biografię i dokładną charakterystykę. Pod tym względem niczego nie można powieści zarzucić.

Zamek z piasku, który runął to bardzo dobra, zajmująca książka, ale niepozbawiona drobnych niedociągnięć. Konstrukcja fabuły i wszystkie wydarzenia związane z głównym wątkiem są świetnie przemyślane. Cała historia szokuje i wstrząsa, ale wierzę, że mogłaby wydarzyć się naprawdę. W trakcie lektury miałam jednak wrażenie, że współpracownikom Blokmvista zbieranie dowodów i cała operacja obrony Salander poszła zbyt gładko. Niby napotykają trudności, ale zaskakująco dobrze sobie ze wszystkim radzą. Dziwię się też, że wśród nich byli sami oddani sprawie ludzie, żadnych tchórzy, łapowników itd. Trochę zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Krystaliczna uczciwość tych bohaterów rzuca cień na wiarygodność powieści Larssona i rzutuje na ocenę końcową.

Trylogię Millennium oceniam bardzo pozytywnie. Książki wymagają chronologicznego czytania i dobrze jest wstrzymać się z krytycznymi opiniami do samego końca. Jak już napisałam wcześniej, teraz znacznie lepiej rozumiem motywację Lisbeth i nie mogę uznać jej za kapryśną i niezdolną do ludzkich uczuć, a takie wnioski nasuwały mi się na początku. Millennium nazywane jest trylogią kryminalną, ale tak naprawdę kryminalny jest właściwie tylko tom pierwszy. W nim Mikael rozwiązuje zagadkę zaginięcia sprzed lat i poniekąd bawi się w detektywa. Drugi i trzeci tom to właściwie powieści sensacyjne, chociaż zbrodnia nadal jest obecna. Żałuję, że Stieg Larsson nie napisze już nic więcej. Główny wątek został rozwiązany, sprawa doprowadzona do końca, ale wiele motywów pobocznych nie zostało domkniętych. Jestem bardzo ciekawa jak według koncepcji pisarza potoczyłyby się dalej losy bohaterów i czy szykował kolejną rewelację dla dziennikarzy niewielkiego szwedzkiego miesięcznika. Niestety tego się nigdy nie dowiem. Na osłodę pozostają mi jeszcze filmy, teraz z czystym sumieniem mogę zabrać się za ekranizacje.

Ocena: 5,5 / 6

20 czerwca 2012

The Binding of Isaac


Producent: Team Meat
Wydawca: Team Meat

Wybierając grę PC trzeba brać pod uwagę wymagania sprzętowe. Niestety jest to ogromne ograniczenie, bo nawet mając całkiem niezły komputer można przeżyć bolesne rozczarowanie, gdy wymarzony tytuł okaże się nieosiągalny. A gdyby tak na chwilę dać sobie spokój z głośnymi premierami, wyczekiwanymi częściami kolejnej serii i całą tą marketingową otoczką? Cóż, w takim przypadku czas zainteresować się grami niezależnymi, które choć tworzone przez małe i raczej nieznane studia, to mają ogromny potencjał, czekający tylko na odkrycie. Dodatkowo potrafią zająć na długie godziny i dostarczyć całej gamy emocji, co dla mnie jest wystarczającym powodem, by nie przechodzić obojętnie obok indie games.

Poznajcie Isaaca – małego chłopca, którego szczęśliwe i beztroskie życie zmieniło się w chwili, gdy jego matka, za namową głosu z niebios, postanowiła oczyścić syna z wszelkiego grzechu. Najpierw zabrała mu zabawki i ubranie, później zamknęła go w pustym pokoju, ale to nie wystarczyło, bo chłopiec nadal nie był wolny od grzesznych pokus. W końcu na dowód oddania i miłości Bóg zażądał ofiary z Isaaca. Matka bez wahania sięgnęła po rzeźnicki nóż i przestąpiła próg pokoju syna. Spanikowany Isaac odnalazł wejście do piwnicy i bez namysłu wskoczył w nieznane. Od tego momentu rozpoczyna się rozgrywka, a zadaniem gracza jest przeprowadzenie Isaaca przez losowo generowane plansze, pokonanie mniej lub bardziej groźnych potworów oraz stoczenie kilku trudnych pojedynków z bossami. Nie zdradzę, co czeka małego bohatera na końcu wędrówki, ale już samo dotarcie do finałowej planszy można uznać za sukces.


Jeżeli w tym momencie ktoś z was myśli, że ta gra to zwykła religijna prowokacja, to jest w błędzie. Owszem, The Binding of Isaac bazuje na znanej biblijnej historii, a odniesień do wiary chrześcijańskiej jest w niej całe mnóstwo. Ale co z tego? Studio Team Meat stworzyło tytuł, który w zabawny, nieco groteskowy sposób garściami czerpie z Biblii, ale przy tym nikogo nie obraża i niczego nie wyśmiewa. Spotkałam się z opiniami, które jednoznacznie odrzucają tę grę już na samym wstępie. Moim zdaniem niesłusznie, nie widzę w niej nic niestosownego.  Rysunkowa grafika, bardzo pomysłowa i trudna rozgrywka, a także wielość interpretacji całej historii powinny wystarczyć za rekomendacje. 


Gdy Isaac trafia do piwnicy ma tylko jedną broń do dyspozycji – własne łzy. Jak już napisałam wcześniej, kolejne plansze pojawiają się losowo, więc nie wiadomo, co czeka bohatera za następnymi drzwiami. Można spotkać łatwego, choć denerwującego przeciwnika, jakim jest rój much lub od razu zostać zaatakowanym przez gryzące larwy, które bardzo szybko pozbawiają bohatera życia. Twórcy zadbali o to, żeby gracze nie narzekali na ubogi wachlarz przeciwników. Liczba potworów jest naprawdę imponująca. Niektóre przypominają zwierzęta, ale większość trudno przyporządkować do jakiegokolwiek gatunku. Z czasem piwniczne stwory są coraz trudniejsze do pokonania i trzeba nabrać wprawy, żeby zlikwidować je bez większego wysiłku. W trakcie rozgrywki nie można dokonać zapisu, co w praktyce oznacza, że często w końcowej fazie gry przegrywałam i wszystko trzeba było zaczynać od początku. Jest to trochę frustrujące, ale z drugiej strony, gdy wiadomo, że stanu gry nie można zapisać, zabawa staje się znacznie bardziej emocjonująca i wymagająca.


Dużym ułatwieniem są przedmioty, które dodatkowo wspomagają umiejętności Isaaca lub odstraszają przeciwników. Również ten element został świetnie opracowany, ponieważ takich dodatków w grze jest całe mnóstwo. W określonych miejscach można natknąć się np. na dodający życia różaniec, zmniejszający postać grzyb, czy też… bieliznę matki, która skutecznie odstrasza natrętne istoty, atakujące Isaaca. Czasami pojawiają się też skrzynie, zawierające bonusy pieniężne, umożliwiające zakup kilku przydatnych w rozgrywce gadżetów. Na uwagę zasługuje także osobliwy salon gier, w którym automaty mają charakter maszyn losujących, pomagających lub przeszkadzających w rozgrywce, wszystko zależy od kapryśnej i nieprzewidywalnej fortuny. Wielokrotnie zadziwiła mnie pomysłowość twórców. Wszystkie dodatki, sposoby ich pozyskiwania i używania idealnie pasują do klimatu gry.


W każdym poziomie Isaac musi stoczyć walkę z bossem, żeby przejść do kolejnego etapu. Chyba się domyślacie, że twórcy nie zawiedli również w tej kwestii. Bossów jest naprawdę wielu, a każdy odznacza się innymi cechami i wymaga zastosowania odmiennej taktyki. Za najciekawszego przeciwnika uważam węża, będącego ukłonem twórców w stronę popularnej gry na telefony komórkowe Snake. Jednak zanim graczowi przyjdzie zmierzyć się z najgroźniejszym potworem, niemal na każdej planszy pojawia się jeden z mini bossów. W tym miejscu po raz kolejny dała o sobie znać inwencja twórców, którzy mini bossami uczynili istoty, odpowiadające siedmiu grzechom głównym.


Grafika w tej produkcji nie może równać się z kasowymi tytułami, ale jej komiksowo-rysunkowa estetyka może się podobać. Muszę dodać, że chociaż ciągle używam określenia „potwór” na mieszkańców piwnic, to w rzeczywistości nie mają one wiele wspólnego z brzydkimi i przerażającymi postaciami. Niektóre wyglądają wręcz uroczo i niewinnie, inne sprawiają wrażenie lekko niedopracowanych. Zupełnie tak, jak gdyby były narysowane ręką dziecka. Tych, których namówię do rozgrywki zachęcam też do chwili zastanowienia nad osobą głównego bohatera. Z pozoru fabuła gry jest prosta, ale w miarę odkrywania kolejnych elementów rozgrywki pojawia się szereg pytań, na które trudno jednoznacznie odpowiedzieć. 


The Binding of Isaac to oryginalna i godna polecenia gra. Nie przypominam sobie żebym wcześniej grała w jakąkolwiek podobną produkcję. Mnie po prostu zachwyciła. Jest banalna pod względem mechaniki, bo do sterowania wystarczy tylko klawiatura, nie ma ogromnych wymagań sprzętowych, a co najważniejsze zapewnia kilka godzin porządnej rozrywki. Jeżeli miałaby wskazać jakiś minus, to myślę, że jest nim muzyka. Czasami nie odpowiadał mi podkład, kojarzący się z rockową kapelą lub patetyczną muzyką z filmów katastroficznych. Na osłodę dodam tylko, że z czasem się przyzwyczaiłam i dźwięki przestały mnie drażnić. Gorąco polecam i zachęcam wszystkich do spróbowania. Może się okaże, że historia Isaaca wciągnie was na długie godziny?

Ocena: 10 / 10

16 czerwca 2012

Las Ethon i duchy przeszłości - L.J. Starakiewicz


Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 293

Ileż razy powtarzamy sobie, że nie oceniamy książki po okładce, bo można przegapić fajną pozycję, bo lepiej przeczytać kilka słów o fabule i wreszcie, bo molom książkowym nie wypada sugerować się wyglądem danego tytułu. Zazwyczaj również staram się wystrzegać sięgania po coś tylko ze względu na ładne opakowanie, ale w tym przypadku zrobiłam wyjątek. Przyznaję się, że do przeczytania Lasu Ethon i duchów przeszłości zachęciła mnie bardzo klimatyczna okładka, która w moim mniemaniu, obiecuje treść pełną grozy, przygody i niebezpieczeństwa. Nie słyszałam o autorze, nie czytałam opisu od wydawcy ani recenzji tej pozycji, ale po takim tytule i takim obrazku na okładce wyobrażałam sobie, że oto trafiłam na mrożący krew w żyłach horror, który zaspokoi moje czytelnicze gusta. Nie do końca moje prognozowanie się sprawdziło, bo chociaż odpowiedniego klimatu nie można tej książce odmówić, to uważam, że jest ona skierowana głównie do młodzieży, więc historia opowiedziana jest inaczej niż w horrorach dla dorosłych.

Do dnia swoich dwunastych urodzin Lucas Collins żył jak większość dzieci w jego wieku. Kłócił się ze starszym bratem, narzekał na szkołę, a wolny czas najczęściej poświęcał na zabawy na świeżym powietrzu lub słuchanie opowieści dziadka. Jednak stopniowo jego życie zaczęło się zmieniać. Widział rzeczy, których inni nie dostrzegali i wyczuwał, że miasteczko Ethon wcale nie jest spokojną i sielską okolicą. Dziwne zachowanie najbliższych utwierdziło chłopca w przekonaniu, że już niedługo dowie się czegoś ważnego, co na zawsze odmieni jego życie. Lucas nie przewidział, że tajemnica, którą pozna, zapoczątkuje szereg niebezpiecznych wydarzeń i zmusi go do zdecydowanego działania.

Lucas Collins, jego brat Simon oraz kuzyni Jacob i Bart to główni bohaterowie, na których czeka szereg niezwykłych przygód. Poznają tajemnicę swoich rodzin, odkryją, co znajduje się na zakazanym leśnym terenie i dowiedzą się, czym jest odpowiedzialność za drugiego człowieka. Bohaterowie to sympatyczni chłopcy, którzy różnią się umiejętnościami i cechami charakteru, ale razem stanowią zgraną drużynę, gotową przeciwstawić się złu. Oprócz nich czytelnicy poznają także rodziców – Alberta i Jesmin oraz dziadków Isabellę i Johna, których rola ogranicza się właściwie do ukrywania przed dziećmi prawdy i zniechęcania ich do badania dziwnych zjawisk w Ethon. 

Największym plusem tej powieści jest całkiem przerażającą atmosfera. Uważam, że książka L.J. Starakiewicza skierowana jest głównie do młodszych czytelników, ale niektóre fragmenty mogą wywołać gęsią skórkę nawet u dorosłych. Wędrówki przez ciemny i niebezpieczny las, spotkania z przerażającymi postaciami, nawiedzone budynki pełne widmowych strażników, pilnie strzegących wszystkich sekretów domostwa oraz wiele niewytłumaczalnych zdarzeń, to tylko kilka przykładów z całego arsenału „straszaków”, jakimi dysponuje autor. Przez większą część powieści do końca nie wiadomo, z czym przyjdzie się bohaterom zmierzyć. Z jednej strony należy zapisać to na plus, bo odwlekanie punktu kulminacyjnego podtrzymuje napięcie, ale czasami odczuwałam znużenie oczekiwaniem na decydujące starcie, ponieważ fabuła nie należy do skomplikowanych, a bohaterowie zachowywali się jakby mieli klapki na oczach i zero intuicji. Posiadali wszystkie potrzebne informacje, byli odważni i złaknieni przygód, a przez kilkadziesiąt stron właściwie nie robili nic poza chodzeniem z miejsca na miejsce. Po przeczytaniu pierwszych rozdziałów nie trudno przewidzieć, że opowiedziana historia będzie opierać się o klasyczny motyw walki dobra ze złem, dlatego sztuczne przedłużanie akcji uważam za lekko irytujące. 

Niektóre elementy powieści wydawały mi się nieco naiwne, bo czy można uwierzyć w to, że ulubionym zajęciem piętnastoletniego chłopaka jest zabawa w chowanego z bratem i kuzynami? Albo w to, że raz rodzice traktują swoje nastoletnie dzieci jak malców, którzy nie powinni się do niczego mieszać, a za chwilę pozwalają im na samotne i niebezpieczne wyprawy? W moim przekonaniu raczej nie, ale możliwe, że tylko ja jestem wyczulona na takie szczegóły, a innym nie będzie to przeszkadzać. Mimo większych i mniejszych minusów Las Ethon i duchy przeszłości nie jest złą, niewartą przeczytania książką. Wręcz przeciwnie, czyta się ją dobrze i szybko, a nawet jeśli niektóre zdarzenia można przewidzieć, to nie wpływa to jakoś znacząco na przyjemność z lektury. Najbardziej przypadły mi do gustu fragmenty, bazujące na atmosferze strachu i niepewności. Starakiewicz potrafi pisać tak, że nawet leżąc pod ciepłą kołdrą z kubkiem gorącej herbaty obok, można poczuć się jak w tytułowym, tajemniczym lesie, w którym ścierają się siły dobra i zła. Autor używa prostych, krótkich zdań, ale udaje mu się szczegółowo opisać otoczenie i wygląd postaci, przez co bez wysiłku potrafiłam wyobrazić sobie każde znaczące miejsce. Często narzekam, że w książkach, w których pojawia się motyw równoległego świata brakuje uszczegółowień, dotyczących jego wyglądu, przyrody, mieszkańców itd. Tutaj takiego problemu nie ma. W obawie przed zdradzeniem zbyt wielu szczegółów nie napiszę, czym jest inna rzeczywistość w tej powieści, ale zdradzę, że została dobrze zaplanowana i dopracowana w każdym detalu. 

Ze względu na głównych bohaterów i pewne uproszczenia fabularne Las Ethon i duchy przeszłości poleciłabym młodszym czytelnikom, którzy mają ochotę na książkę pełną przygód i tajemnic. Jednak dobrze oddany klimat grozy i ciekawie pomyślany motyw osobliwego lasu, kryjącego wiele sekretów może spodobać się też starszym. Decyzja należy do was.

Ocena: 4 / 6

Egzemplarz recenzyjny otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater oraz wydawnictwa Novae Res.

13 czerwca 2012

Co do grosza - Jeffrey Archer


Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron: 256

Jeffrey Archer zadebiutował w 1976 roku powieścią Co do grosza. Kolejne jego książki regularnie trafiały na listy bestsellerów, przynosząc autorowi popularność i uznanie. Niedawno w Polsce ukazała się jego najnowsza powieść pt. Czas pokaże.  Archer zazwyczaj tworzy dzieła, wpisujące się w paradygmat gatunku sensacji i thrillera. Wstyd przyznać, ale aż do tej pory był mi to zupełnie nieznany pisarz. Z pierwszego spotkania z twórczością Jeffreya Archera jestem zadowolona i na pewno nie poprzestanę na znajomości tylko jednej jego powieści.

Fabuła recenzowanej książki koncentruje się wokół poczynań czterech mężczyzn, którzy zostali oszukani przez wpływowego amerykańskiego multimilionera Harveya Metcalfe’a. Bohaterowie, wprowadzeni w błąd przez wspólnego znajomego, zgodzili się zainwestować sporą sumę w akcje firmy Prospecta Oil, która okazała się jedynie fikcyjną działalnością, mającą przynieść zyski Metcalfe’owi. Gdy oxfordzki profesor Stephen Bradley dowiedział się o znacznej stracie, odnalazł pozostałych trzech poszkodowanych – arystokratę Jamesa Brigsleya, szanowanego lekarza Robina Oakleya oraz londyńskiego marszanda Jeana-Pierre’a Lamannsa i postanowił, że wszyscy panowie muszą zjednoczyć siły, by odzyskać pieniądze. Wkrótce mężczyźni opracowali kilka ryzykownych akcji, które choć zaplanowane w najdrobniejszym szczególe, niosą ze sobą bardzo duże ryzyko zdemaskowania.

Początek powieści sugeruje, że Co do grosza to poważny thriller, w którym zwyczajni ludzie walczą z bezwzględnym i groźnym biznesmenem o majątek całego życia. Jednak w miarę rozwoju akcji okazało się, że debiutanckiego dzieła Archera nie należy traktować ze śmiertelną powagą. Zabawne dialogi, humorystyczne opisy wielu wydarzeń i dość nieprawdopodobne zbiegi okoliczności sprawiają, że historia ta jest przyjemna w odbiorze, pod warunkiem, że czytelnik przymknie oko na nierealistyczną oprawę wypadków oraz plany bohaterów, które w rzeczywistości raczej nie mogłyby zostać wcielone w życie. Nie oznacza to jednak, że wykreowane zdarzenia drażnią czy denerwują, wprost przeciwnie – książkę czyta się zaskakująco dobrze. W trakcie lektury nie myślałam nad tym, czy zaplanowane przez bohaterów intrygi są możliwe, bo z zainteresowaniem śledziłam ich poczynania, zastanawiając się, co też wyniknie ze wszystkich wydarzeń. Dopiero po odłożeniu powieści na półkę, przyszła mi do głowy myśl, że przecież w życiu tak się nie zdarza. Mimo tego, nie uważam żeby w tym przypadku pewna doza nierealności była minusem. W końcu fikcja literacka rządzi się swoimi prawami i na pewne rzeczy można uwagi nie zwracać. Dość obszernie piszę o tym zagadnieniu, bo lepiej żeby potencjalni czytelnicy Co do grosza wiedzieli, czego mogą się spodziewać.

Charaktery bohaterów poznaje się poprzez ich działania. Autor wnikliwie przedstawia tylko biografię Harveya Metcalfe’a, zwracając uwagę na jego pochodzenie i dojście do pierwszych dużych pieniędzy, od których rozpoczęła się jego kariera. Niestety pomiędzy tym, co można na początku wyczytać o mężczyźnie a jego późniejszym zachowaniem, jest znaczna dysproporcja. Metcalfe doszedł do ogromnej fortuny rzekomo dzięki sprzyjającym okolicznościom, własnemu sprytowi i nieprzejmowaniu się literą prawa. Jednak w miarę rozwoju akcji, sposób myślenia tego bohatera, jego naiwność i nieokrzesanie przeczą wcześniejszym informacjom. Czasami miałam wrażenie, że ktoś taki jak on, nie może być rekinem biznesu, bo jest na to zwyczajnie za głupi. Jeżeli chodzi o czterech spiskowców to wykazali się nadzwyczajnymi umiejętnościami organizacyjnymi i aktorskimi. Stephen stał się nieformalnym szefem grupy, ponieważ jako pierwszy przedstawił swój plan działania, czym zaskarbił sobie przychylność pozostałych. Ponadto bohater ma bardzo analityczny umysł, dzięki któremu możliwa była bezbłędna synchronizacja wszystkich elementów projektu. Jean-Pierre to typ eleganckiego, wymuskanego mężczyzny, niepanującego nad ciętymi ripostami i zgryźliwymi uwagami. Właściciel londyńskiej galerii wielokrotnie wytykał towarzyszom błędy i bezlitośnie z nich żartował. O doktorze Robinie Oakleyu trudno napisać cokolwiek ponad to, że jego wiedza i opanowanie okazały się bardzo przydatne. Doktor od lat prowadzi własny gabinet, a jego pacjentami są w większości zamożnej starsze panie, którym nie potrzeba nic ponad uwagę i zainteresowanie. Dlatego bohater z zapałem przystąpił do spisku, licząc nie tylko na odzyskanie gotówki, ale także na porzucenie codziennej rutyny. Najwięcej sympatii wzbudził we mnie wicehrabia James Bradley. Mężczyzna nie cechuje się specjalną bystrością umysłu, więc wymyślenie intrygi stanowiło dla niego ogromne wyzwanie, ale posiada wiele innych talentów, które wielokrotnie wyratowały jego kompanów z opresji.

Co do grosza to lekka i przyjemna opowieść, chociaż początek zapowiada coś zgoła innego. Akcja toczy się w szybkim tempie, a wiele humorystycznych akcentów sprawia, że w trakcie lektury można się naprawdę ubawić. Ponadto Jeffrey Archer przenosi akcje w interesujące miejsca, takie jak kasyno w Monte Carlo, tor wyścigowy w Ascot czy też Uniwersytet w Oxfordzie podczas uroczystych obchodów zakończenia letniego semestru. Dzięki temu w powieści pojawia się wiele nowinek i ciekawostek o odbywających się tam wydarzeniach. Zakończenie całej historii mnie całkowicie zaskoczyło, ale podoba mi się taki obrót wydarzeń. W trakcie czytania miałam wrażenie, że historia przedstawiona w Co do grosza idealnie sprawdziłaby się w kinie. Wygląda na to, że miałam rację, bo w 1990 roku powstała ekranizacja powieści w reżyserii Clive’a Donnera. Jestem ciekawa jak twórcy poradzili sobie z tematem, więc z chęcią film obejrzę. Debiut Archera uważam za udany. Powieść utrzymuje się w gatunku sensacji, ale ma w sobie dużo humoru, który zaskakująco dobrze współgra z całą intrygą.

Ocena: 4 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater oraz wydawnictwa Rebis.


8 czerwca 2012

Wdowy smoleńskie - Dariusz Walusiak


Wydawnictwo: Rafael
Liczba stron: 302

Od katastrofy smoleńskiej dzielą nas ponad dwa lata. Dla jednych to aż dwa lata, dla innych dopiero. Wydarzenia z feralnego 10 kwietnia 2010 roku wciąż budzą emocje i kontrowersje nie tylko na arenie politycznej i w świecie mediów. Społeczeństwo podzieliło się na tych, którzy nie chcą wracać do tragicznych wydarzeń i na tych, którzy uważają, że w tej sprawie pełno jest niejasności i niedomówień, wymagających wyjaśnienia. Gdy trafiła do mnie książka Wdowy smoleńskie pomyślałam, że to będzie najtrudniejsza z dotychczas opiniowanych pozycji. Nie myliłam się. Uważam, że słowo „recenzja” jest nie na miejscu w przypadku takiej książki, bo nie wyobrażam sobie, żeby dopasowywać ją do kryteriów, jakimi zazwyczaj kieruję się w ocenie poszczególnych tytułów. 

Autorem tej publikacji jest historyk i dokumentalista Dariusz Walusiak, który w marcu 2010 roku został odznaczony przez Lecha Kaczyńskiego za działalność w podziemnych strukturach NZS w latach 80. W książce znalazły się obszerne wywiady z pięcioma kobietami, których mężowie zginęli w katastrofie lotniczej w Smoleńsku. Ewa Błasik, Beata Gosiewska, Ewa Kochanowska, Zuzanna Kurtyka i Magdalena Merta zgodziły się opowiedzieć o tym jak wyglądał poranek 10 kwietnia, co ich mężowie sądzili na temat obchodów upamiętniających poległych w Katyniu i z jakimi trudnościami przyszło im się zmierzyć po śmierci małżonków. 

Wszystkie wywiady opublikowane w tej książce zostały autoryzowane. Z wypowiedzi kobiet jednoznacznie wyłania się obraz pokrzywdzonych i zdanych tylko na siebie rodzin, którym nie zapewniono należytej opieki w tych niezwykle trudnych dniach. Wstrząsające są wyznania, w których Panie zdradzają jak przebiegała identyfikacja ciał w Moskwie, na jakiej podstawie dokonywano rozpoznania i jak wyglądały ocalałe z wypadku osobiste rzeczy małżonków. Chaos, bałagan, dezinformacja – takimi określeniami można nazwać to, co działo się w ciągu kilku pierwszych dni. Nie rozumiem, dlaczego nikt oficjalnie nie poinformował rodzin o tym, że rozbił się samolot i prawdopodobnie nikt nie przeżył. Nie wyobrażam sobie przez jakie piekło przeszli bliscy, którzy o wszystkim dowiadywali się z telewizji. Nawet później nikt nie wystosował oficjalnego zawiadomienia, pozostawiając sprawy swojemu biegowi. Przyznam, że dla mnie największą wartość mają właśnie te wypowiedzi, które opisują wydarzenia z perspektywy najbliższych osób ofiar katastrofy. Trudno bez emocji czytać o tamtych chwilach i czyjejś zwierzenia traktować z dystansem.

Jednak celem tej książki jest nie tylko przybliżenie sylwetek dzielnych kobiet, które nie załamały się po stracie mężów i każdego dnia na nowo uczyły się życia, ale również przedstawienie ich poglądów na sytuacje w Polsce i podejrzeń, dotyczących przyczyn katastrofy. Bardzo żałuję, że pytania były tendencyjne i nakierowane na jedyną, słuszną rację. Rozmówczynie wielokrotnie podkreślały jak ważne jest to, by polskie społeczeństwo nie dało się zmanipulować komercyjnym mediom, które ich zdaniem są pod nadzorem aktualnego rządu. Media masowe według nich wbijają ludziom do głowy nieprawdziwy, wypaczony obraz sytuacji politycznej. Może tak jest, tego nie wiem. Niestety w moich oczach na wiarygodności traci ktoś, kto uważa, że telewizja Trwam i Radio Maryją podają całą prawdę. Nic w życiu nie jest czarne albo białe. Jeśli TVP, TVN i Polsat ulegają naciskom rządku, to Trwam i Radio Maryja również nie są wolne od manipulacji, tyle że ze strony innego środowiska. Analogicznie, w sytuacji, gdy jedna partia polityczna uosabiana jest z wszelkim złem, niekompetencją i celowym działaniem na szkodę Polski, a opozycyjna opcja uważana za wzór cnót wszelakich, to we mnie rodzi się przekonanie, że tak prosto nie jest. 

Z niektórymi wypowiedziami zgadzam się w zupełności. Trzeba kultywować polskie tradycje, mieć świadomość historyczną i z podniesionym czołem oznajmiać, że jest się Polakiem. Nie pochwalam służalczości wobec żadnego z państw, bałaganu i lenistwa, które później skutkują nieporozumieniami i konfliktami, ale nie jestem też zwolenniczką doszukiwania się teorii spiskowych na każdym kroku. Nie będę wyszczególniać czyje opinie uważam za przesadzone, a czyje za prawdziwe. Jeżeli ktoś czuje potrzebę sięgnięcia po tę publikacje, to nie będę odradzać. Ocenę wystawić muszę. Mam nadzieje, że dla wszystkich jasne jest to, że w żaden sposób nie umniejszam cierpienia rodzin, które straciły bliskich. Jednak dla mnie publikacja jest jednostronna i również nie daje prawdziwego obrazu sytuacji. Przydałoby się, żeby wśród rozmówców pojawił się ktoś, kto reprezentowałby inne stanowisko niż Panie Kurtyka, Kochanowska, Merta, Błasik i Gosiewska. Wówczas pokazano by dwa różne spojrzenia i skonfrontowano odmienne poglądy.

 Ocena: 3 / 6

Egzemplarz otrzymałam dzięki uprzejmości portalu Sztukater i wydawnictwa Rafael.


4 czerwca 2012

Zakręty losu - Agnieszka Lingas-Łoniewska


Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 346

Zakręty losu to pierwsza cześć trylogii o braciach Borowskich. Krzysztof od dziecka marzył, że pójdzie w ślady ojca i również rozpocznie prawniczą karierę. Częściowo udało mu się ten plan wykonać, bo został jednym z najlepszych adwokatów w mieście, ale jego sukces ma też ciemną stronę. Starszy brat zmusił Krzysztofa, by ten podjął się obrony narkotykowej mafii w zbliżającym się procesie. Mężczyzna z jednej strony nienawidzi Łukasza za to, że jego postępowanie rani wszystkich dokoła, ale nie potrafi uwolnić się od poczucia odpowiedzialności za niego. W pewnym momencie sprawy zachodzą za daleko. Gangsterzy grożą Krzysztofowi i jego ukochanej Katarzynie, która w wyniku okrutnego zrządzenia losu jest oskarżycielem w sprawie grupy przestępczej Łukasza. Bohaterowie znajdują się w sytuacji bez wyjścia. Uleganie gangsterom jest sprzeczne z ich etyką zawodową, ale oboje zdają sobie sprawę, że odmowa może kosztować ich życie. 

Pierwsza część powieści skupia się na wydarzeniach, które miały miejsce trzynaście lat wcześniej. Wtedy wszyscy bohaterowie spotykają się po raz pierwszy, a dramatyczne wydarzenia na zawsze naznaczają ich los, sprawiając, że przez wiele lat borykają się z poczuciem winy, osamotnieniem i bólem po stracie bliskich osób. To obszerne wprowadzenie było świetnym posunięciem ze strony autorki. Dzięki niemu czytelnik ma szansę poznać dokładnie bohaterów, którzy dopiero staja u progu dorosłości i zrozumieć skomplikowane relacje między nimi, będące kluczem do wszystkich dalszych wypadków. Agnieszka Lingas-Łoniewska potrafi grać na emocjach i tworzyć historię, od której trudno się oderwać. Zaczęłam lekturę z zamiarem przeczytaniu tylko kilku pierwszych rozdziałów, a zanim się zorientowałam byłam już na setnej stronie. Trzymająca w napięciu akcja i dobrze pomyślana intryga to główne atuty tej książki. Autorka zadbała o to żeby nieustannie coś się działo, dlatego komplikuje losy Krzysztofa, Katarzyny i Łukasza na wszelkie możliwe sposoby. Na szczęście czyni to tak umiejętnie, że nie miałam wrażenia nierealności i przesady. W niektórych momentach łatwo można przewidzieć, co nastąpi dalej, ale mimo tego z niecierpliwością pochłaniałam kolejne strony, żeby dowiedzieć się czy moje założenia okażą się słuszne czy jednak bohaterowie unikną kolejnej tragedii.

Wbrew opisowi fabuły Zakręty losu to nie tylko powieść o mafijnych bossach i zagrożeniach czyhających na ludzi, którzy są z gangsterami w napiętych stosunkach, ale to również historia wielkiej miłości. Uczucie między Krzysztofem i Katarzyną wielokrotnie zostało wystawione na próbę. Mówi się, że prawdziwa miłość przetrwa wszystkie burze i życiowe zawirowania, ale czy rzeczywiście jest tak silna, aby pokonać każde przeciwności? Tego zdradzić nie mogę, ale zapewniam, że czytelnicy, liczący na rozbudowany wątek miłosny nie będą rozczarowani. Autorka zaserwowała wszystko, co w takim przypadku jest potrzebne – gwałtowny wybuch uczuć, pasja i namiętność, a do tego rozdarcie między miłością a podszeptami rozsądku i rodzinnymi zobowiązaniami. Niestety powieść nie jest wolna od wad, a najbardziej irytująca mnie kwestia dotyczy romansu głównych bohaterów.  Od początku kibicowałam Krzysztofowi i Katarzynie, bo oboje wzbudzili moją sympatię, ale ilość lukru jaka spływała z niektórych ich dialogów, przyprawiała mnie o mdłości. Rozumiem, że się kochają, a taka miłość nie zdarza się wszystkim, ale odnosiłam wrażenie, że prawie każda ich rozmowa to przesłodzone zapewnienia, że nikt ich nie rozdzieli i wszystko się ułoży. Z podobną częstością bohaterowie chodzili do łóżka. I tu pojawia się kolejny minus, ponieważ takie nagromadzenie opisów erotycznych uniesień uważam za przesadę. Pisanie o seksie wymaga wyczucia i świadomości, kiedy takich wtrętów jest za dużo, a kiedy ich brakuje. W przypadku Katarzyny i Krzysztofa nie miałam wątpliwości, że łączy ich namiętny związek, ale czasami zastanawiałam się, o czym rozmawialiby, gdyby tylko znaleźli na to czas.

Jak już wspomniałam, dzięki pierwszej części poznałam bohaterów dość dobrze, co pozwoliło mi później na zrozumienie ich postępowania. Mimo że nie zawsze zgadzałam się z ich wyborami, to żadnej z postaci nie oceniam jako naiwnej, nieżyciowej lub zwyczajnie denerwującej. Krzysztof to odpowiedzialny i do szaleństwa zakochany w Katarzynie mężczyzna, na którego rodzice przerzucili ciężar odpowiedzialności za starszego brata. Bohater nieustannie musi dokonywać wyborów między tym, co uważa za słuszne, a tym, czego oczekuje rodzina. Łukasz Borowski to zupełne przeciwieństwo brata. Jest zimny, wyrachowany i wydaje się, że niezdolny do ludzkich uczuć. Lubi łatwe pieniądze jakie zapewnia mu gangsterskie życie. Nie zawaha się przed niczym żeby tylko zdobyć to, czego aktualnie potrzebuje. Katarzyna jest inteligentną i wrażliwą kobietą, na której wydarzenia z przeszłości odcisnęły największe piętno. Nigdy nie pogodziła się z nimi i przez wiele lat dręczyło ją poczucie winy. Bohaterka również musi zmierzyć się z trudną sytuacją i zdecydować czy pozwolić Łukaszowi na uniknięcie wieloletniego więzienia czy doprowadzić sprawę do końca, narażając życie swoje i Krzysztofa.

Język powieści jest prosty, ale dopasowany do konkretnych sytuacji. W dramatycznych momentach bohaterowie potrafią siarczyście zakląć, by za chwilę na sali sądowej przeobrazić się w profesjonalistów, używających oficjalnego, prawniczego języka. W niektórych momentach zabrakło mi jednak dookreślenia pewnych wydarzeń. Czasami autorka na poważny zwrot akcji poświęca jedynie dwa zdania i krótkim stwierdzeniem załatwia coś, co moim zdaniem, zasługiwało na rozwinięcie. Ponownie muszę wspomnieć o erotyce, bo jestem przekonana, że te fragmenty nie drażniłyby mnie tak bardzo, gdyby zostały inaczej opisane. Po pewnym czasie miałam dość czytania o „jedwabistej kobiecości” i „twardej męskości”, bo określenia te przywodzą mi na myśl tani harlequin, a nie dobrą powieść obyczajową. 

Twórczość Agnieszki Lingas-Łoniewskiej ma swoich zwolenników jak i przeciwników. Póki co nie mogę opowiedzieć się za żadną ze stron, bo znajomość jednej powieści to zdecydowanie za mało, by wysnuwać daleko idące wnioski. Powieść podobała mi się ze względu na emocjonującą i ciekawą fabułę, ale niektóre elementy zupełnie nie przypadły mi do gustu. Na pewno to nie było moje ostatnie spotkanie z książkami tej autorki, czekam na kontynuację losów braci Borowskich, planuję też sięgnąć po inne powieści. Zachęcam do przeczytania Zakrętów losu i wyrobienia sobie własnej opinii.

Ocena: 4 / 6