30 lipca 2015

Butik na Astor Place - Stephanie Lehmann


Wydawnictwo: Muza
Liczba stron: 478
Rok pierwszego wydania: 2013
Rok polskiej premiery: 2015

Zdecydowałam się przeczytać Butik na Astor Place, ponieważ miałam ochotę na odmianę. Chciałam poznać historię inną niż kryminalna czy grozy, więc uznałam, że taka obyczajowa, spokojna opowieść o dwóch kobietach zajmujących się modą, ale żyjących w zupełnie różnych epokach, dostarczy mi rozrywki na kilka wieczorów, a przy tym pozwoli odpocząć od silnych emocji, pędzącej akcji i nieustannie rosnącego napięcia. Jednak, kiedy wzięłam książkę do ręki i zaczęłam pochłaniać stronę za stroną, zorientowałam się jak bardzo się myliłam, szufladkując dzieło Stephanie Lehmann jako przerywnik pomiędzy bardziej interesującymi lekturami. Szybko okazało się, że właśnie ta konkretna powieść zawładnęła moimi myślami, o czym świadczyło czytanie w każdej wolnej chwili i przekonywanie samej siebie, że jeszcze jeden rozdział i na dzisiaj koniec. Nie mogłam rozstać się z bohaterkami dopóki nie poznałam ich losów do końca, a kiedy to się wreszcie stało, poczułam smutek na myśl, że więcej już o nich nie usłyszę. Autorka stworzyła wyjątkowe postaci, które ożywają na kartach powieści i nie pozwalają o sobie zapomnieć przez długi czas.

Tytułowy butik należy do niespełna czterdziestoletniej Amandy, która zajmuje się sprzedażą ubrań vintage. Wyszukuje stroje noszone kilka dekad temu, naprawia je i odświeża, a następnie daje im drugie życie, sprzedając osobom potrafiącym docenić dawny styl. Pewnego dnia bohaterka wybiera się na spotkanie ze staruszką, chcącą pozbyć się niemal każdego ubrania z przeszłości. Amanda odnajduje kilka pięknych sukien nadających się do jej sklepu, ale za najcenniejsze znalezisko uważa zaszyty w mufce dziennik należący do niejakiej Olive Westcott, która w 1907 roku przeprowadziła się do Nowego Jorku. Kobieta wie, że powinna zwrócić pamiętnik staruszce, ale po przeczytaniu kilku wpisów nie może się do tego zmusić bez poznania historii Olive. Niespodziewanie losy obu bohaterek w pewien przedziwny sposób splatają się ze sobą, mimo że minęło już sto lat od czasu, gdy panna Westcott po raz pierwszy wędrowała ulicami Manhattanu.

Po przeczytaniu powieści Stephanie Lehmann utwierdziłam się w przekonaniu, że do ulubionych literackich motywów powinnam zaliczyć także opowieści, w których przeszłość splata się z teraźniejszością, pokazując jak na przestrzeni lat zmieniły się obyczaje, normy społeczne, komfort życia. Nie ukrywam, że najczęściej wycieczka w przeszłość jest znacznie ciekawsza niż śledzenie wydarzeń rozgrywających się współcześnie, więc tym bardziej doceniam pisarzy, potrafiących znaleźć złoty środek i w takim samym stopniu zainteresować czytelnika dawnymi czasami, jak i obecną rzeczywistością. Autorka Butiku na Astor Place bez problemu przykuła moją uwagę, sprawiając, że szybko zaangażowałam się w wydarzenia dotyczące zarówno Olive, jak i Amandy, nie mając poczucia, że ta druga została wprowadzona jedynie jako pretekst do odnalezienia dziennika z początku XX wieku. Lehmann świetnie poradziła sobie ze splataniem losów bohaterek, udowadniając, że przeszłość nieustannie do nas przemawia. Wystarczy zatrzymać się na chwilę, rozejrzeć wokół siebie i otworzyć na historie płynące ze zwyczajnych przedmiotów, nieatrakcyjnych budynków czy zapomnianych uliczek. 

Siłą tej książki są świetnie sportretowane bohaterki. Od samego początku rozumiałam ich postępowanie, razem z nimi przeżywałam wszystkie wzloty i upadki oraz kibicowałam im w dążeniach do poukładania sobie życia i osiągnięcia wymarzonych celów. Jestem zaskoczona tym z jaką łatwością wkroczyłam w świat obu kobiet oraz jak bardzo przejęłam się dotykającymi je nieszczęściami, zmianami, ale też nieoczekiwanymi uśmiechami losu. Nie spodziewałam się emocjonującej fabuły, a właśnie taką otrzymałam i przyznam, że nie mogłam oderwać się od lektury. Nie wiem jak autorka to zrobiła, ale z wypiekami na twarzy czytałam o wątpliwościach nieszczęśliwie zakochanej w żonatym mężczyźnie Amandy i ambicjach dzielnej Olive, która zdecydowanie wyprzedzała swoją epokę, uważając, że kobiety nie powinny mieć zamkniętych drzwi do kariery zawodowej. Układ rozdziałów dodatkowo podsyca ciekawość, ponieważ autorka zdecydowała się na naprzemienne pisanie o bohaterkach, dzięki czemu udało jej się logicznie połączyć ich wątki i sprawić, by odbiorca odczuwał, że między kobietami istnieje jakaś tajemnicza więź, mimo że teoretycznie nie mają ze sobą nic wspólnego.

Bardzo podobało mi się także skontrastowanie współczesnego stylu życia z normami i zasadami obowiązującymi na początku zeszłego stulecia. Pisarka skoncentrowała się głównie na kobietach, pokazując jak w przeciągu stu lat zmieniły się poglądy na ich rolę w społeczeństwie. Dziś trudno sobie wyobrazić, że dama z towarzystwa nie mogła wynająć pokoju w hotelu, jeśli nie towarzyszył jej małżonek lub ojciec, a uczciwa praca uważana była za coś hańbiącego, ponieważ w powszechnym mniemaniu tylko nieporządne i niemoralne panie zatrudniały się jako np. ekspedientki w domu towarowym. Lehmann pokazuje jak społeczeństwo szufladkowało i kategoryzowało ludzi, a przede wszystkim jak utrudniało kobietom dojście do samodzielności i niezależności. Olive żyje w czasach przejściowych, bo choć swoboda obyczajów stoi tuż za progiem, to jednak wciąż daleka droga do tego, by nikt nie ośmielał się narzucać innym, co jest moralne, a co godne potępienia. W powieści znalazło się też miejsce na charakterystykę różnic klasowych oraz podwójnych standardów obowiązujących w zależności od płci.

Z wątkiem Amandy związany jest natomiast problem zbytniego przywiązania do przeszłości i przekonania, że dawniej było ciekawiej, prościej, bardziej magicznie. W każdym rozdziale poświęconym tej bohaterce można wyczuć nostalgię za minionymi latami, zwłaszcza za tymi, których nie dane było Amandzie doświadczyć. Z racji na swoją pracę kobieta często wraca myślami do dawnych czasów, zastanawiając się, kim byli ludzie noszący sprzedawane przez nią stroje, jak kilka dekad temu wyglądało miasto itd. Podobały mi się te rozważania bohaterki, zwłaszcza że zostały okraszone informacjami o prawdziwych miejscach czy budynkach, które niegdyś były chlubą Nowego Jorku, a teraz albo zostały zapomniane, albo zmiecione z powierzchni przez nieubłagalnie nadciągający postęp. Stephanie Lehmann pokusiła się także o wprowadzenie elementów realizmu magicznego, który moim zdaniem świetnie komponuje się z opisanymi wydarzeniami, dodając do opowieści odrobinę tajemniczości i niesamowitości. 

Na kilku ostatnich stronach zamieszczono wywiad z pisarką, z którego między innymi można dowiedzieć się, dlaczego zdecydowała się na dość otwarte zakończenie. Przyznam, że jej wyjaśnienia mają sens i przyjmuję do wiadomości tłumaczenie, że przeszłości prawie nigdy nie da się w całości odkryć i prześledzić. Niemniej czuję lekki niedosyt, bo historia opisana w Butiku na Astor Place naprawdę mnie oczarowała i z chęcią dowiedziałabym się, co czeka Amandę oraz jak dokładnie potoczyło się życie Olive. Niestety muszę zadowolić się tym, że pierwsza z kobiet podejmuje pewne ważne decyzje i wreszcie czeka na to, co przyniesie przyszłość, natomiast losy drugiej bohaterki zostają owiane tajemnicą i w zasadzie wraz z ostatnim wpisem w dzienniku, postać usuwa się w cień. Zakończenie jest więc dla mnie przysłowiową rysą na szklę, psującą doskonałość tej powieści, ale mimo wszystko gorąco ją polecam, bo to jedna z tych wartościowych i zapadających w pamięć historii. 

Ocena: 5 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza.

http://muza.com.pl/powiesc-obyczajowa/1954-butik-na-astor-place-9788377588925.html/?dosiakksiazkowo

24 lipca 2015

Kobieta w czerni - Susan Hill + film


Wydawnictwo: Amber
Liczba stron: 256
Rok pierwszego wydania: 1983
Rok polskiej premiery: 2012

Jednym z moich ulubionych motywów pojawiających się w literaturze grozy są duchy, upiory, zjawy i inne straszydła niedające żyjącym spokoju. Chętnie czytam o opuszczonych domostwach, nawiedzonych zamkach i zrujnowanych cmentarzach; o małych miasteczkach pogrążonych w dziwnej mgle lub otoczonych gęstymi lasami oraz ludziach znających prawdę o mrożących krew w żyłach wydarzeniach, które przez lata zdążyły przeobrazić się w puszczane mimo uszu legendy. Nie mogłam więc odmówić sobie sięgnięcia po bestsellerową Kobietę w czerni, uznawaną za jedną z ciekawszych historii wykorzystujących elementy charakterystyczne dla powieści gotyckich. Rzeczywiście u Susan Hill już od pierwszej strony można wyczuć tę typową aurę tajemniczości i niesamowitości, spowijającą wszystkie, nawet te pozornie niewinne i nieznaczące zdarzenia. Pojawia się także położony na bagnach opuszczony dom; śmiały, nieświadomy zagrożenia bohater oraz oczywiście przepełniony gniewem i bólem duch zmarłej przed laty kobiety.

Czytelnik poznaje Arthura Kippsa, gdy ten jest już statecznym mężczyzną w średnim wieku, który w trakcie Świąt Bożego Narodzenia niespodziewanie przypomina sobie koszmarne wypadki z przeszłości. Bohater przenosi się myślami do czasów, gdy pracował jako notariusz i został oddelegowany do zajęcia się dokumentami należącymi do pani Drablow, która zmarła nie pozostawiając po sobie żadnych bliskich krewnych. Arthur musiał udać się do odległego od Londynu zakątka, by wziąć udział w pogrzebie byłej klientki, a następnie odwiedzić należący do niej Dom na Węgorzowych Moczarach i przejrzeć wszystkie zgromadzone papiery. Wówczas mężczyzna nie miał pojęcia, że ten wyjazd odmieni całe jego życie, a postać kobiety w czerni oraz wszystkie związane z jej obecnością wydarzenia, latami będą prześladować go podczas niespokojnych, bezsennych nocy. 

Susan Hill stopniowo buduje napięcie, najpierw rozbudzając ciekawość czytelnika, potem umiejętnie ją podsycając, by ostatecznie efektownie zakończyć opowieść. Od początku wiadomo, że główny bohater doświadczył czegoś, co na zawsze odebrało mu młodzieńczą beztroskę oraz optymistyczne spojrzenie na świat. Nawet po wielu latach Arthur nie może spokojnie myśleć o rzeczach, które widział w starym, położonym w niegościnnej okolicy Domu na Węgorzowych Moczarach. Śledząc losy mężczyzny można wyraźnie zaobserwować jego metamorfozę, jednakże prawdziwe zrozumienie tej przemiany nadchodzi dopiero po przeczytaniu ostatnich stron. Na początku uważałam, że autorka stworzyła typ nieco histerycznego bohatera przesadzającego ze swoimi obawami, nocnymi marami oraz niemożnością zapomnienia o przeszłości. Dopiero później przekonałam się, że nie miałam racji, bowiem cała obmyślona przez pisarkę historia idealnie wybrzmiewa na samym końcu, kiedy czytelnik poznaje ostatnią cześć relacji protagonisty i wówczas może w pełni pojąć jego wcześniejsze zachowanie. Finał sprawił też, że opisane w książce wydarzenia wciąż są ze mną, ponieważ nadal rozmyślam nad postacią Arthura i zastanawiam się czy w jakiś sposób mógł uniknąć swojego fatum.

Zapewne zabrzmi to nieco dziwnie, ale gdyby ktoś przytoczył mi o historię głównego bohatera, zarzekając się, że to opowieść oparta na faktach, byłabym w stanie w to uwierzyć. W książce nie ma niczego przesadzonego, nadmiernie wyeksponowanego czy przejaskrawionego. Oczywiście pojawia się postać widmowej kobiety, ale to akurat nie stanowi dla mnie problemu, bo jestem przekonana, że nie wszystko można logicznie wytłumaczyć, a spotkanie z duchem nie jest tak nieprawdopodobne jak się wydaje. Susan Hill nie próbuje na siłę przestraszyć i to jest największą zaletą powieści. Próżno szukać w niej spektakularnych zdarzeń w postaci krwawych ataków nadprzyrodzonych mocy, zdewastowanych pomieszczeń czy innych podobnych wypadków. Zamiast tego autorka postawiła na subtelniejsze formy manifestacji obecności czegoś, co raczej nie należy już do świata żywych. Podobały mi się te wszystkie dobitne, ale nie nachalne znaki odbierane przez bohatera, takie jak dojmujące poczucie żalu i straty, przelotne wrażenie czyjejś bytności w teoretycznie pustym domu czy też nadciągająca nagle nieprzenikniona mgła, zdająca się spychać Arthura wprost w zdradzieckie moczary. 

Kobieta w czerni nie jest horrorem niepozwalającym zasnąć czy przerażającym tak, iż nie można dokończyć lektury bez zapalenia wszystkich świateł, włączenia telewizora lub radia i udawania, że domownicy krzątają się gdzieś w pobliżu. Dla mnie dzieło Hill jest świetnie napisaną powieścią, która niepokoi i wywołuje napięcie, ale o większym strachu raczej nie może być mowy. Czy w związku z tym czuję się rozczarowana? Nie, ponieważ w książce nawiązującej do tradycji gotyckich historii, gdzie jednym z ważniejszych elementów była sama atmosfera, spodziewałam się grozy w nieco lżejszym wydaniu. Urzekły mnie także rozbudowane opisy miejsca akcji, podkreślające dzikość przyrody otaczającej dom pani Drablow oraz niebezpieczeństwo związane z pobliskimi bagnami i drogą przejezdną wyłącznie w czasie odpływu. Możliwe, że niektórym fragmenty te mogą wydać się nużące, jednak moim zdaniem pomagają wyobrazić sobie scenerię towarzyszącą wszystkim nadprzyrodzonym zdarzeniom, a tym samym intensywniej odbierać emocje głównego bohatera.

Żałuję tylko, że autorka tak szybko pozwala na odkrycie tożsamości kobiety w czerni oraz domyślenie się jakiej tragedii była świadkiem. Wolałabym, żeby ten wątek nie był tak oczywisty, bo to odziera historię z tajemniczości i trochę psuje ogólny efekt. Miałam też kłopot z ustaleniem czasu akcji. Bohaterowie poruszają się zarówno konnymi dwukółkami, jak i automobilami; korzystają z latarek na baterie i telefonów, więc wszystko wskazuje na to, że mamy XX wiek, a jednak opisy ubrań czy też kurtuazyjnych zachowań między obcymi sobie ludźmi bardziej pasowały do XIX stulecia. Nie miałabym więc nic przeciwko, gdyby pisarka dokładnie wskazała datę rozgrywających się wydarzeń. Ale to drobnostka niemająca większego wpływu na ostateczną ocenę, ponieważ książka Susan Hill bardzo przypadła mi do gustu i jestem przekonana, że jeszcze nie raz spotkam się z jej twórczością. 

Ocena: 5 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwania Czytam literaturę sprzed XXI wieku.



Reżyseria: James Watkins
Scenariusz: Jane Goldman
Obsada: Daniel Radcliffe, Ciarán Hinds, Liz White

Już pierwsza scena jest wymowna.
Po przeczytaniu powieści zabrałam się za oglądanie filmu zrealizowanego na jej podstawie i muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczona obrazem wyreżyserowanym przez Jamesa Watkinsa. Historia różni się od literackiego pierwowzoru, ale uważam, że to dobrze, ponieważ twórcy stworzyli wariację na temat pomysłu Susan Hill i sprawili, że kinowa opowieść ma nieco inny wydźwięk niż ta zawarta w książce. Arthur Kipps nie pojawia się jako beztroski, cieszący się z niespodziewanego wyjazdu na wieś młodzieniec, ale jako mężczyzna naznaczony tragedią, o której nie może zapomnieć. Od czterech lat pogrążony jest w żałobie i depresji, a wyjazd do Domu na Węgorzowych Moczarach to jego ostatnia szansa na wykazanie się w pracy. Gdy bohater przybywa do posiadłości pani Drablow, szybko odkrywa, że nie jest w niej sam. W opuszczonych, mrocznych pomieszczeniach widuje postać bladej kobiety spowitej w czarną suknię, słyszy też niepokojące hałasy oraz błagalne wołania o pomoc unoszące się nad bagnami. Na dodatek miejscowi patrzą na niego z niechęcią, ponieważ od dnia jego przyjazdu, wieś nęka seria makabrycznych, śmiertelnych wypadków. 

Olbrzymia, opuszczona posiadłość, do której wiedzie tylko jedna droga.
Film jest dużo bardziej przerażający niż książka. Pierwsza połowa to popis zdolności twórców, którzy udowodnili, że odpowiednie kadrowanie, niepokojąca muzyka i posępne otoczenie wystarczą do tego, by widz odczuł ciarki wędrujące po plecach. Uwielbiam horrory z akcją umiejscowioną w dziewiętnastowiecznych realiach, opowiadające o niesamowitych wydarzeniach rozgrywających się w starych, nawiedzonych domach, więc pod tym względem film po prostu mnie zachwycił.
Behind you...
Razem z bohaterem poznawałam rozległą, podupadającą posiadłość Alice Drablow, wędrując pogrążonymi w mroku korytarzami, przeszukując pomieszczenia oraz czytając zgromadzone przez właścicielkę dokumenty, odsłaniające tragiczną historię jej rodziny. W trakcie scen w domu atmosfera jest tak gęsta, że w każdym momencie spodziewałam się nagłej manifestacji obecności ducha, przez co napięcie sięgało zenitu. Cieszę się, że Watkins nie postawił na ujęcia bezpośrednio konfrontujące bohatera ze zjawą, a zamiast tego w większości ograniczył się do pokazania jedynie zarysu sylwetki tytułowej kobiety w czerni lub jej niewyraźnego odbicia w szybie. Raz czy dwa, twarz upiornej damy można zobaczyć z bliska i niestety wówczas efekt nie jest tak spektakularny. Dla mnie groza jest silniejsza, gdy twórcy zostawiają miejsce na grę wyobraźni, więc dobrze, że nie ma zbyt wielu momentów, kiedy bohater staje oko w oko z duchem.

Siedziałam jak na szpilkach, kiedy Arthur przemierzał kolejne pokoje.
Drugą połową dzieła Watkinsa nie byłam już tak zauroczona, ponieważ wkradły się do niej psujące atmosferę rozwiązana, które wszyscy doskonale znamy z setek innych kinowych produkcji grozy. Pewne momenty nie pasują do budowanego wcześniej nastroju, ponieważ są absurdalne i oklepane.
Radcliffe sprawdził się w roli Arthura Kippsa.
Wskutek tego akcja staje się bardziej dynamiczna, ale w moim przekonaniu nieco zbyt przewidywalna. Przyznam, że obawiałam się też swojej reakcji na grę Daniela Radcliffe’a, który tak silnie kojarzy się postacią Harry’ego Pottera, że trudno dostrzec w nim potencjał wcielania się w innych bohaterów. Przynajmniej ja miałam ten kłopot, ale na szczęście tylko na samym początku, bo szybko zaangażowałam się w historię i przestałam widzieć w nim aktora jednej roli. Jako Arthur Kipps Radcliffe wypada przekonująco, zwłaszcza że to na jego umiejętnościach spoczywa ciężar całej historii. 

O kogo chodzi?
Filmową wersję Kobiety w czerni polecam amatorom nastrojowych opowieści o duchach, przepełnionych zarówno ulotnymi znakami obecności nadprzyrodzonych istot, jak i mocniejszymi akcentami, wywołującymi u widza szybsze bicie serca. Nie spodziewałam się, że tak wysoko ocenię tę produkcję, ale zapewniła mi porządną dawkę napięcia oraz emocji, a także pokazała jakim koszmarem jest dla człowieka utrata kogoś bliskiego. Arthur Kipps nie pojawia się bowiem na ekranie tylko po to, żeby przechadzać się po niezamieszkałej rezydencji i reagować na niesamowite zdarzenia, ponieważ jego zachowanie uświadamia, czym jest dojmująca tęsknota, poczucie beznadziei oraz pragnienie znalezienia się po tej drugiej stronie, gdzie być może czeka ukochana osoba. 

Ocena: 7.5 / 10 

19 lipca 2015

Złe miejsce - Dean Koontz


Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 480
Rok pierwszego wydania: 1990
Rok polskiej premiery: 1991

W zeszłym tygodniu na fanpage’u bloga Śniący za dnia zobaczyłam informację, że 9 lipca Dean Koontz obchodzi urodziny i przypomniałam sobie, że już dawno temu obiecałam sobie wrócić do poznawania jego twórczości. Jako nastolatka czytałam jedynie Przepowiednię i chociaż powieść przypadła mi do gustu, to później jakoś nie miałam okazji, żeby sięgnąć po inne dzieła pisarza nazywanego największym rywalem Stephena Kinga. Szybko przejrzałam swoje zbiory i okazało się, że posiadam Złe miejsce oraz Oczy ciemności Koontza. Jak wiadomo zdecydowałam się na lekturę pierwszego tytułu, ale niestety nie mogę uznać tego wyboru za wyjątkowo trafny, ponieważ historia mężczyzny, który w niewyjaśnionych okolicznościach każdej nocy dosłownie znika z własnego domu, a po powrocie niczego nie pamięta, nie zainteresowała mnie tak bardzo, jak się spodziewałam.

Pierwsze rozdziały wyraźnie sugerują, że głównym bohaterem jest Frank Pollard, czyli wspomniany już mężczyzna cierpiący na niezwykłą przypadłość, objawiającą się sennymi wędrówkami nie tylko umysłu, ale też ciała. Niemal każdego rana Frank budzi się w innymi miejscu niż zasypiał i nie może przypomnieć sobie niczego poza własnym nazwiskiem. Ma jednak silne przeczucie, że jego tajemnicze podróże związane są z jakąś złowrogą, ścigającą go siłą. Gdy pewnego poranka odkrywa, że cały pokryty jest zakrzepłą krwią, a obok leży torba pełna pieniędzy nieznanego pochodzenia, postanawia szukać pomocy u prywatnych detektywów Bobby’ego i Julie Dakotów. Zanim jednak do tego spotkania dojdzie, Koontz zmusza czytelnika do śledzenia innych wydarzeń oraz bohaterów, co moim zdaniem niepotrzebnie wydłuża tę historię i dodaje kilka mało istotnych wątków. Z czasem okazuje się też, że to wcale nie Frank jest najważniejszą postacią, ponieważ na pierwszy plan wysuwają się przygody detektywistycznego małżeństwa. Oczywiście perypetie Dakotów związane są ze sprawą nocnego znikania ich klienta, ale mimo wszystko oczekiwałam większej koncentracji na osobie pogrążonego w amnezji mężczyzny.

Zazwyczaj lubię jak powieść podzielona jest na krótkie, dynamizujące akcję rozdziały, jednakże w przypadku Złego miejsca takie rozwiązanie nie sprawdziło się, zwłaszcza na samym początku. Otóż zanim jeszcze zdążyłam na dobre zainteresować się Pollardem i jego niecodzienną, lecz intrygującą przypadłością, autor przeniósł mnie w sam środek innego wątku, w którą główną rolę odgrywają Julie i Bobby. Wprawdzie następnie naprzemiennie poznawałam losy postaci, ale jak dla mnie cała ta początkowa akcja z Dakotami niczego interesującego nie wnosi. Spokojnie mogliby pojawić się dopiero w momencie spotkania Franka, co oszczędziłoby mi śledzenia ich nudnych rozmów oraz przesadzonych, bohaterskich scen, w których zwyczajna parka prywatnych detektywów zachowuje się niczym świetnie wyszkoleni członkowie jednostek specjalnych. Na szczęście później (czyli po jakichś stu stronach) robi się znacznie ciekawiej i wreszcie powieść zaangażowała mnie na tyle, że przestałam patrzeć ile stron zostało jeszcze do końca.

Na portalu Biblionetka książka Koontza została przypisana do gatunku grozy i słusznie, ponieważ pojawia się postać obdarzona nadprzyrodzonymi zdolnościami, która ściga biednego Franka, są sceny gore, a od czasu do czasu wyczuwałam również napięcie i atmosferę zagrożenia, ale znów miałam wrażenie, że autor niepotrzebnie rozdrabnia się na mało znaczące fragmenty i przegaduje najważniejszy wątek, wskutek czego elementy horroru gdzieś nikną. Niby dużo się dzieje w tej historii i na nudę nie można narzekać, a jednak Złe miejsce ma kilka drażniących momentów przestoju, kiedy spada zainteresowanie losami bohaterów. Oczywiście powieść nie jest też pozbawiona zalet, z których za najważniejszą uważam intrygujące przedstawienie poczynań pewnej zdeprawowanej rodziny. Nie chcę psuć frajdy przyszłym czytelnikom, więc nie mogę zdradzić, czym konkretnie charakteryzują się te postaci, ale uwierzcie mi na słowo, że ich praktyki są wynaturzone, obrzydliwe i przerażające. Niemniej właśnie dzięki tej rodzince fabuła jest emocjonująca i zaskakująca, bo trudno przewidzieć krok bohaterów kierujących się w życiu przedziwnym kodeksem moralnym oraz ulegających najokrutniejszym zwierzęcym instynktom.

Podobało mi się także wprowadzenie do historii bohatera cierpiącego na zespół Downa i pokazanie go nie wyłącznie jako niepełnosprawnego, ale jako postać cechującą się szczególnym darem, który dla zdrowych ludzi jest zazwyczaj niedostępny. Koontzowi udało się także zilustrować jak osoby dotknięte taką wadą postrzegają rzeczywistość, jak odbierają różne bodźce i jak reagują na otoczenie. Nie spodziewałam się, że w powieści znajdzie się miejsce na taką treść i siłą rzeczy wątek Thomasa nie jest rozbudowany, ale mimo wszystko autor zgrabnie połączył motywy nadprzyrodzone z ważnym tematem pozwalającym czytelnikowi lepiej zrozumieć świat osób dotkniętych zespołem Downa. Złe miejsce zostało napisane w 1990 roku i w niektórych momentach jest to odczuwalne, ponieważ autor przelotnie wspomina o sprawach będących wówczas czymś stosunkowo nowym i jednocześnie niepokojącym lub fascynującym. Pojawia się na przykład swoisty technooptymizm wprowadzony dzięki postaci informatyka, dla którego cyberprzestrzeń nie ma żadnych tajemnic ani ograniczeń. Podobnych wstawek jest zbyt mało, żeby można było mówić o przedstawieniu atmosfery lat 90., niemniej kilka „przebłysków” ówczesnej rzeczywistości można wyłapać.

Na koniec muszę wspomnieć, że w książce nie brak także wzmianek o genetyce i anomaliach powstających w pewnych okolicznościach, ale ten temat należy chyba potraktować z przymrużeniem oka, bowiem sytuacje opisane przez Koontza raczej nie mogłyby wydarzyć się w rzeczywistości. Złe miejsce uważam za przeciętną powieść, która raczej nie zapadnie mi w pamięć na dłużej. Zapowiadała się ciekawie, ale słaby początek i niespodziewana marginalizacja wątku Franka Pollarda trochę zniechęciły mnie do tej historii. Niemniej autor postarał się o stworzenie kilku interesujących postaci oraz dodanie atmosfery grozy w niektórych momentach, co poczytuję za spory plus. Moim zdaniem można przeczytać, ale na pewno nie jest to lektura obowiązkowa. 

Ocena: 3 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwania Czytam literaturę sprzed XXI wieku.

http://esperazna.blogspot.com/2015/02/wyzwanie-czytam-literature-sprzed-xxi.html

15 lipca 2015

Boardwalk Empire (Zakazane imperium), sezony 1-5


Liczba sezonów: 5
Lata emisji: 2010-2014
Obsada: m.in. Steve Buscemi, Kelly Macdonald, 
Michael Shannon, Gretchen Mol

W styczniowym poście poświęconym moim planom na 2015 rok, napisałam, że chcę wreszcie nadrobić serialowe zaległości i zacząć publikować recenzje produkcji, które uda mi się obejrzeć. Miałam zamiar dość szybko uporać się z kilkoma tytułami i skrobnąć parę słów na ich temat, ale jak to u mnie bywa, zamiary sobie, a życie sobie. Ale dość tego narzekania, bo wreszcie udało mi się obejrzeć wszystkie sezony Boardwalk Empire, co oznacza, że debiutuję w roli samozwańczej recenzentki seriali :) Zadanie mam o tyle ułatwione, że będę głównie chwalić, ponieważ gangsterska historia osadzona w burzliwych czasach prohibicji wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie i ubolewam nad tym, że więcej odcinków już nie powstanie. Wprawdzie Zakazane imperium nie oczarowało mnie tak jak The Walking Dead czy Breaking Bad (o których też mam nadzieję coś napisać), ale i tak uważam, że to jedna z lepszych telewizyjnych produkcji, jaką miałam okazję oglądać.

11 lipca 2015

Krew Aniołów - Nalini Singh


Wydawnictwo: Dwójka bez sternika
Liczba stron: 352
Rok pierwszego wydania: 2009
Rok polskiej premiery: 2010

Skłamałabym, twierdząc, że przygnębia mnie kończąca się moda na opowieści spod znaku paranormal romance, ponieważ nigdy nie byłam fanką czytania o rodzącym się uczuciu pomiędzy (teoretycznie) zwyczajną śmiertelniczką, a zabójczo przystojnym, lecz jednocześnie szalenie niebezpiecznym wampirem lub innym nadprzyrodzonym osobnikiem. Na dodatek nawet rynek wydawniczy musi liczyć się z obowiązującymi trendami, a w tym sezonie królują erotyki oraz historie zaliczane do nurtu New Adult lub Young Adult, więc wszystko wskazuje na to, że na romans paranormalny nie ma już miejsca. W związku z tym zapewne nigdy nie usłyszałabym o książkach niezbyt popularnej u nas nowozelandzkiej pisarki, gdyby nie G.P. Vega z bloga Upolowane stronice, która namówiła mnie do zaznajomienia się z twórczością Nalini Singh.

Mój wybór padł na powieść Krew Aniołów, będącą pierwszą częścią nieukończonego jeszcze cyklu opowiadającego o przygodach niezwykle odważnej i utalentowanej łowczyni wampirów Elenie Deveraux. Jednakże historia wcale nie koncentruje się na wysysających krew potworach, ponieważ w świecie wykreowanym przez Singh oprócz ludzi i wampirów pojawiają się także anioły, znajdujące się na szczycie społecznej piramidy. Ameryka Północna kontrolowana jest przez potężnego archanioła Rafaela, który wampiry traktuje jako służących, a ludźmi zazwyczaj w ogóle nie zaprząta sobie głowy. Niemniej nawet władczy Rafael musi nagiąć swoje zasady, gdy nadchodzi czas na stawienie czoła niespodziewanym problemom. Kiedy okazuje się, że mieszkańcom Nowego Jorku grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, to właśnie Elena zostaje wynajęta do wytropienia oszalałego buntownika gotowego dokonać najkrwawszej masakry w historii. Dla łowczyni takie zadanie to w zasadzie pewna śmierć, ale żaden człowiek nie może sprzeciwić się anielskiej woli, więc Elena nie ma żadnego wyboru i razem z Rafaelem staje do nierównej walki z żądną krwi, nieśmiertelną bestią.

Powieść Nalini Singh należy do gatunku paranormal romance, więc to oczywiste, że od pierwszego spotkania pomiędzy głównymi bohaterami iskrzy. Na początku obawiałam się, że ich relacja zostanie wtłoczona w schemat, według którego ona jest zahukaną, szarą myszką (ale na pewno ma jakieś ukryte talenty), a on mrocznym przystojniakiem z bagażem tajemniczych, niebezpiecznych wydarzeń z przeszłości itp. Na szczęście w miarę rozwoju fabuły okazało się, że ani Elena, ani Rafael nie są postaciami, za jakie wzięłam je na początku. Przede wszystkim główna bohaterka jest dobiegającą trzydziestki kobietą, a nie nastolatką, więc jej zainteresowanie archaniołem nie przejawia się poprzez powtarzające się co stronę zachwyty nad pięknym ciałem i snucie romantycznych wizji. Oczywiście kilka razy bohaterka wspomina o lśniących skrzydłach czy wspaniałej muskulaturze, ale to wynika z pożądania jakie Rafael w niej budzi, a nie jakichś naiwnych mrzonek. Cieszę się również, że pisarka wykreowała Elenę na bohaterkę z charakterem. Kobieta jest świadoma tego, że dla aniołów życie śmiertelniczki nie ma większego znaczenia, ale mimo tego nie poddaje się i nie pozwala sobą pomiatać.

Postać archanioła Rafaela nieco bardziej zbacza w kierunku utartego wzorca niebezpiecznego, ale pociągającego nadprzyrodzonego bohatera, jednakże w tym przypadku jestem w stanie uwierzyć, że anioł rzeczywiście pozostaje jednocześnie tak samo groźny jak i nieprzystępny dla człowieka. Autorka zadbała bowiem o to, żeby przedstawić członków niebiańskiego gatunku jako niemal boskie istoty obdarzone szeregiem zdolności i wspaniałych mocy, lecz przy tym niepozbawione ludzkich namiętności, takich jak chęć sprawowania władzy, zazdrość czy gniew. Nie czytałam wielu powieści o aniołach, więc nie jestem w stanie stwierdzić czy to oryginalna wizja, niemniej zaciekawiła mnie i chętnie dowiedziałabym się więcej na temat współistnienia na świecie ludzi, wampirów i aniołów właśnie. Niestety pod tym względem czuję niedosyt, ponieważ w pierwszym tomie serii nie znalazłam zbyt wielu informacji o tym, na czym dokładnie polega sprawowanie władzy przez archaniołów, skąd w ogóle wzięły się te istoty i dlaczego przeważnie mają w sobie więcej zła niż dobra. Liczę jednak, że w kolejnych częściach pisarka uchyla rąbka tajemnicy, dzięki czemu nie tylko znajdę odpowiedzi na postawione pytania, ale lepiej zrozumiem rzeczywistość, w której ludzie znajdują się najniżej w społecznej hierarchii. Przeszkadzały mi też fragmenty, w których niejako na zawołanie pojawiały się rozwiązania ratujące bohaterów z sytuacji teoretycznie bez wyjścia. Miałam przez to wrażenie, że świat opisany w książce jest lekko niespójny, a konkretne zdolności postaci zostały wymyślone tylko po to, by w danym momencie opowieści autorka mogła wybawić Elenę lub Rafaela z opresji.

Od pierwszych stron powieści czekałam na fragmenty ukazujące łowczynię w akcji. Chciałam, żeby Elena jak najszybciej rzuciła się w wir poszukiwań oraz stała się uczestniczką emocjonujących wydarzeń, ale moja cierpliwość została nieco wystawiona na próbę, ponieważ dopiero w połowie książki bohaterka tak naprawdę bierze się za wykonanie zadania. Zanim to nastąpi pisarka dużo miejsca poświęca na częste spotkania archanioła i łowczyni, w trakcie których czytelnik obserwuje ich ścierające się charaktery. Wolałabym, żeby od początku było więcej akcji, a mniej potyczek słownych między bohaterami, ale każdy gatunek rządzi się swoimi prawami i nie mogę oczekiwać, że w romansie wątek miłosny nie będzie na pierwszym planie. Plusem jest to, że kiedy wreszcie Elena i Rafael od gadania przechodzą do działania, to historia robi się znacznie ciekawsza oraz bardziej angażująca. Muszę jednak oddać pisarce sprawiedliwość i zaznaczyć, że dialogi pomiędzy tą parą są całkiem udane. Widać, że Singh ma lekkie pióro, więc rozmowy śmiertelniczki i archanioła wypadają naturalnie. Zresztą stylowi autorki nie mam nic do zarzucenia, bo pisze jasno, konkretnie i po prostu dobrze, co szczególnie widać w scenach erotycznych, które nie są ani przesadzone, ani infantylne, ale dopasowane do charakterów postaci oraz całokształtu opowieści.

Nie oczekiwałam, że Krew Aniołów mnie zachwyci, gdyż wolę nieco inne historie niż romanse paranormalne, ale mimo tego jestem zainteresowana dalszymi losami bohaterów i absolutnie nie żałuję czasu poświęconego na lekturę. Sądzę też, że wkrótce znów sięgnę po twórczość Nalini Singh, ponieważ zaintrygował mnie wymyślony przez nią świat aniołów, ludzi i wampirów; polubiłam główną bohaterkę, a przede wszystkim muszę dowiedzieć się, jakie jeszcze przygody oraz zadania czekają Elenę, bo w mojej ocenie finał otwiera furtkę zupełnie nowym wątkom. 

Ocena: 4 / 6

Cykl Łowca Gildii:

2.  Pocałunek archanioła
3. Archangel's Consort
4. Archangel's Blade
5. Archangel's Storm
6.  Archangel's Legion
7. Archangel's Shadows
8. Archangel's Enigma

5 lipca 2015

Cięcie - Veit Etzold


Wydawnictwo: Akurat
Liczba stron: 544
Rok pierwszego wydania: 2012
Rok polskiej premiery:  2014

Czytałam wiele kryminałów, w których pojawia się psychopatyczny seryjny zabójca i muszę przyznać, że mam coraz większe trudności w znalezieniu satysfakcjonującej historii w tym stylu. Większość schematów już znam, nie obce są mi więc ani emocjonujące pościgi za mordercą, ani krwawe opisy jego czynów, ani też żmudne śledztwo prowadzone przez drepczących w miejscu policjantów. Na szczęście nadal udaje mi się natrafić na książkę w pewnym stopniu zaskakującą. Ostatnio sięgnęłam po debiutanckie dzieło Veita Etzolda i choć nie jest to historia bez wad, to i tak jestem pod dużym wrażeniem, ponieważ nie spotkałam się jeszcze z powieścią kryminalną, w której tak znaczącą rolę odgrywałyby nowe media. W Cięciu pojawił się niesamowicie rozbudowany wątek pokazujący opresyjną, niebezpieczną stronę serwisów społecznościowych, platform interaktywnych, portali randkowych i wszystkich innych form komunikowania się z ludźmi i dzielenia treściami, które niepostrzeżenie wniknęły do naszego życia. Wszyscy wiemy, że Internet ma też swoją ciemną stronę, ale niemiecki pisarz przypomina o niej w niezwykle mocny, a nawet szokujący sposób. Po przeczytaniu tej książki zastanowicie się dwa razy zanim wrzucicie kolejne zdjęcie na instagram czy napiszecie na facebooku, gdzie zamierzacie spędzić najbliższy weekend.

Nadkomisarz Clara Vidalis wybiera się na zasłużony urlop. Kilka dni temu wraz ze swoim zespołem wytropiła i unieszkodliwiła seryjnego mordercę lubującego się w okaleczaniu swoich ofiar zarówno przed, jak i po ich śmierci. Po takim wysiłku policjantce należy się odpoczynek, jednak w ostatni dzień pracy otrzymuje tajemniczą paczkę, w której ktoś umieścił płytę CD z nagranym filmem. Jeszcze zanim Clara odtworzy nagranie, przeczuwa, że będzie w nim coś, co nie tylko zniweczy jej plany urlopowe, ale także zmrozi krew w żyłach i postawi na nogi całą berlińską policję. Nie myli się, ponieważ w zakrwawionej kopercie przesłano film dokumentujący brutalne morderstwo młodej kobiety. Na dodatek ta zbrodnia nie jest ani pierwsza, ani ostatnia, ponieważ zabójca określany mianem Bezimiennego jest wyjątkowo inteligentny i przebiegły.

Powieść Veita Etzolda to rzecz dla czytelników o mocnych nerwach. Autor powołał do literackiego życia absolutnie bezwzględnego i okrutnego szaleńca, który nie cofnie się przed niczym w realizacji swojego makabrycznego planu. Zawsze uważałam się za osobę odporną na opisy scen przemocy, jednak kilka fragmentów w Cięciu okazało się dla mnie nie lada wyzwaniem. Z trudem przebrnęłam przez charakterystyki wymyślnych tortu, jakimi Bezimienny poddawał swoje ofiary oraz szczegółowe opisy molestowania seksualnego czy wyuzdanych praktyk erotycznych, w których dominowało zadawanie bólu i nieludzkiego wręcz cierpienia. Oczywiście wszystkie te sceny służą uświadomieniu odbiorcy z jak nieprzewidywalnym i chorym psychicznie człowiekiem mają do czynienia bohaterowie historii, więc w żadnym wypadku nie mogę zarzucić pisarzowi niepotrzebnego epatowania przemocą. Jednakże, sięgając po tę powieść, dobrze jest wiedzieć, że opisane zbrodnie są naprawdę makabryczne i mocno działają na wyobraźnię.

Co ciekawe w powieści nie chodzi o to, żeby dowiedzieć się, kim jest morderca, bo jego tożsamość w zasadzie nie ma większego znaczenia. Ważniejszą kwestią jest motyw oraz sposób, w jaki Bezimiennemu udaje się wodzić policję za nos. Do pewnego momentu morderca zawsze jest o krok przed śledczymi, ale w końcu nawet najsprytniejszy przestępca okazuje się zbyt pewny siebie lub nieuważny i ostatecznie ląduje za kratkami. Mam wrażenie, że w tym przypadku jest nieco inaczej, ponieważ berliński szaleniec do samego końca rozdaje karty. Jest piekielne inteligentny, skuteczny i przygotowany. W jego planie nie ma miejsca na improwizację, nie ma też słabych punktów, co sprawia, że pozostaje bezkarny. Z wymienionymi cechami łączy się także ogromna wiedza na temat funkcjonowania wszelkich portali społecznościowych oraz obserwacja stylu życia wielu współczesnych ludzi, skutkująca gromadzeniem informacji, a następnie wykorzystywaniem ich przeciwko konkretnym osobom. Etzold pokazał jak strony służące nam do rozrywki czy komunikacji, mogą zmienić się w niebezpieczne narzędzie, jeśli tylko zainteresuje się nimi osoba o nieczystych zamiarach. Najbardziej przerażające jest jednak to, że nawet przy zachowaniu dużej dawki ostrożności nie jesteśmy w stanie całkowicie wyeliminować zagrożenia. Bardzo podobało mi się oparcie całej intrygi na motywie Internetu jako przestrzeni, w której w zasadzie wszystko może się wydarzyć. Można wykreować sobie nową tożsamość, można ukraść cudzą, można też zabić kilkanaście osób i dzięki wirtualnemu życiu ukryć ten fakt.

Odnoszę wrażenie, że autor stworzył swego rodzaju makabryczną satyrę na współczesność, ponieważ wplótł do historii również wątek związany z coraz bardziej prymitywnymi programami rozrywkowymi emitowanymi w telewizji. Oglądalność biją produkcje epatujące erotyką oraz pokazujące upodlenie i całkowite poniżenie uczestników. Trudno nie znaleźć analogii pomiędzy opisanym w powieści programem, a tak modnymi ostatnio różnego rodzaju talent shows, w których chodzi jedynie o wypromowanie prowadzących i jurorów. Etzlod wszystkie te tematy zgrabnie połączył, tworząc niebanalną historię o ciemnej stronie naszych czasów. Książka jest dość obszerna, ale zapewniam, że czyta się ją błyskawicznie. Krótkie rozdziały oraz dynamiczna akcja sprawiają, że na nudę nie można narzekać. Na dodatek w niektórych momentach fabuła wydaje się przerażająco wiarygodna, co także podkręca emocje. Niestety są też rozwiązania moim zdaniem nieco naciągane, na przykład przeszłość mordercy pod pewnymi względami jest przesadzona, za dużo też w niej niedopowiedzeń. Niemniej nie sądzę, żeby to była poważna wada, bo jednak w tego rodzaju historiach dużo ważniejsze dla mnie są elementy takie jak skomplikowana i trzymająca w napięciu intryga czy szybki rozwój wydarzeń, a pod tym względem Cięcie nie zawodzi.

Jednak skoro wspomniałam już o minusach, to muszę trochę ponarzekać na charakterystykę głównej bohaterki. O ile Bezimienny został dość dokładnie sportretowany, o tyle Clara Vidalis niestety wypada dość nieciekawie. Wiadomo, że przeżyła w przeszłości traumę związaną ze śmiercią jej młodszej siostry i co jakiś czas ten wątek do niej powraca, ale poza tym postać pani Vidalis raczej nie zapada w pamięć. Niby jest skuteczna, niby zna się na prowadzeniu śledztwa, a jakoś te jej umiejętności są mało widoczne. Podobnie sprawa ma się z profilerem pracującym przy tym śledztwie. Słynny profesor Martin Friedrich zajmuje się rozpracowaniem psychiki mordercy, ale czytelnik nie ma wglądu w jego metody. Wprawdzie zapoznaje się w wynikami badań profilera, ale tajemnicą pozostaje sposób, w jaki Friedrich do wszystkiego doszedł. Szkoda, bo chętnie dowiedziałabym się, co umożliwiło mu wyciągnięcie tak trafnych wniosków dotyczących motywacji Bezimiennego.

Veit Etzold nie ustrzegł się drobnych potknięć, ale w ogólnym rozrachunku Cięcie wypada naprawdę dobrze. Powieść polecam głównie miłośnikom gatunku, bo mocne sceny mogą odstraszyć nieco wrażliwszych, nieprzyzwyczajonych do dużej dawki makabry czytelników. Ponadto starzy wyjadacze kryminałów powinni docenić oryginalny pomysł pisarza oraz sprawny warsztat literacki, pozwalający na zgrabne połączenie wszystkich wątków. Mam nadzieję, że jeszcze o tym autorze usłyszymy.

Ocena: 4.5 / 6

Egzemplarz recenzencki otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Akurat.

http://muza.com.pl/sensacja/1696-ciecie-9788377586822.html/?dosiakksiazkowo

1 lipca 2015

Amnesia: A Machine for Pigs


Producent: The Chinese Room
Wydawca: Frictional Games
Data premiery: 10 września 2013
Czas gry: około10 godzin

Od początku swego istnienia gry grozy naprzemiennie mierzą się z ogromną falą popularności oraz uznania ze strony odbiorców, jak i stanami niemal całkowitego zapomnienia, a także opiniami głoszącymi, że survival horrory nie mogą zaoferować graczom już nic nowego. Ten drugi, znacznie mniej pomyślny okres trwa do momentu pojawienia się nowego, przełomowego pod jakimś względem tytułu, udowadniającego, że twórcy growych horrorów nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Kilka lat temu swoistą stagnację wśród produkcji należących do tego gatunku, przerwała premiera gry Amnesia: The Dark Descent, niezależnego, wówczas raczej mało znanego, szwedzkiego studia Frictional Games. Niespodziewanie tytuł ten stał się dużym sukcesem, przyczyniając się do ponownego wzrostu popularności survival horrorów. Trzy lata później na rynku pojawiła się gra nazywana kontynuacją pierwszej Amnesii, jednak nie spotkała się z ciepłym przyjęciem ze strony fanów interaktywnej grozy. Niestety nie jestem zdziwiona negatywnymi recenzjami dzieła, w którego tworzenie zaangażowany został zespół odpowiedzialny między innymi za powstanie Dear Esther, ponieważ Amnesia: A Machine for Pigs została pozbawiona niemal wszystkiego, co w jej poprzedniczce tworzyło atmosferę nieustannego zagrożenia.

Ukryte przejścia i tajemnicze fotografie ciekawią, ale tylko na początku.

Problem tej produkcji tkwi zarówno w zbyt skomplikowanej oraz chaotycznej warstwie fabularnej, jak i schematycznej, monotonnej rozgrywce. Od samego początku wyraźnie widać, że twórcy postanowili uczynić fabułę jak najmniej zrozumiałą, zakładając zapewne, że odnajdywanie powiązań pomiędzy przedstawionymi wydarzeniami, a informacjami zawartymi w licznych notatkach i pamiętnikowych wpisach, będzie atraktorem dla wymagającego gracza. Założenie to mogłoby okazać się słuszne, gdyby tylko historia rzeczywiście była ambitna i wielowarstwowa, a nie jedynie stwarzała pozory oryginalnej opowieści skłaniającej do refleksji na temat różnych wizji tego, co ludzie zwykli nazywać moralnym postępowaniem. Głównym zadaniem gracza kierującego postacią zamożnego właściciela fabryki, Oswalda Mandusa, jest odnalezienie i ocalenie dzieci, które znalazły się w niebezpieczeństwie z powodu działań tajemniczego mężczyzny określanego mianem Sabotażysty. Niezwykle ważnym kontekstem tegoż wątku jest umiejscowienie akcji u progu XX wieku, kiedy z optymizmem patrzono w przyszłość, wciąż wierząc, że proces uprzemysłowienia oraz postęp związany z rozwojem techniki, przyniosą ludzkości jedynie pozytywne zmiany. Nic więc dziwnego, że kluczową rolę w tej grze odgrywa demoniczna maszyna parowa, służąca prawdziwie przerażającym celom, które stopniowo odsłaniają się przed odbiorcą. 

 Dźwignie, guziki i kontrolki. Gracze wiedzą, co z tym zrobić.

Istotną kwestią jest także tytułowa amnezja dotykająca głównego bohatera. Mandus nie jest w stanie przypomnieć sobie wielu ważnych faktów z własnego życia, przez co jego przeszłość oraz ukryte przeznaczenie wszystkich urządzeń znajdujących się w fabryce, stanowią zagadkę do rozwiązania. Tak zbudowaną opowieść gracz odkrywa głównie poprzez rozrzucone w różnych miejscach notatki, pozbawione chronologii pojedyncze wpisy z dziennika Oswalda oraz enigmatyczne nagrania odtwarzane przy pomocy fonografu. Doceniam zamysł twórców, ponieważ układanie spójnej historii z poszczególnych elementów utrzymuje uwagę gracza oraz tworzy napięcie związane z wielością możliwych interpretacji poszczególnych wydarzeń. Jednakże po pewnym czasie opowieść staje się chaotyczna oraz nielogiczna, a notatki oraz wypowiedzi Sabotażysty zbyt poetyckie i górnolotne, przez co wydają się sztuczne, a momentami również groteskowe. Monotonna rozgrywka także nie pozwala uznać drugiej części Amnesii za grę udaną i godną polecenia. Zadaniem użytkownika jest eksploracja domu protagonisty, a także należącej do niego fabryki, uzupełniona od czasu do czasu o konieczność kliknięcia odpowiedniego przycisku na panelu kontrolnym jakiejś maszyny lub znalezienia niezbędnych do jej uruchomienia części.

 Rozmowy z Sabotażystą sprawiają czasem wrażenie zbyt patetycznych.

Interakcja z otoczeniem została ograniczona do minimum, sprawiając, że szczytem możliwości odbiorcy jest wciskanie guzików, otwieranie drzwi, czytanie dziennika, włączanie fonografu oraz szukanie bezpieczników. Cała rozgrywka polega właściwie na wykonywaniu tych nużących czynności, które z pewnością nie wywoływałyby tak dużej irytacji, gdyby towarzyszyło im poczucie zagrożenia. Niestety w tej kwestii Amnesia: A Machine for Pigs również zawodzi. Wprawdzie przemierzanie labiryntowej przestrzeni pełnej mrocznych zakamarków, widocznych z oddali karykaturalnych cieni oraz opuszczonych pomieszczeń, sprawia przyjemność i wywołuje lekki niepokój, ale daleko temu odczuciu do strachu czy przerażenia. Sam pomysł na umieszczenie akcji w plątaninie ciasnych, zdających się nie mieć końca korytarzy, uważam za bardzo dobry, ponieważ właśnie ta niepewność związana z obawą o to, co znajduje się za rogiem lub kryje w mroku, w duży stopniu odpowiada za doświadczanie lęku w grach grozy. Niemniej nie uda się zbudować satysfakcjonującego survival horroru, bazując tylko na tym jednym elemencie. Szkoda, że zrezygnowano z zabiegów, które w pierwszej Amnesii znacząco wpływały na odczuwanie strachu w trakcie rozgrywki oraz utrudniały eksplorację otoczenia. Mowa oczywiście o konieczności oszczędzania oleju w lampie, poszukiwania przedmiotów niezbędnych do wykonania poszczególnych zadań, a także dbania o to, by główny bohater zachował równowagę psychiczną, mogącą zostać zachwianą przez zobaczenie potwora lub zbyt długie przebywanie w ciemności.

Nigdy nie wiadomo, co kryje się w mrocznych korytarzach.

W drugiej części na użytkownika nie czekają żadne komplikacje tego rodzaju. Gracz nie musi martwić się nagłym brakiem źródła światła lub obawiać się momentu aporii, ponieważ wszelkie zagadki do rozwiązania przypominają dziecięce układanki, wymagające jedynie wstawienia leżącego nieopodal elementu we właściwe miejsce. Produkcja nie żąda od odbiorcy wysiłku, nie stawia przed nim wyzwań i co już zostało podkreślone, nie przeraża, mimo że w niektórych pomieszczeniach pojawiają się widmowe postaci dzieci głównego bohatera oraz stwory będące połączeniem człowieka i tytułowego zwierzęcia. Warto na dłużej zatrzymać się przy zagadnieniu związanym z potworami, ponieważ to, co teoretycznie powinno wyzwalać ogromne emocje, zostało sprowadzone do roli pospolitych straszaków. Do spotkania z bestiami dochodzi niezwykle rzadko, a kiedy wreszcie stwór dostrzeże intruza na swoim terenie, wystarczy, że gracz natychmiast ruszy do ucieczki, by zagrożenie minęło. Interakcje między postacią a potworami zachodzą losowo, co nie jest najlepszym rozwiązaniem, ponieważ w zasadzie nie zdarza się, by przeciwnik pojawił się drugi raz w tym samym miejscu, więc rozgrywka okazuje się zbyt łatwa. Przeciwwagą dla niebudzących grozy wizerunków bestii oraz ich zachowania, są fragmenty notatek, tłumaczące, czym tak naprawdę są te istoty i w jaki sposób zostały powołane do życia. Po wyłuskaniu konkretów z chaotycznych zapisków głównego bohatera oraz nagranych rozmów i uświadomieniu sobie znaczenia poznanych informacji, można poczuć się naprawdę nieswojo. Podobne, choć krótkotrwałe wrażenie, zapewniają początkowe sekwencje, w których do akcji wkraczają synowie protagonisty. Niestety ich rola nie została rozbudowana, więc z czasem odbiorca przyzwyczaja się do grozy reprezentowanej przez pojawiające się nagle zabawki lub rozbrzmiewające w pustym pomieszczeniu dziecięce głosy. 

 Pojawiają się też tytułowe zwierzęta.

Dźwięk, stylistyka wszystkich odwiedzanych miejsc oraz pierwszoosobowy punkt widzenia przypominają, że gra w założeniu miała pokazać świat pełen niewytłumaczalnych logicznie wydarzeń, budzących w odbiorcy najprawdziwszą grozę. Wymienione elementy uważam za mocne punkty drugiej Amnesii, chociaż nawet one nie są w stanie wyrównać bilansu wad i zalet tej gry. Piękna, nastrojowa muzyka idealnie współgra z rozgrywką, polegającą głównie na eksploracji otoczenia. A przerywające ten spokój nagłe hałasy, takie jak odbijające się głośnym echem czyjeś kroki, złośliwy chichot czy inne niepokojące, niezidentyfikowane dźwięki, odwołują się do wyobraźni gracza, która usłużnie podsyła przerażające wizje czyhających na bohatera zagrożeń. Na docenienie zasługują również drobne, ale całkiem efektowne horrorowe zabiegi w postaci złowróżbnie mrugających lamp, spadających ze ścian obrazów czy widocznych śladów krwi. Produkcja ta może pochwalić się także dbałością o estetyczny, pasujący do czasu akcji, wygląd odwiedzanych miejsc. Dom głównego bohatera zachwyca przepychem i wystrojem charakterystycznym dla końca XIX wieku, a znajdująca się pod nim fabryka przywodzi na myśl mroczne, piekielne czeluści, w których zagnieździło się Zło całego świata. Skojarzenia z motywem zstępowania do otchłani są zresztą uzasadnione, ponieważ w przeważającej części rozgrywki bohater udaje się w głąb zbudowanego przez siebie kompleksu, trafiając na ślady praktyk mających zatrzeć granicę pomiędzy życiem a śmiercią. 

 Niezbyt przerażający potwór.

Za dobre rozwiązanie uważam także wykorzystanie pierwszoosobowej perspektywy, pozwalającej użytkownikowi wytworzyć iluzję uczestnictwa we wszystkich zdarzeniach oraz metapercepcyjnych chwytów, takich jak czerwone ślady na ekranie w chwili, gdy postać zostanie zraniona i wirujący, zniekształcony obraz, kiedy Oswald Mandus doświadcza działania paranormalnych sił. Niestety jako całokształt Amnesia: A Machine for Pigs przypomina raczej grę przygodową, wykorzystującą ikonografię grozy, niż horror z prawdziwego zdarzenia. 

Ocena: 6 / 10

 Recenzja ukazała się również w magazynie Creatio Fantastica.


Recenzja pierwszej części:
Amnesia: The Dark Descent