1 kwietnia 2011

Regulamin tłoczni win - John Irving


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 544

Jest to moje pierwsze spotkanie z Johnem Irvingiem i niestety nie mogę uznać go za udane. Czytałam tę książkę bardzo długo, z trudem brnąc przez kolejne strony. Spowodowane to było nie tylko powolnością fabuły, ale przede wszystkim niechęcią i antypatią, którą wzbudził we mnie wykreowany przez autora świat. Irving opowiada losy postaci nierozerwalnie związanych z sierocińcem w St. Cloud’s w stanie Maine. Instytucją kieruje znakomity położnik doktor Wilbur Larch, zajmujący się przyjmowaniem na świat przyszłych sierot, a także przerywaniem ciąży. Larch kocha wszystkich swoich wychowanków, ale jego ulubieńcem staje się Homer Wells.

Powieść przedstawia historię życia głównych bohaterów, wplatając także istotne wątki z udziałem postaci, pojawiających się nieco później. Losem Homera zazwyczaj rządzi przypadek, chłopak właściwie nie podejmuje decyzji samodzielnie i odważnie, tylko czeka na to, co wydarzy się z upływem czasu. Niby posiada swoje przekonania, ale nie potrafi ich dobitnie akcentować, nie umie podjąć decyzji, która w jakikolwiek sposób pokierowałaby jego życiem. Dopiero na końcu powieści podejmuje działanie, ale moim zdaniem, nie jest ono wynikiem jego świadomego wyboru tylko okoliczności, które zmusiły bohatera do takiego zachowania. Homer Wells, Wilbur Larch, Candy i Wally często irytowali mnie swoim postępowaniem i sposobem myślenia. Wszyscy znaleźli się w trudnej życiowej sytuacji i stanęli przed dramatycznymi wyborami, ale uważam, że podjęli złe decyzje, które później miały ogromny wpływ na ich przyszłość. Żyją w zakłamaniu, oszukując siebie samych i bliskich. Nie potrafiłam utożsamić się z żadną postacią, nikt też nie wzbudził mojej sympatii.

Ważnym wątkiem Regulaminu tłoczni win jest także zaakcentowanie różnicy pomiędzy białymi a Murzynami. Ci drudzy przyjmowani byli do pracy przy zbiorze jabłek. Mieszkali w gospodarczym budynku, a nocą siadywali na dachu, żartując i rozmawiając. Autor podkreśla ich odrębność kulturową, przejawiającą się w specyficznym sposobie mówienia, własnych zasadach i prawach oraz przygnębiającej świadomości zmarnowanego życia. Wielu z nich wędrowało od sadu do sadu, aby w okresie zbiorów zatrudnić się na kilka tygodni, później odchodzili, szukając swojego miejsca na świecie. 

Irving przekonuje czytelnika, że w większości wypadków człowiek nie ma wpływu na własny los. Co mu pisane to i tak się wydarzy, choćbyśmy z całych sił starali się tego uniknąć. Sierota na zawsze pozostanie samotny, a stworzenie rodziny będzie dla niego nie lada wyzwaniem. Nie przeczę, że autor poruszył wiele ważnych kwestii, tworząc tak obszerną powieść. Nie odradzam także przeczytania tej książki, ale ja z pewnością nie jestem jej wielbicielką. Denerwowała mnie wybiórcza moralność bohaterów. Z jednej strony doktor Larch szczerze kochał dzieci z sierocińca, robił dla nich wiele i starał się znaleźć nowe rodziny, ale był także gorącym zwolennikiem aborcji. Uważał, że dla maluchów niechcianych przez rodziców lepiej byłoby, gdyby nigdy nie przyszły świat. Dlatego żadnej kobiecie nie odmawiał aborcji, mimo że zabieg był nielegalny. Zresztą nie tylko Larch posiadał takie poglądy. Niemal wszystkie postaci w tej książce nie dostrzegały, że zabicie dziecka jest strasznym czynem. Co więcej Wally, Candy i Homer tworzyli przedziwny układ, bojąc się rozwiązać kwestię łączących ich uczuć. Przez piętnaście lat żyli w zakłamaniu, podszytym tchórzostwem i brakiem odpowiedzialności za własne czyny. 

Tak niska ocena spowodowana jest głównie wybitną niechęcią do bohaterów. Rozumiem też, że zarówno pisarz jak i ta konkretna książka mają wielu fanów, ale do mnie zupełnie nie przemówiła. Kiedyś z pewnością sięgnę po inne dzieła Irvinga, ale nie stanie się to w najbliższej przyszłości. Chętnie natomiast obejrzę film, który powstał na podstawie Regulaminu tłoczni win. 

Ocena: 3 / 6