Dziewiętnastoletnia Alicja Jarosz wychodzi z domu w niedzielny poranek i słuch po niej ginie. Zrozpaczeni rodzice zawiadamiają policję, więc natychmiast rusza machina poszukiwawcza. Sprawą zajmują się komisarz Lipski i aspirantka Sowińska. Usiłują ustalić jaka była Alicja, z kim się ostatnio widziała i czy mogła mieć jakichś wrogów. Jaroszowie odmalowują obraz niemalże idealnej córki, podkreślając, że dziewczyna jest niesamowicie ambitna, ponieważ rozpoczęła studia medyczne. Powoli na jaw wychodzą kolejne fakty z życia zaginionej, a informacje o wieczorze poprzedzającym jej zniknięcie, dają powody do podejrzeń, że Alicja miała swoje sekrety. Śledztwo utyka w miejscu na dwa miesiące. Policja nie ma nowych poszlak, Jaroszowie domagają się wyjaśnień, a mieszkańcy Sinic przypominają, że to nie pierwsze zaginięcie nastolatki w tej okolicy. Niektórzy wierzą w opowieść o złowrogiej mgle, która mąci ludziom w głowach, sprawiając, że gubią drogę do domów i na zawsze przepadają bez wieści. Historie przybierają na sile, gdy pewnego dnia para nastolatków spotyka na leśnej polanie mężczyznę w zakrwawionym ubraniu. Nieznajomy utrzymuje, że nie wie kim jest. Sprawia wrażenie zagubionego oraz zdezorientowanego, ale ma przy sobie naszyjnik Ali Jarosz, co natychmiast wzbudza czujność policji.
Kolejny polski kryminał wysoko oceniany na instagramie oraz lubimy czytać, i niestety kolejne rozczarowanie. Ludzie z mgły to moje pierwsze spotkanie z twórczością Izabeli Janiszewskiej i ubolewam nad tym, że nie mogę zaliczyć go do udanych. Dla porządku muszę wspomnieć, że początek jest całkiem obiecujący, ponieważ autorce udało się przyciągnąć moją uwagę, zainteresować sprawą zaginięcia dziewiętnastolatki, a także wzbudzić ciekawość wzmiankami o niewytłumaczalnych zjawiskach mających miejsce, gdy na miasteczko opada gęsta mgła. Szkoda tylko, że z czasem natrafiałam na coraz więcej nielogiczności, uproszczeń oraz zbiegów okoliczności idealnie pasujących do kierunku w jakim rozwijała się fabuła. Sądzę też, że dużo łaskawszym okiem spojrzałabym na ten kryminał, gdyby nie zakończenie, które po prostu podważa informacje przekazane czytelnikom na początku, ale do tej kwestii wrócę później. Jednym z pierwszy minusów, który dostrzegłam jest brak wyrazistego protagonisty. Najpierw autorka skupia się na komisarzu Lipskim i jego dość tajemniczym zachowaniu, potem jednak wprowadza postać dziennikarza z Warszawy i okazuje się, że na jakiś czas to on zdominował historię. Gdzieś w tle majaczą też Jaroszowie, aspirantka Sowińska, tajemniczy człowiek z lasu, wynajmująca pokoje gościnne pani Wanda oraz powracający w retrospekcjach wątek pewnego chorego chłopca.
Żadna z postaci nie wybija się na pierwszy plan na tyle długo, bym zdążyła przejąć się jej losem. Nikt nie doczekał się też pogłębionej charakterystyki, mimo że autorka próbowała ją budować, wspominając o kryzysie w małżeństwie Lipskiego czy tragicznych doświadczeniach dziennikarza Daniela Webera. W mojej ocenie jednak ten zabieg się nie udał, ponieważ te krótkie przebłyski nie prowadzą do zrozumienia motywacji bohaterów wykraczającej poza ogólne wnioski. Komisarz zdaje się rozczarowany pracą oraz życiem rodzinnym, ale nie wiadomo z jakiego powodu. Weber przeżył coś strasznego jednak nie dowiadujemy się jakim cudem podźwignął się po tym wydarzeniu na tyle, żeby wrócić do pracy. Pewien nastolatek zrobił bardzo głupią rzecz i nie wiemy co nim kierowało. Mogłabym tak jeszcze długo wymieniać, ale musiałabym opowiedzieć prawie całą książkę, więc na tym zakończę. Odniosłam wrażenie, że autorka wpadła na niezły pomysł, którego jednak nie potrafiła udźwignąć warsztatowo. Widać, że intryga ma zadatki na wielowątkową oraz zawierającą niespodziewane zwroty akcji, lecz zabrakło logicznego połączenia między wydarzeniami oraz nakreślenia wiarygodnie zachowujących się bohaterów.
W mojej ocenie policjanci postępują dość nieprofesjonalnie, kiedy na podstawie fotografii zamieszczonej w mediach społecznościowych, wysnuwają wniosek, że Alicja była nieszczęśliwa. Uznają, że na zdjęciu „oczy się nie śmieją” i to już im wystarcza do sformułowania daleko idącej hipotezy. Potem jednak zdają się o tym zapominać, więc ten wątek już nie wraca. Jeszcze gorzej wypada przeszukanie pokoju dziewczyny. Kiedy funkcjonariusze znajdują skąpą bieliznę należącą do Alicji natychmiast zwracają się do brata z oskarżeniem, że najwidoczniej nie zna swojej siostry zbyt dobrze. Z kontekstu rozmowy wynika, że brat wprowadził policję w błąd, mówiąc, że Ala to sympatyczna i dobra dziewczyna. Posiadanie seksownej bielizny to jakieś wykroczenie? Nie można być jednocześnie pilną studentką oraz właścicielką fikuśnych majtek? Oczywiście ta bielizna ma znaczenie, dlatego wróci w zakończeniu, ale na początkowym etapie takie uwagi policjantów nie mają żadnego sensu, a już tym bardziej kierowane do brata zaginionej. Wspomniałam też o dogodnych zbiegach okoliczności, których w powieści jest całkiem sporo. Dziwnym trafem policjant znajduje się w pobliżu bagien akurat wtedy, gdy ktoś zostaje tam zaatakowany. Weber myszkuje w rzeczach pewnej osoby i bez problemu znajduje obciążające ją materiały. Winny ostatecznie przyznaje się do wszystkiego, więc policja nie musi martwić się tym, że nie posiada jednoznacznych dowodów, że właśnie ta osoba popełniła przestępstwo. Przykłady takich dogodnych „popychaczy” fabuły można mnożyć.
Najgorsze jest jednak rozwiązanie wątku zaginięcia Alicji Jarosz, ponieważ całe zaskoczenie wynika z nieprawdziwych informacjach przekazanych czytelnikowi na samym początku książki. Nie chodzi o to, że odbiorca nie zna całej prawdy i nagle okazuje się, że jakiś fakt z życia dziewczyny ma znaczenie. Moim zdaniem zaniedbanie autorki jest poważniejsze, bo finał podważa logikę tego, co zostało opisane wcześniej. Nie dam rady wyjaśnić tej kwestii bez spoilerów, więc ostrzegam, że dalej w recenzji zdradzam zakończenie książki. [SPOILER] Otóż okazuje się, że Ala została zamordowana, a oprawcą był jej młodszy brat Jakub. Licealista odczuwał niezdrowe podniecenie na widok siostry i był zazdrosny o jej kontakty z facetami, a feralnej soboty zupełnie nad sobą nie panował i udusił dziewczynę poduszką w jej własnym pokoju. Następnie poszedł do rodziców, przyznał się co zrobił i spotkał się ze… zrozumieniem. Jaroszowie ponoć nie mogli już znieść rozwiązłego trybu życia swojej córki. Uważali, że Alicja szarga dobre imię rodziny i w zasadzie nie przejęli się jej śmiercią. Ojciec „patrzył tak, jakby wszystko już wiedział i rozumiał (…) Objął syna silnym ramieniem. Co powiedział tamtej nocy? Że tak się musiało stać? Że Alicja nie chciała się zmienić, mimo iż wszyscy ją błagali? Że sama jest sobie winna i nie można było inaczej?” (s. 551 na czytniku). Matka „wahała się, a on [Jakub] nie wiedział, czy stanie w obronie córki, która budziła w niej odrazę i ośmieszała rodzinę, czy opowie się za synem, który skończył ten wstyd. Dopiero po chwili podniosła się i zaczęła głaskać zapłakaną twarz nastolatka, powtarzając, że teraz muszą trzymać się razem, że trzeba chronić rodzinę” (s. 551-552 na czytniku).
Pomijam już kwestię, że dla mnie taki motyw zabójstwa nie ma zupełnie sensu, bo nigdzie wcześniej autorka nie sugeruje jakiego pokroju ludźmi są Jaroszowie. Jestem w stanie przyjąć najbardziej pokręcone rozwiązanie kryminału o ile jest jakoś obudowane psychologią bohaterów. Tutaj tego brakuje, a na dodatek zakończenie jest kompletnie niewiarygodne, ponieważ na samym początku powieści autorka przedstawia scenę, w której Jaroszowie rozmawiają z synem o rzekomym zaginięciu Alicji. Jeśli wszyscy są w zmowie i doskonale wiedzą, że dziewczyna nie żyje od soboty to po co w niedzielę udają zmartwionych? Nikt ich nie podsłuchuje, nie podgląda, jeszcze nie zawiadomili policji. „Dochodzi siódma. O tej godzinie powinna się już zbierać na pociąg – Bogdan Jarosz przeniósł zaniepokojony wzrok z zegarka na srebrnej bransolecie na żonę” (s. 11 na czytniku). Dalej mamy opis tego jak zatroskana matka wygląda przez okno, ojciec nalega, by znowu spróbować dodzwonić się do dziewczyny, a Jakub rozmawia ze znajomymi siostry na facebooku, mając nadzieję, że ustali, co robiła poprzedniego wieczoru. Jakby tego było mało, w zakończeniu okazuje się, że w niedzielę z samego rana Urszula Jarosz wyszła z domu w ubraniach córki po to, by przemaszerować ulicą i dać się zauważyć sąsiadom, którzy później zeznają, że widzieli Alicję tego dnia. Skoro matka odwala takie przedstawienie i wraz z ojcem dziewczyny aprobują czyn Jakuba, po co ten wstęp? Dla kogo? Już więcej sensu miałoby rozwiązanie, w którym Jakub zabija Alicję, ale nie przyznaje się rodzicom (wówczas matka nie mogłaby przebrać się za córkę).
Nie rozumiem jak można w ten sposób budować intrygę kryminalną. Jeśli to ma być sposób na zaskoczenie czytelnika i skomplikowanie fabuły to jestem naprawdę zniesmaczona. Uważam, że w kryminale nie chodzi o wymyślanie jak najbardziej dziwacznego, niewiarygodnego, absurdalnego wyjaśnienia, zwłaszcza jeśli bierze się ono z celowego wprowadzania czytelnika w błąd. Tutaj nie ma miejsca na grę z odbiorcą, bo Janiszewska nie myli tropów, nie rzuca fałszywych podejrzeń tylko oszukuje, podając informacje sprzeczne z dalszymi wydarzeniami. Jestem zażenowana poziomem tej powieści i tanimi zagrywkami autorki oraz zaskoczona, że nikt z wydawnictwa nie podpowiedział pisarce, że pewne wątki nie mają najmniejszego sensu. Jeśli macie inne zdanie, widzicie coś, czego ja nie dostrzegłam i jesteście w stanie obronić pomysł autorki, dajcie koniecznie znać w komentarzach.
Ocena: 1,5 / 6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz