Wydawnictwo: Amber
Liczba stron: 256
Rok pierwszego wydania: 1983
Rok polskiej premiery: 2012
Jednym z moich ulubionych motywów pojawiających się w literaturze grozy są duchy, upiory, zjawy i inne straszydła niedające żyjącym spokoju. Chętnie czytam o opuszczonych domostwach, nawiedzonych zamkach i zrujnowanych cmentarzach; o małych miasteczkach pogrążonych w dziwnej mgle lub otoczonych gęstymi lasami oraz ludziach znających prawdę o mrożących krew w żyłach wydarzeniach, które przez lata zdążyły przeobrazić się w puszczane mimo uszu legendy. Nie mogłam więc odmówić sobie sięgnięcia po bestsellerową Kobietę w czerni, uznawaną za jedną z ciekawszych historii wykorzystujących elementy charakterystyczne dla powieści gotyckich. Rzeczywiście u Susan Hill już od pierwszej strony można wyczuć tę typową aurę tajemniczości i niesamowitości, spowijającą wszystkie, nawet te pozornie niewinne i nieznaczące zdarzenia. Pojawia się także położony na bagnach opuszczony dom; śmiały, nieświadomy zagrożenia bohater oraz oczywiście przepełniony gniewem i bólem duch zmarłej przed laty kobiety.
Czytelnik poznaje Arthura Kippsa, gdy ten jest już statecznym mężczyzną w średnim wieku, który w trakcie Świąt Bożego Narodzenia niespodziewanie przypomina sobie koszmarne wypadki z przeszłości. Bohater przenosi się myślami do czasów, gdy pracował jako notariusz i został oddelegowany do zajęcia się dokumentami należącymi do pani Drablow, która zmarła nie pozostawiając po sobie żadnych bliskich krewnych. Arthur musiał udać się do odległego od Londynu zakątka, by wziąć udział w pogrzebie byłej klientki, a następnie odwiedzić należący do niej Dom na Węgorzowych Moczarach i przejrzeć wszystkie zgromadzone papiery. Wówczas mężczyzna nie miał pojęcia, że ten wyjazd odmieni całe jego życie, a postać kobiety w czerni oraz wszystkie związane z jej obecnością wydarzenia, latami będą prześladować go podczas niespokojnych, bezsennych nocy.
Susan Hill stopniowo buduje napięcie, najpierw rozbudzając ciekawość czytelnika, potem umiejętnie ją podsycając, by ostatecznie efektownie zakończyć opowieść. Od początku wiadomo, że główny bohater doświadczył czegoś, co na zawsze odebrało mu młodzieńczą beztroskę oraz optymistyczne spojrzenie na świat. Nawet po wielu latach Arthur nie może spokojnie myśleć o rzeczach, które widział w starym, położonym w niegościnnej okolicy Domu na Węgorzowych Moczarach. Śledząc losy mężczyzny można wyraźnie zaobserwować jego metamorfozę, jednakże prawdziwe zrozumienie tej przemiany nadchodzi dopiero po przeczytaniu ostatnich stron. Na początku uważałam, że autorka stworzyła typ nieco histerycznego bohatera przesadzającego ze swoimi obawami, nocnymi marami oraz niemożnością zapomnienia o przeszłości. Dopiero później przekonałam się, że nie miałam racji, bowiem cała obmyślona przez pisarkę historia idealnie wybrzmiewa na samym końcu, kiedy czytelnik poznaje ostatnią cześć relacji protagonisty i wówczas może w pełni pojąć jego wcześniejsze zachowanie. Finał sprawił też, że opisane w książce wydarzenia wciąż są ze mną, ponieważ nadal rozmyślam nad postacią Arthura i zastanawiam się czy w jakiś sposób mógł uniknąć swojego fatum.
Zapewne zabrzmi to nieco dziwnie, ale gdyby ktoś przytoczył mi o historię głównego bohatera, zarzekając się, że to opowieść oparta na faktach, byłabym w stanie w to uwierzyć. W książce nie ma niczego przesadzonego, nadmiernie wyeksponowanego czy przejaskrawionego. Oczywiście pojawia się postać widmowej kobiety, ale to akurat nie stanowi dla mnie problemu, bo jestem przekonana, że nie wszystko można logicznie wytłumaczyć, a spotkanie z duchem nie jest tak nieprawdopodobne jak się wydaje. Susan Hill nie próbuje na siłę przestraszyć i to jest największą zaletą powieści. Próżno szukać w niej spektakularnych zdarzeń w postaci krwawych ataków nadprzyrodzonych mocy, zdewastowanych pomieszczeń czy innych podobnych wypadków. Zamiast tego autorka postawiła na subtelniejsze formy manifestacji obecności czegoś, co raczej nie należy już do świata żywych. Podobały mi się te wszystkie dobitne, ale nie nachalne znaki odbierane przez bohatera, takie jak dojmujące poczucie żalu i straty, przelotne wrażenie czyjejś bytności w teoretycznie pustym domu czy też nadciągająca nagle nieprzenikniona mgła, zdająca się spychać Arthura wprost w zdradzieckie moczary.
Kobieta w czerni nie jest horrorem niepozwalającym zasnąć czy przerażającym tak, iż nie można dokończyć lektury bez zapalenia wszystkich świateł, włączenia telewizora lub radia i udawania, że domownicy krzątają się gdzieś w pobliżu. Dla mnie dzieło Hill jest świetnie napisaną powieścią, która niepokoi i wywołuje napięcie, ale o większym strachu raczej nie może być mowy. Czy w związku z tym czuję się rozczarowana? Nie, ponieważ w książce nawiązującej do tradycji gotyckich historii, gdzie jednym z ważniejszych elementów była sama atmosfera, spodziewałam się grozy w nieco lżejszym wydaniu. Urzekły mnie także rozbudowane opisy miejsca akcji, podkreślające dzikość przyrody otaczającej dom pani Drablow oraz niebezpieczeństwo związane z pobliskimi bagnami i drogą przejezdną wyłącznie w czasie odpływu. Możliwe, że niektórym fragmenty te mogą wydać się nużące, jednak moim zdaniem pomagają wyobrazić sobie scenerię towarzyszącą wszystkim nadprzyrodzonym zdarzeniom, a tym samym intensywniej odbierać emocje głównego bohatera.
Żałuję tylko, że autorka tak szybko pozwala na odkrycie tożsamości kobiety w czerni oraz domyślenie się jakiej tragedii była świadkiem. Wolałabym, żeby ten wątek nie był tak oczywisty, bo to odziera historię z tajemniczości i trochę psuje ogólny efekt. Miałam też kłopot z ustaleniem czasu akcji. Bohaterowie poruszają się zarówno konnymi dwukółkami, jak i automobilami; korzystają z latarek na baterie i telefonów, więc wszystko wskazuje na to, że mamy XX wiek, a jednak opisy ubrań czy też kurtuazyjnych zachowań między obcymi sobie ludźmi bardziej pasowały do XIX stulecia. Nie miałabym więc nic przeciwko, gdyby pisarka dokładnie wskazała datę rozgrywających się wydarzeń. Ale to drobnostka niemająca większego wpływu na ostateczną ocenę, ponieważ książka Susan Hill bardzo przypadła mi do gustu i jestem przekonana, że jeszcze nie raz spotkam się z jej twórczością.
Ocena: 5 / 6
Książka przeczytana w ramach wyzwania Czytam literaturę sprzed XXI wieku.
Reżyseria: James Watkins
Scenariusz: Jane Goldman
Obsada: Daniel Radcliffe, Ciarán Hinds, Liz White
Już pierwsza scena jest wymowna. |
Po przeczytaniu powieści zabrałam się za oglądanie filmu zrealizowanego na jej podstawie i muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczona obrazem wyreżyserowanym przez Jamesa Watkinsa. Historia różni się od literackiego pierwowzoru, ale uważam, że to dobrze, ponieważ twórcy stworzyli wariację na temat pomysłu Susan Hill i sprawili, że kinowa opowieść ma nieco inny wydźwięk niż ta zawarta w książce. Arthur Kipps nie pojawia się jako beztroski, cieszący się z niespodziewanego wyjazdu na wieś młodzieniec, ale jako mężczyzna naznaczony tragedią, o której nie może zapomnieć. Od czterech lat pogrążony jest w żałobie i depresji, a wyjazd do Domu na Węgorzowych Moczarach to jego ostatnia szansa na wykazanie się w pracy. Gdy bohater przybywa do posiadłości pani Drablow, szybko odkrywa, że nie jest w niej sam. W opuszczonych, mrocznych pomieszczeniach widuje postać bladej kobiety spowitej w czarną suknię, słyszy też niepokojące hałasy oraz błagalne wołania o pomoc unoszące się nad bagnami. Na dodatek miejscowi patrzą na niego z niechęcią, ponieważ od dnia jego przyjazdu, wieś nęka seria makabrycznych, śmiertelnych wypadków.
Olbrzymia, opuszczona posiadłość, do której wiedzie tylko jedna droga. |
Film jest dużo bardziej przerażający niż książka. Pierwsza połowa to popis zdolności twórców, którzy udowodnili, że odpowiednie kadrowanie, niepokojąca muzyka i posępne otoczenie wystarczą do tego, by widz odczuł ciarki wędrujące po plecach. Uwielbiam horrory z akcją umiejscowioną w dziewiętnastowiecznych realiach, opowiadające o niesamowitych wydarzeniach rozgrywających się w starych, nawiedzonych domach, więc pod tym względem film po prostu mnie zachwycił.
Behind you... |
Razem z bohaterem poznawałam rozległą, podupadającą posiadłość Alice Drablow, wędrując pogrążonymi w mroku korytarzami, przeszukując pomieszczenia oraz czytając zgromadzone przez właścicielkę dokumenty, odsłaniające tragiczną historię jej rodziny. W trakcie scen w domu atmosfera jest tak gęsta, że w każdym momencie spodziewałam się nagłej manifestacji obecności ducha, przez co napięcie sięgało zenitu. Cieszę się, że Watkins nie postawił na ujęcia bezpośrednio konfrontujące bohatera ze zjawą, a zamiast tego w większości ograniczył się do pokazania jedynie zarysu sylwetki tytułowej kobiety w czerni lub jej niewyraźnego odbicia w szybie. Raz czy dwa, twarz upiornej damy można zobaczyć z bliska i niestety wówczas efekt nie jest tak spektakularny. Dla mnie groza jest silniejsza, gdy twórcy zostawiają miejsce na grę wyobraźni, więc dobrze, że nie ma zbyt wielu momentów, kiedy bohater staje oko w oko z duchem.
Siedziałam jak na szpilkach, kiedy Arthur przemierzał kolejne pokoje. |
Drugą połową dzieła Watkinsa nie byłam już tak zauroczona, ponieważ wkradły się do niej psujące atmosferę rozwiązana, które wszyscy doskonale znamy z setek innych kinowych produkcji grozy. Pewne momenty nie pasują do budowanego wcześniej nastroju, ponieważ są absurdalne i oklepane.
Radcliffe sprawdził się w roli Arthura Kippsa. |
Wskutek tego akcja staje się bardziej dynamiczna, ale w moim przekonaniu nieco zbyt przewidywalna. Przyznam, że obawiałam się też swojej reakcji na grę Daniela Radcliffe’a, który tak silnie kojarzy się postacią Harry’ego Pottera, że trudno dostrzec w nim potencjał wcielania się w innych bohaterów. Przynajmniej ja miałam ten kłopot, ale na szczęście tylko na samym początku, bo szybko zaangażowałam się w historię i przestałam widzieć w nim aktora jednej roli. Jako Arthur Kipps Radcliffe wypada przekonująco, zwłaszcza że to na jego umiejętnościach spoczywa ciężar całej historii.
O kogo chodzi? |
Filmową wersję Kobiety w czerni polecam amatorom nastrojowych opowieści o duchach, przepełnionych zarówno ulotnymi znakami obecności nadprzyrodzonych istot, jak i mocniejszymi akcentami, wywołującymi u widza szybsze bicie serca. Nie spodziewałam się, że tak wysoko ocenię tę produkcję, ale zapewniła mi porządną dawkę napięcia oraz emocji, a także pokazała jakim koszmarem jest dla człowieka utrata kogoś bliskiego. Arthur Kipps nie pojawia się bowiem na ekranie tylko po to, żeby przechadzać się po niezamieszkałej rezydencji i reagować na niesamowite zdarzenia, ponieważ jego zachowanie uświadamia, czym jest dojmująca tęsknota, poczucie beznadziei oraz pragnienie znalezienia się po tej drugiej stronie, gdzie być może czeka ukochana osoba.
Ocena: 7.5 / 10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz