26 stycznia 2016

Las samobójców (The Forest)


Reżyseria: Jason Zada
Scenariusz: Nick Antosca, Sarah Cornwell, Ben Ketai
Obsada: Natalie Dormer, Taylor Kinney, Yukiyoshi Ozawa
Premiera: 2016

Bardzo rzadko wybieram się do kina na filmy grozy, ponieważ oferta multipleksów zazwyczaj obfituje w niezbyt obiecujące, szablonowe produkcje i z góry wiem, że podczas seansu nawet przez chwilę nie poczuję zaniepokojenia. Jednak ostatnio zrobiłam wyjątek dla Lasu samobójców, uznając, że akcja umiejscowiona w Japonii oraz motywy charakterystyczne dla tego kręgu kulturowego, zapowiadają ciekawą i emocjonującą historię. Niestety nie wzięłam pod uwagę talentu Amerykanów do psucia wszystkiego, czego nie rozumieją, dlatego z kina wyszłam zniesmaczona poziomem filmu. Pomysł nie jest zły i naprawdę twórcy mogli wykreować stosunkowo oryginalne dzieło, przypominające o potencjale tkwiącym w azjatyckich legendach i wierzeniach, ale wyszło jak zazwyczaj, czyli słabo, nudno i sztampowo.

Opowieść koncentruje się na Sarze Price, która pewnego wieczoru dowiaduje się, że jej siostra bliźniaczka została uznana za zaginioną, a w zasadzie niemal martwą, ponieważ po raz ostatni widziano ją w cieszącym się złą sławą lesie Aokigahara – miejscu stanowiącym cel podróży dla osób pragnących popełnić samobójstwo.
Nawet ta scena nie jest straszna. Źródło
Sara nie wierzy, by jej siostra mogła odebrać sobie życie, dlatego bez namysłu wyrusza do Kraju Kwitnącej Wiśni, mając nadzieję, że zdoła odnaleźć i ocalić Jess. Na miejscu przekonuje się, że znalezienie kogoś na tak rozległym i dzikim terenie graniczy z cudem, zwłaszcza że lokalna społeczność uważa las za nawiedzany przez duchy i upiory, a tym samym niebezpieczny dla osób zbaczających z wyznaczonych ścieżek. Jednak kobiecie udaje się nawiązać znajomość z pewnym Australijczykiem, który załatwia odpowiedniego przewodnika i razem z nim angażuje się w poszukiwania Jess. Bohaterowie wkraczają w samo serce mrocznej plątaniny drzew, mając świadomość, że mogą zobaczyć i doświadczyć tego, co należy do świata zmarłych.

Nieco zdezorientowana, ale wciąż zdeterminowana Sara Price. Źródło

Moja lista zarzutów do twórców tego filmu jest długa, dlatego zanim zacznę wymieniać, co i dlaczego mi się nie podobało, napiszę kilka słów o pozytywnym aspekcie Lasu samobójców, jakim jest wątek wspomnianego Australijczyka. O ile sam aktor (Taylor Kinney) nie przypadł mi do gustu, bo denerwowała mnie jego mimika, a zwłaszcza irytujący uśmieszek przyklejony do twarzy przez większą cześć akcji, to muszę pochwalić scenarzystów za ciekawy pomysł polegający na podważeniu wiarygodności odgrywanej przez niego postaci. Przez pewien czas nie mogłam rozstrzygnąć czy mężczyzna ma dobre, czy złe zamiary. Nie rozumiałam, z jakiego powodu zdecydował się pomóc Sarze, toteż ciągle analizowałam jego zachowanie, szukając czegoś podejrzanego. Zresztą nie musiałam specjalnie wysilać się w tworzeniu teorii spiskowych, ponieważ Aiden został wykreowany na dość tajemniczego protagonistę, mogącego kierować się zarówno altruistycznymi pobudkami, jaki i własnymi, przerażającymi pragnieniami. Z tego względu z przyjemnością śledziłam dynamicznie zmieniającą się relację pomiędzy nim a młodą Amerykanką, zastanawiając się czy mężczyzna jest godzien zaufania. Podobał mi się także wątek specyficznej więzi, łączącej siostry. Nie pierwszy raz zetknęłam się z poglądem, że bliźnięta wyczuwają pewne rzeczy, dzięki czemu wiedzą o tym, co dzieje się z drugą osobą, nawet jeśli nie mają ze sobą kontaktu. W filmie ta niecodzienna relacja została podkreślona i przyznam, że wypadła intrygująco, mimo że na pierwszy plan wysuwają się przeczucia i ulotne wrażenia Sary.

Aktor mi się nie podobał, ale odgrywana przez niego postać została ciekawie pomyślana. Źródło

Ze smutkiem muszę stwierdzić, iż w kwestii zalet produkcji Jasona Zada, to już wszystko, co mam do powiedzenia. Pod innymi względami Las samobójców jest naprawdę rozczarowujący, więc od razu uprzedzam, że w dalszej części recenzji wyłącznie narzekam. Tempo rozwoju wydarzeń jest raczej powolne, co nie byłoby złe, gdyby cała ta nastrojowość prowadziła do jakiegoś szokującego punktu kulminacyjnego. Niestety tak się nie dzieje, ponieważ sceny w tytułowym, nawiedzonym lesie nie mają w sobie nic zaskakującego czy wystarczająco mocnego, by zapaść w pamięć na dłużej.
Przez chwilę miałam nadzieję, że film się rozkręci. Źródło
Widz najpierw zmuszony jest śledzić jak protagonistka wybiera się w podróż, a potem stopniowo zbliża się do celu swojej wyprawy, ale wszystko to jest nijakie i bezbarwne. W setkach horrorów widziałam jak bohaterowie przeglądają rzeczy zmarłych bądź zaginionych bliskich; jak usiłują zebrać o nich informacje, zmagając się z nieprzystępnością obcych ludzi, dlatego początek niczym mnie nie zaskoczył. Wprawdzie takie chwyty wprowadzają do opowieści i budują nastrój, ale później przydałoby się jakieś tąpnięcie, wyrywające odbiorcę z bezpiecznego poczucia, że doskonale wie, dokąd zmierza fabuła. Tutaj mocnego akcentu zabrakło, dlatego kiedy Sara wraz z Aidenem oraz miejscowym przewodnikiem wreszcie wkroczyli w gęstwinę, zdążyłam już poczuć znużenie i nabrać podejrzeń, że film będzie kiepski.

Sam las również mnie nie urzekł, ponieważ zupełnie inaczej wyobrażam sobie mroczne siedlisko duchów. Wyzierająca z każdego kąta soczysta zieleń oraz bujna, zdrowa roślinność przywodzą na myśl Park Jurajski i nijak nie kojarzą się z posępnym, makabrycznym miejscem, do którego przychodzą ludzie, pragnący skrócić swoje cierpienia. Dlatego też trudno było mi uwierzyć, iż protagoniści rzeczywiście znajdują się w niebezpieczeństwie, zwłaszcza że twórcy poskąpili znaków wskazujących na jakąś nietypową aurę terenu u podnóża góry Fudżi. Pokazanie wirujących liści czy pełzającego po drzewie ślimaka również nie przekonało mnie, by traktować Morze Drzew jako przestrzeń, gdzie zaciera się granica między tym, co realne a wyobrażone. Jakkolwiek znalazło się kilka momentów teoretycznie strasznych, kiedy umysł płata Sarze figle, nadal nie były to na tyle mocne sceny, by budzić zaniepokojenie. Na dodatek bohaterka nieustannie potyka się, przewraca lub wpada do głębokiego dołu, przez co musi zmagać się potem z ranami i obrażeniami ciała uniemożliwiającymi ucieczkę. Najwyraźniej reżyser i jego ekipa wyszli z założenia, że widzowie po raz kolejny kupią historyjkę o dorosłej kobiecie, która jest nieuważna i nieostrożna jak małe dziecko. Nie chcę mi się nawet przypominać w ilu produkcjach widziałam już podobnie niezdarne postaci.

 Można pomyśleć, że bohaterowie wybierają się na biwak. Źródło

Wiele do życzenia pozostawiają także wizerunki duchów przedstawione w tym filmie. Już na początku jedna z bohaterek wyraźnie zaznacza, że las zamieszkany jest przez yūrei, czyli typowe dla japońskiego folkloru mściwe zjawy, posiadające charakterystyczną ikonografię oraz atrybuty umożliwiające im manifestowanie swojej obecności w świecie żywych.
Niestety żadnego ducha na horyzoncie. Źródło
Szkoda tylko, że twórcy ograniczyli się do podania nazwy nadprzyrodzonych bytów, zapominając, iż yūrei nie jest odpowiednikiem ducha, jakiego znamy na Zachodzie, bowiem istota ta głęboko wiąże się z japońskimi wierzeniami. Nie mogę przeboleć faktu, że zupełnie zignorowano tak oczywistą rzecz, przez co historia została spłycona i na dobą sprawę tytułowy las mógłby znajdować się równie dobrze w jakimkolwiek zakątku Ameryki Północnej lub Europy. Pominięto cały kontekst kulturowy i to naprawdę razi, ponieważ protagonistka przyjmuje postawę stereotypowego człowieka Zachodu, który nawet nie próbuje zrozumieć obcej kultury, ignorując informacje niepasujące do jego sposobu patrzenia na świat.

Na seansie byłam jakieś dwa tygodnie temu, a nie pamiętam żadnego utworu muzycznego wykorzystanego w filmie. Można odnieść wrażenie, że ścieżka dźwiękowa znajduje się gdzieś na marginesie zainteresowania twórców, jakby zapomnieli ile napięcia można osiągnąć za pomocą odpowiedniej muzyki czy niepokojących odgłosów. Podejrzewam, że strach miały wzbudzać liczne zbliżenia na twarz zaniepokojonej Sary, ale to zdecydowanie za mało, by przerazić fankę horroru. Oczywiście od czasu do czasu coś nagle wyskakuje zza drzewa lub pojawia się tuż przed niczego nieświadomą protagonistką, ale takie chwyty uważam za prymitywne i niewymagające wysiłku ze strony twórców. Do gry aktorskiej Natalie Dormer nie mam zastrzeżeń, chociaż nie sądzę, żeby wzbiła się ponad przeciętność. Nie waham się napisać, że Las samobójców należy do kategorii kiepskich filmów grozy z maksymalnie uproszczoną oraz spłyconą historią. Zastanówcie się trzy razy zanim zdecydujecie się go obejrzeć. 

Ocena: 3 / 10


21 stycznia 2016

Pretty Little Liars. Kłamczuchy - Sara Shepard


 Wydawnictwo: Otwarte
Liczba stron: 286
Rok pierwszego wydania: 2006
Rok polskiej premiery: 2011

Pierwszy tom serii Pretty Little Liars kupiłam w czasach, kiedy bez szukania dziwnych usprawiedliwień, mogłam poświęcić wolny wieczór na śledzenie przygód zblazowanych, amerykańskich nastolatek. Niestety wówczas tego nie zrobiłam i powieść przeleżała kilka lat w kompletnym zapomnieniu. Dlaczego w końcu zwróciłam na nią uwagę? Przyznam, że sama do końca nie wiem. Ot, niedawno wpadła mi w oko i postanowiłam, że najwyższy czas dowiedzieć się, o co tyle szumu z cyklem, na podstawie którego zrealizowano całkiem popularny (oczywiście mnie jeszcze nieznany) serial. Jeśli wierzyć okładce, pomysł na opowieść Sara Shepard zaczerpnęła z własnych szkolnych doświadczeniach, co jednocześnie wydało mi się intrygujące i przerażające. Jak bowiem interpretować tę informację, gdy stworzona historia dotyczy wydarzeń, które z logicznego punktu widzenia w ogóle nie powinny mieć miejsca? Powiecie, że zawsze znajdzie się jakieś wyjaśnienie i bez wątpienia będziecie mieć rację, ale na razie nie mam pomysłu na rozwiązanie opisanej zagadki i życzyłabym sobie, żeby jeszcze przez długi czas autorce udawało się utrzymać moje zainteresowanie, ponieważ niepostrzeżenie zaangażowałam się w losy bohaterów.

Wszystko zaczyna się od jednego SMS-a, którego Aria Montgomery dostaje na lekcji literatury angielskiej. Wiadomość jest krótka, ale to nie ma znaczenia, bo kilka odpowiednio dobranych słów wystarczy, by zmrozić komuś krew w żyłach. Dziewczyna wpatruje się w ekran telefonu i nie może uwierzyć w to, co widzi. Jakim cudem jej tajemnica nie jest bezpieczna? Kim jest nadawca SMS-a i czego od niej chce? Czy to tylko jakiś głupi kawał, czy może początek poważniejszych problemów? W tym momencie Aria jeszcze nie wie, że nie ona jedna boryka się z podobnym kłopotem, więc może udawać, że nic się nie stało. Przynajmniej przez jakiś czas, ponieważ wkrótce okaże się, że również jej byłe przyjaciółki padły ofiarami tajemniczego nadawcy podpisującego się jako „A.”. Emily, Hanna i Spencer także dostają wiadomości wyraźnie dające do zrozumienia, że ktoś doskonale orientuje się w wydarzeniach z ich życia, a co gorsze, zna wszystkie najintymniejsze i najbardziej wstydliwe sekrety, o których dziewczyny nikomu nie mówiły. Nikomu poza Alison DiLaurentis, ale przecież Ali zaginęła dawno temu i nie wiadomo, co się z nią stało. Czy to możliwe, że wróciła i w tak podły sposób pogrywa z przyjaciółkami?

Nie oczekiwałam od tej powieści niczego ponad prostą rozrywkę, dlatego nie jestem zaskoczona pewną schematycznością w kreowaniu bohaterek czy poszczególnych wątków, bez których najwyraźniej żadna popularna historia o amerykańskich nastolatkach nie może się obyć. Obowiązkowo pojawiają się więc tematy takie jak zakazana relacja uczennicy i nauczyciela, desperackie pragnienie akceptacji rówieśników, odkrywanie odmiennej orientacji seksualnej oraz tęsknota za rodzicielską miłością. Wszystko to utrzymane jest w specyficznej konwencji, zgodnie z którą dziewczyny są nieco oderwane od rzeczywistości, ponieważ nie muszą interesować się tak banalnymi rzeczami jak nauka czy obowiązki domowe. Zamiast tego mają inne, tylko pozornie mało znaczące, problemy. Wykreowane przez Shepard nastolatki zmagają się z sekretami daleko wykraczającymi poza kwestie, jakimi ludzie w ich wieku powinni się zajmować, co sprawia, że powieść szybko staje się dość intrygująca i zajmująca. Gra prowadzona przez nadawcę dziwnych wiadomości, sprawia, że protagonistki stopniowo wpadają w paranoję wywołaną obawą o to, że ukrywane przez lata fakty, wyjdą w końcu na jaw. Mają także świadomość, że ktoś je obserwuje, ponieważ wysyła komentarze odnoszące się do momentów, kiedy teoretycznie dziewczyny były same.

Przed sięgnięciem po tę książkę należy mieć świadomość, że jest ona zwykłym, choć przyjemnym, czytadłem i jako takie rządzi się swoimi prawami. Sara Shepard operuje bardzo prostym stylem, w którym nieskomplikowane dialogi przeważają nad opisami czy charakterystyką myśli i emocji postaci. Ponadto większą cześć wolnego czasu bohaterki poświęcają na rozmowy o facetach, randki, flirty i wybór odpowiedniego ubioru, co jest nieco irytujące, zwłaszcza jeśli czytelnik ma więcej niż kilkanaście lat. Niemniej nie postrzegam wymienionych cech za wady, wychodząc z założenia, że taka jest specyfika tego typu opowieści. Na szczęście poza warstwą bezlitośnie odkrywającą powierzchowność dziewczyn, jest jeszcze zagadka do rozwiązania i w moim przypadku właśnie ona zadecydowała o tym, że zamierzam sięgnąć po kolejne części serii. Autorce udało się poprowadzić fabułę tak, by w stosunkowo mało obszernym pierwszy tomie zawrzeć wszystkie elementy niezbędne do zaintrygowania odbiorcy. Przedstawiła cztery byłe przyjaciółki, szybko zdradzając, z jakiego powodu ich drogi zupełnie się rozeszły. Następnie wprowadziła czytelnika w ich życie, pozwalając zorientować się mniej więcej jaki charakter ma każda z nich, a w zakończeniu doprowadziła do cząstkowego wyjaśnienia, które jednak jeszcze bardziej podsyca ciekawość.

Finał Kłamczuch nie daje zbyt wielu odpowiedzi, za to mnoży pytania i wątpliwości, dzięki czemu tuż po zakończeniu lektury, miałam ochotę zabrać się za kontynuację. Nie łudzę się jednak, że pisarka szybko wytłumaczy, o co chodzi w tym zamieszaniu, kim jest „A.” i dlaczego dręczy nastolatki, ponieważ seria Pretty Little Liars liczy sobie obecnie szesnaście części (!), więc obawiam się, że dalej fabuła rozwija się niczym w podrzędnej telenoweli. Mimo tego ciekawość jest silniejsza, więc póki co daję Sarze Shepard szansę. Podoba mi się postawienie bohaterek w trudnym położeniu wynikającym z faktu, iż w każdej chwili pilnie skrywane zdarzenia mogą wyjść na jaw. Czuję się także zaintrygowana kwestią ich wzajemnych relacji oraz sprawami, które każda z nich ukrywa. Powieść polecam jako sposób na umilenie wieczoru. Trzeba jednak przymknąć oko na niezbyt wyrafinowany styl oraz stereotypową i płytką charakterystykę życia młodych ludzi. 

Ocena: 4 / 6

Cykl "Pretty Little Liars": 

0. Tajemnice Ali
2. Bez skazy
3. Doskonałe
4.1. Niewiarygodne
4.2. Sekrety
5. Zepsute
6. Zabójcze
7. Bez serca
8. Pożądane
9. Uwikłane
10. Bezlitosne
11. Olśniewające
12. Rozpalone
13. Skruszone
14. Zatrute
15. Toksyczne
16. Mordercze (zapowiedź)

Książka przeczytana w ramach wyzwań: Z półki i Mini Book Challenge (Na starych śmieciach: powieść zalegająca na regale od co najmniej kilku miesięcy).

18 stycznia 2016

Zimowy tag książkowy


Katarzyna z bloga Kącik z książką zaprosiła mnie zabawy blogowej z zimą w tle, więc nadszedł czas na udzielenie kilku odpowiedzi. U mnie za oknem na szczęście wciąż biało, więc wszystko się zgadza :)

Kakao – książka, która rozgrzewa serce

Pierwsze hasło i już mam problem. Domyślam się, że chodzi o wskazanie książki niosącej czytelnikowi pociechę w trudnych chwilach, ciepło i nadzieję, że nawet po dramatycznych życiowych doświadczeniach w końcu przychodzi odmiana losu na lepsze, ale mam kłopot, bo w mojej biblioteczce raczej takich powieści nie ma. W większości znanych mi książek panoszą się seryjni mordercy wespół z duchami, zombiakami i innymi potworami, ale zasady to zasady, więc jakąś lekturę wskazać muszę. Zdecydowałam się na Butik na Astor Place Stephanie Lehmann, mimo że jest to historia, w której nie brakuje smutnych wydarzeń oraz przejawów niesprawiedliwego traktowania kobiet. Niemniej obie bohaterki pokazały siłę i niezłomność swojego charakteru, dzięki czemu uważam, że powieść ma optymistyczne przesłanie. 



Śnieg - książka z białą okładką

Tym razem problemu ze wskazaniem książki nie miałam, ponieważ od razu na myśl przyszło mi dzieło Charlotte Link. Dom sióstr opowiada o losach niedogadującego się małżeństwa, które w okresie świąt Bożego Narodzenia postanawia wyjechać do Anglii, by po raz ostatni podjąć próbę ratowania swojego związku. Niespodziewane, gwałtowne opady śniegu odcinają bohaterów od cywilizacji, sprawiając, że napięcie między nimi niebezpiecznie wrasta. Na dodatek do głosu dochodzi jeszcze fascynująca opowieść z przeszłości. Jest biało, mroźno i bardzo zimowo!



Mikołaj - gruba książka lub długa seria

W tym przypadku można połączyć obie te cechy, wybierając Starcie królów George'a R.R. Martina. Nie dość, że pisarz tworzy same opasłe tomiska, to na dodatek nie kwapi się do ukończenia słynnej serii, przez co fani siedzą jak na szpilkach w oczekiwaniu na jakąkolwiek wiadomość o następnej części Pieśni lodu i ognia. Mnie na szczęście tak bardzo się nie śpieszy, bo zatrzymałam się na razie na drugim tomie, ale na pewno na tym nie poprzestanę, ponieważ historia wykreowana przez Martina jest tak intrygująca, że nie sposób porzucić ją bez poznania finału. 


Rózga - książka, której czytanie było męką

Znów mogłabym zacząć narzekać na Pachnidło, ale już pewnie z tysiąc razy pisałam, że uważam tę książkę za przereklamowaną i słabą, więc nie będę się powtarzać. Tym razem przedstawię inną powieść, od której radzę trzymać się z daleka. Kilka lat temu miałam nieprzyjemność czytać kryminał węgierskiego autora Vilmosa Kondora. Oczywiście na okładce pyszniły się zachwalające utwór hasła takie jak: "węgierski bestseller!" czy "stylowy kryminał", ale nie znalazły one pokrycia w rzeczywistości. Dzisiaj niewiele już pamiętam z fabuły oprócz tego, że akcja rozgrywała się w latach 30. XX wieku, a główny bohater zamiast prowadzić śledztwo, wciąż gdzieś jeździł tramwajami. Po tak długim czasie nie potrafię lepiej uzasadnić swojej opinii, ale wierzcie mi na słowo, to słaba, dłużąca i męcząca historia.


 


  Prezent - bardzo dobra książka, którą możesz polecić każdemu

Mam to szczęście, że bliscy często obdarowują mnie książkami i trafiają w mój gust, więc mogłabym polecić kilka powieści. Zdecyduję się jednak wyłącznie na zbiór Zgroza w Dunwich, który czaruje genialnymi opowiadaniami Lovecrafta, ciekawym posłowiem oraz doskonałym tłumaczeniem Macieja Płazy, a także pięknym, starannym wydaniem. Wprawdzie mam wątpliwość czy to dzieło dla każdego, ale niewątpliwie jest jedną z ważniejszych pozycji w mojej biblioteczce, więc nie mogłam go pominąć.




Nie przekazuję blogowego łańcuszka dalej, ale jeśli macie ochotę wziąć udział w zabawie, zróbcie to zanim śnieg stopnieje :P

12 stycznia 2016

Demon ruchu i inne opowiadania - Stefan Grabiński


Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 546
Rok pierwszego wydania: 2011 
(oczywiście poszczególne opowiadania wydawane były 
już w okresie XX-lecia międzywojennego)

Jeszcze do niedawna nazwisko Stefana Grabińskiego było mi zupełnie obce. Nie jest to powód do dumy, ponieważ pisarz cieszy się opinią uznanego twórcy rodzimej literatury grozy okresu międzywojnia, a niektóre źródła wskazują, iż należy go włączać w poczet klasyków noweli fantastycznej. Podobno bywa także nazywany „polskim Lovecraftem” lub „polskim Poe”. Nie przepadam za porównaniami do najsłynniejszych zagranicznych twórców, jednak wszystkie te informacje podziałały na moją wyobraźnię, sprawiając, że nabrałam ogromnej ochoty na zapoznanie się z utworami Grabińskiego. Sięgnęłam więc po wznowione niedawno dzieła zgromadzone w książce Demon ruchu i inne opowiadania i przeniosłam się do świata pełnego niepokojących opowieści o szatańskich maszynach, złośliwych stworach, zgubnych namiętnościach oraz wydarzeniach wymykających się logicznemu pojmowaniu rzeczywistości.

W analizowanym zbiorze znalazło się dwadzieścia pięć opowiadań, które można podzielić na kilka kategorii tematycznych, pokazujących, jakie zagadnienia interesowały pisarza najbardziej. Zgodnie z tytułem, antologię otwierają nowele poświęcone historiom związanym z pociągami, pracownikami kolei i tajemniczymi pasażerami zajmującymi widmowe wagony.
Dla Grabińskiego kolej była symbolem ruchu pojmowanego jako wartość sama w sobie, jako siła twórcza napędzająca do działania, dlatego w jego utworach bardzo wyraźnie przebija motyw podróżowania dla samego faktu przemieszczania się z miejsca na miejsce. Wkroczenie do środka wagonu skutkuje natychmiastowym przeniesieniem się do innego, niesamowitego świata, w którym niemal wszystko może się wydarzyć. Konduktorom ukazują się zjawy zwiastujące katastrofy, pasażerowie nagle zostają opętani przez dziwne siły wywołujące niecodzienne zachowania lub doprowadzające do obłędu. Maszyniści odczuwają przemożną potrzebę pędzenia byle dalej i niezatrzymywania pojazdu bez względu na wszystko, a oddani pracy dróżnicy nawet po śmierci przekazują sygnały docierające do kolejnych stacji.

Nie wszystkie historie traktujące o pociągach zainteresowały mnie w takim samym stopniu, ale muszę przyznać, że w większości jest coś fascynującego i niepokojącego. Może to sprawa atmosfery tamtych czasów, kiedy podróżowanie koleją miało w sobie jeszcze jakiś posmak przygody i magii, a może chodzi właśnie o to zderzenie nowoczesności z, wydawałoby się, dawno zapomnianymi legendami i podaniami. Podobało mi się opowiadanie Smoluch o wspomnianej już zjawie zwiastującej wypadek, ponieważ posiada absolutnie zaskakujące zakończenie. Na uwagę zasługuje także Fałszywy alarm pokazujący jak złośliwy los jest w stanie boleśnie zadrwić z człowieka oraz Ślepy tor, będący w moim mniemaniu jedną z ciekawszych noweli. Dałam się porwać atmosferze osobliwego wagonu śmiechu, z zaciekawieniem śledziłam rozmowy bohaterów i razem z nimi oczekiwałam na finał ich podróży. Nie przypadł mi za to do gustu tytułowy Demon ruchu, któremu zabrakło wyrazistości i napięcia. Przeczytałam ten utwór bez większych emocji i mam wrażenie, że za kilka tygodni zupełnie o nim zapomnę. Zastrzeżenia mam również do opowiadania Dziwna stacja, ponieważ wydało mi przeintelektualizowane, nafaszerowane zbyt wieloma rozważaniami z pogranicza nauki i metafizyki, przez co opowieść była dość monotonna. Nie przeczę jednak, że zaciekawiła mnie wizja przyszłości, ponieważ akcja rozgrywa się w roku 2345, kiedy szczytem techniki jest maszyna napędzana „prądem elektromagnetycznym”.

Druga kwestia, której Grabiński poświęca sporo uwagi w swojej twórczości, to miłość i erotyka. Ciekawe, że pisarz pokazuje w zasadzie jeden model związku pomiędzy bohaterami, będący zawsze swego rodzaju przestrogą dla płci męskiej. W jego utworach bowiem wyraźnie widać podział na demoniczne, piękne kobiety oraz bezwolnych, ślepo zakochanych w nich mężczyzn. Zresztą nie tyle chodzi o sferę duchową tych relacji, co o cielesny wymiar. Kobieta prawie zawsze jest istotą, posiadająca jakieś diabelskie przymioty doprowadzające protagonistę do zguby. Schemat ten idealnie został wykorzystany w opowiadaniu W domu Sary, ponieważ stosunek seksualny gwarantuje wieczne zespolenie kochanków, a tym samym pozwala bohaterce uzyskać władzę nad ciałem i umysłem zapatrzonego w nią wielbiciela. Podobnie zbudowana jest także historia pod tytułem Kochanka Szamoty traktująca o nieszczęśniku wzdychającym do pewnej damy, który niespodziewanie dostępuje zaszczytu zbliżenia się do obiektu westchnień. Jak się już pewnie domyślacie, to zbliżenie nie przynosi mu szczęścia.

Mniej więcej tak wyobrażam sobie demoniczną kolej Grabińskiego. Źródło

Nie wiem czy zasadne jest posądzanie pisarza o mizoginię, niemniej motyw kobiety fatalnej, modliszki wysysającej z partnera wszelkie siły życiowe, pojawia się tak często, że nie można go przeoczyć. Wszelkie demony i wiedźmy przyjmują postać ponętnych niewiast, by wykorzystać, a następnie zamordować kochanka. Jakiekolwiek romanse czy fascynacje kończą się dla protagonistów bardzo źle, choć nie brak też historii, w których to kobieta pada ofiarą męskiego szaleństwa wywołanego zbyt dużym pożądaniem lub niecodziennymi upodobaniami seksualnymi. W tym kontekście warto przywołać utwory takie jak Pożarowisko czy Płomienne gody. Tytuły kojarzące się z ogniem również pojawiają się nieprzypadkowo, ponieważ niszczycielska siła tego żywiołu to trzeci temat często eksploatowany przez pisarza. Autor opisał demony wzniecające pożar gdziekolwiek tylko się pojawią, scharakteryzował obsesje zarówno na punkcie wywoływania pożarów, jak i gaszenia ich za wszelką cenę (Zemsta żywiołaków).

Siłą rzeczy nie wspominam o wszystkich nowelach, jednak większość odebrałam pozytywnie, mimo że twórczość Stefana Grabińskiego raczej nie jest w stanie przerazić dzisiejszego czytelnika. Czasem pisarz stosuje subtelniejsze chwyty, czasem sięga po dosłowne przedstawienia nadprzyrodzonych zdarzeń, ale i tak atmosfera nie jest na tyle gorąca, bym odczuła jakiś głębszy niepokój. Czy to duża wada? Moim zdaniem nie, ponieważ specyfika tych ponad dwudziestu utworów wyraża się poprzez scharakteryzowane powyżej motywy, ciekawy styl pisania łączący realizm z elementami fantastycznymi, a także podejmowanie szeregu innych, intrygujących zagadnień, takich jak chociażby przekonanie, że myśl jest w stanie wpływać na rzeczywistość czy fenomen podobieństwa i przyjmowania tych samych cech fizycznych przez różne osoby. W opowiadaniach zgromadzonych w tym zbiorze widać pewną schematyczność w konstruowaniu fabuł, dlatego też rzadko czułam się zaskoczona finałami poszczególnych historii. Nie uważam też, żeby pisarstwo Grabińskiego dorównywało geniuszowi i talentowi Lovecrafta, ale nie oznacza to, że o rodzimym twórcy grozy należy zapomnieć. Wręcz przeciwnie, warto czasem sięgnąć po opowieści z przeszłości, rozsmakować się w innym stylu pisania niż współczesny i zyskać nowy punkt widzenia na literaturę horroru. 

Ocena: 4.5 / 6

Książka przeczytana w ramach wyzwań: Z półki, Czytam literaturę sprzed XXI wieku, Polacy nie gęsi.

6 stycznia 2016

Scream, sezon 1


Liczba sezonów: 2 (premiera drugiego w tym roku)
Lata emisji: 2015-
Obsada: Willa Fitzgerald, Bex Taylor-Klaus, 
John Karna, Carlson Young

W jednym z pierwszych odcinków Scream bohaterowie rozważają czy możliwe jest udane przeniesienie konwencji slashera do serialu. Jestem przekonana, że na długo przed wspomnianą sceną również większość widzów zastanawiała się nad tym samym zagadnieniem, ponieważ wtłoczenie klasycznej opowieści o mordercy dokonującym masakry na grupie nastolatków w serialowe ramy, a także okrzyknięcie tej historii nawiązaniem do kultowej serii Krzyk, to dość ryzykowne posunięcie. Okazało się jednak, że z tego pozornie skazanego na porażkę pomysłu udało się twórcom wyjść obronną ręką, mimo że Scream nie jest produkcją bez wad. Akcję umiejscowiono w niewielkim miasteczku Lakewood, którego spokój zakłóca wiadomość o brutalnym morderstwie jednej z uczennic pobliskiej szkoły średniej. Przyjaciele Niny Patterson podejrzewają, że jej śmierć ma związek z pewnym amatorskim filmem wideo, który „przypadkowo” wyciekł do sieci. Gdy ginie również jedna z bohaterek feralnego nagrania, nastolatkowie uświadamiają sobie, że także oni znajdują się w niebezpieczeństwie. Na dodatek zabójca poczyna sobie coraz śmielej, wyraźnie dając im do zrozumienia, że to dopiero wstęp do jego makabrycznej gry.

2 stycznia 2016

Postanowienia czytelnicze na 2016 rok

Nie mam cierpliwości do tworzenia typowego podsumowania aktywności blogowej w minionym roku, ale chciałabym w pewien sposób zamknąć ten etap i z czystym kontem rozpocząć kolejny, dlatego postanowiłam rozliczyć się z postanowień czytelniczych, które opublikowałam dokładnie 2 stycznia 2015 roku.

Najważniejszym punktem zeszłorocznej listy było dla mnie zredukowanie piętrzącego się stosu nieprzeczytanych książek. Pisałam o tym, że mam ponad 300 lektur wciąż czekających na poznanie i… z bólem serca muszę przyznać, że niewiele się w tej kwestii zmieniło. Nadal nie potrafię powstrzymać się od kupowania kolejnych egzemplarzy, a wolnego czasu niestety nie przybywa, więc stosy rosną zamiast maleć. Muszę się chyba z tym pogodzić, bo z minimalizmem mi wyjątkowo nie po drodze. Z drugiej strony, kiedy nadejdzie apokalipsa zombie, będę miała zapas książek na lata :P Na szczęście udało mi się ograniczyć liczbę egzemplarzy recenzenckich, które do tej pory skutecznie blokowały kolejkę kupionych wcześniej publikacji. W 2015 roku przeczytałam 45 książek, czyli o dwie mniej niż w 2014. Nie jest to wynik, którym można się chwalić, ale powoli przyzwyczajam się do myśli, że tak już będzie, bo czas wolny od obowiązków staram się przeznaczać na różne aktywności, a poza tym jestem niezorganizowana i niesystematyczna, więc wolne godziny przelatują mi przez palce niczym minuty. Na szczęście jest jakiś pozytyw do przekazania, ponieważ okazało się, że z tych 45 lektur 28 pochodziło z mojej biblioteczki, a 17 od wydawnictw, więc wreszcie ruszyłam swoje zapasy i mam nadzieję, że ta tendencja będzie się w tym roku utrzymywać.

Jeśli chodzi o współpracę recenzencką to książki otrzymuję tylko od wydawnictw Muza i Akurat, i nie mam zamiaru zmieniać tego stanu rzeczy. Unikam zobowiązań wymagających opublikowania recenzji w określonym terminie, bo raz, że takie czytanie z musu zabija frajdę, a dwa, na pewno będę miała problem z dotrzymaniem słowa, więc lepiej nie obiecywać. Pozycje, które do mnie docierają czytam i opisuję wtedy, kiedy mam na to chwilę i taki model współpracy odpowiada mi najbardziej. Oczywiście mały stosik zaległości i tutaj się stworzył, ale z nim walczę na bieżąco.


Nadal nie kończę rozpoczętych serii, więc to postanowienie również nie zostało zrealizowane, a to oznacza, że przechodzi na ten rok. Mam nadzieję, że będę czytać bardziej systematycznie i konsekwentnie rozprawiać się z różnymi cyklami, bo wiadomo, że długa przerwa w czytaniu niczemu nie służy. Później nie pamiętam ani bohaterów, ani wydarzeń, nie mówiąc już o jakichś bardziej subtelnych zmianach w stylu autora, więc tak naprawdę nie jestem w stanie właściwie odnieść się do kolejnych części danej serii. Dla równowagi uważam, że całkiem nieźle wyszło mi sięganie po ulubione gatunki, ponieważ w minionym roku poznałam sporo dobrych kryminałów, horrorów i thrillerów i tę tendencję chciałabym utrzymać. Co oczywiście nie znaczy, że będę czytać tylko takie książki, dlatego zapisałam się do kilku nowych wyzwań, żeby mieć motywację do urozmaicania biblioteczki.

Skoro o wyzwaniach mowa, przypomnę, że w 2015 roku brałam udział w dwóch zabawach związanych z horrorem, były to Groza z zamierzchłych czasów oraz Modern terror. Nie osiągnęłam oszałamiającego sukcesu, niemniej kilka powieści udało mi się poznać i chętnie kontynuowałabym czytanie literatury grozy. Niestety wygląda na to, że ich autor zniknął z blogosfery, więc nie przypuszczam, by zostały reaktywowane. Próbowałam także wpisać się w okładkową zabawę, ale szybko straciłam zapał, więc nie mam się czym chwalić. Sporo radości dało mi uczestnictwo w wyzwaniu polegającym na sięganiu po książki napisane w XX wieku. Dzięki temu miałam okazję wyrwać się ze szponów nowości i jeśli tylko autorka nadal będzie tę zabawę prowadzić, chętnie zapiszę się na drugą edycję. Na początku nowego roku zawsze mam więcej energii i zapału do działania w związku z tym zadeklarowałam uczestnictwo w kilku nowych wyzwaniach:

  • Z półki – cieszę się, że autorka bloga Dzozefinn's Book podjęła się reaktywacji tego zadania, ponieważ mam nadzieję, że pomoże mi ono walczyć z książkowymi zaległościami.
  • Mini Book Challenge – autorka bloga Mozaika Literacka opracowała bardzo ciekawe kategorie, a niektóre są naprawdę wymagające, ale przy tym nie przytłaczają, więc jest szansa, że będę w stanie przeczytać książki o określonych cechach.
  • Islandzkie czytanki – spontanicznie zgłosiłam się do zabawy wymyślonej przez autorkę bloga Niebieski Stoliczek, ale już teraz wiem, że będę miała nie lada problem ze zdobyciem książek islandzkich autorów. Skoro jednak powiedziałam „A”, to teraz nie mogę się wycofać :) 
  • Polacy nie gęsi – AnnRK opracowała nową formułę tego wyzwania i przyznam, że o wiele bardziej mi pasuje niż dotychczasowa. Mam nadzieję, że będę w stanie wywiązać się z zadania i wypełnić wszystkie podane kategorie. 

Mój największy wyrzut sumienia związany z czytelnictwem dotyczy e-booków. Rok temu obiecałam sobie, że zacznę wreszcie używać swojego czytnika i przestanę znosić do domu tyle papierowych egzemplarzy, ale nic z tego nie wyszło. Nie tknęłam nawet jednego e-booka i już sama nie wiem, jak się motywować do zmiany. Jeśli macie jakiś pomysł na to jak polubić elektroniczne książki, koniecznie podzielcie się nim w komentarzu, bo jestem już zdesperowana.

Do powyższej listy dokładam jeszcze jedną cegiełkę, a dotyczy ona czytania po angielsku. Wiem, że mogę to robić bez problemu, a wszystkie wymówki jakimi dotąd się usprawiedliwiałam, biorą się po prostu z lenistwa, więc trzeba z tym walczyć. W zeszłym roku przeczytałam tylko jedną anglojęzyczną powieść, ale pierwsze koty za płoty i teraz może być już tylko lepiej. Cieszę się, że napisałam kilka recenzji gier i wreszcie zdecydowałam się na teksty o serialach. Potrzebuje takiego urozmaicenia i będę się starać, żeby postów growych oraz serialowych było jeszcze więcej. 

Wszystko wskazuje na to, że moje postanowienia na nowy rok są w zasadzie takie same jak ostatnio. Nie wiem czy to dobrze, ale nie przejmuję się jakoś bardzo swoją niekonsekwencją, bo czytanie i prowadzenie bloga ma być dla mnie przede wszystkim przyjemnością. Na pewno nie chciałabym zniknąć z blogosfery, bo moje miejsce w sieci ma już ponad 5 lat i jestem przywiązana do niego. Lubię dzielić się wrażeniami z poznanych lektur, lubię z wami dyskutować i nie wyobrażam sobie, że mogłabym z tego zrezygnować. Mam nadzieję, że dalej będziecie do mnie zaglądać i tak chętnie komentować jak dotychczas, bo nie ukrywam, że pisanie recenzji sprawia mi największą frajdę wtedy, kiedy wiem, że zostaną przeczytane :) 

Wspaniałego, zaczytanego 2016 roku!