Nie waham się przyznać, że powieść Bethany Clift absolutnie mnie przeraziła. Naprawdę dawno żadna fikcyjna historia nie wywołała we mnie takich emocji jak Ostatnia na imprezie. Nie byłam w stanie spokojnie czytać o tym jak bohaterka obserwuje pogarszający się stan zdrowia męża, a potem opiekuje się konającym mężczyzną; jak odkrywa, że w całym bloku zapadła okropna cisza, a potem wychodzi na miasto, by przekonać się, że Londyn zmienił się nie do poznania. Nie wiem czy to zasługa pisarki, czy tego, że w trakcie lektury sama byłam chora (!), ale miałam wrażenie, że razem z bohaterką przemierzam opustoszałe ulice wielkiego miasta, natykam się na stosy zwłok i mierzę z problemami wynikającymi z faktu, że nie ma już opieki zdrowotnej, dostaw żywności ani instytucji zapewniających w domach prąd i ciepłą wodę. Zamiast tego pojawiają się tęsknota za bliskimi, obezwładniająca samotność, odurzający fetor rozkładających się ciał i nowe zagrożenia wynikające z faktu, że człowiek nie jest panem świata.
Pisarka świetnie wkomponowała w swoją opowieść rzeczywiste zdarzenia związane z pandemią Covid-19. Myślę, że warto odnotować w tym momencie, że Clift zaczęła pracować nad książką jeszcze przed pojawieniem się koronawirusa, więc kiedy Europa pogrążyła się w kwarantannie, pisarka zmieniała treść powieści, by uwzględnić to, co działo się na świecie. Dzięki temu opisane wydarzenia wzbudzają strach ze zdwojoną siłą, bo tym razem nie ma czekania na opracowanie szczepionki, koniec lockdownu i ponowne spotkanie z rodziną. Nie ma czasu na internetowe kłótnie czy wirus jest prawdziwy, czy to tylko grypa; nie ma wywiadów z lekarzami ani utyskiwania na konieczność noszenia masek i pozostania w domu. Ta perspektywa to przeszłość, bo zarażeni 6DM mogą liczyć jedynie na tabletkę powodującą w miarę bezbolesną śmierć, którą rząd udostępnił we wszystkich aptekach, kiedy tylko zorientowano się, że ludzkość zmierza do nieuchronnego końca. Groza sytuacji odmalowana przez Bethany Clift uderzyła mnie z ogromną siłą i przeraziła sto razy bardziej niż jakikolwiek horror jaki czytałam. Poczytuję to autorce za wielki plus i naprawdę jestem przekonana, że Ostatnia na imprezie utkwi mi w pamięci na długo.
Bezimienna protagonistka tej powieści jest postacią niejednoznaczną, trudną do natychmiastowego obdarzenia sympatią, ale moim zdaniem to nadaje jej prawdziwości. Autorka zdecydowała się na wplecenie do historii retrospekcji, w trakcie których poznajemy życie Ostatniej sprzed pandemii. Mamy wgląd w jej rozterki, decyzje, relacje z rodziną i przyjaciółmi, które dalekie są od ideału, mimo że kobieta deklaruje miłość oraz przywiązanie do wszystkich tych ludzi. Im więcej dowiadywałam się o dawnym życiu bohaterki, tym trudniej było mi ją lubić, bo dokonywała wyborów pod presją otoczenia, nie umiała być szczera ani z bliskimi, ani sama ze sobą. Nie wiedziała kim chce być, gdzie pracować, jak przeżyć dany jej czas. Jednocześnie mierzyła się też z depresją, atakami paniki oraz brakiem wsparcia ze strony męża, więc trudno ją jednoznacznie oceniać. Można sobie wyobrazić, że taka osoba raczej nie jest najlepszym materiałem na survivalowca i nie podejmuje najbardziej racjonalnych decyzji. Ponadto przeżyła niewyobrażalną traumę, tracąc wszystkich po kolei oraz obserwując agonię Jamesa, jest w żałobie i głębokim szoku, że świat się skończył. Czy w takim razie można się dziwić, że kobieta rzuca się w alkoholowo-narkotykowy ciąg i robi wszystko byle tylko nie myśleć o rzeczywistości? Czy można mieć jej za złe, że w pierwszym odruchu nie szuka innych ocalałych, nie karmi pozostawionych w sąsiedztwie zwierząt i nie obmyśla planu na przetrwanie? Pewnie można, jednak ja nie odważę się jej krytykować, bo jestem przekonana, że będąc na jej miejscu pogrążyłabym się w szaleństwie albo skuliła w kącie, czekając na powolną śmierć.
Ostatnia nie widzi dalszego sensu życia, ale nie ma też odwagi, by popełnić samobójstwo. Moim zdaniem to tłumaczy wszystkie głupie decyzje jakie podejmuje na początku i usprawiedliwia jej nieporadność w wielu kwestiach. Jasne, siedząc bezpiecznie w domu można się dziwić, że kobieta nie zadbała o to, by samochód miał pełny bak albo nie zrobiła racjonalnych zapasów jedzenia. Natomiast stawiając się w jej położeniu, łatwiej zrozumieć, dlaczego zachowuje się właśnie w ten sposób. Nie będę ukrywać, że taką konstrukcję postaci uważam za wiarygodną i cieszę się, że bohaterka jest przeciwieństwem preppersa od lat przygotowującego się na apokalipsę. Z czasem radzi sobie lepiej, ale nie będę zdradzać szczegółów, bo warto samodzielnie odkryć, co czeka (być może) ostatniego człowieka na ziemi. Pochłonęłam tę książkę w dwa dni, śledząc w napięciu wydarzenia i czekając na rozstrzygnięcie czy bohaterka znajdzie sens życia, czy w pewnym momencie podda się, dołączając do innych ofiar wirusa.
Nie ukrywam, że jestem pod dużym wrażeniem tej powieści, ale to nie oznacza, że podobały mi się wszystkie zabiegi zastosowane przez pisarkę. Szczególnie jeden uważam za banalny i zbyt oczywisty (zwłaszcza że kobieta jest główną postacią), bym mogła uznać go za dobrze zaplanowany zwrot akcji. Wybaczcie, że piszę tak enigmatycznie, ale nie mogę inaczej, ponieważ to duży spoiler. Również zakończenie wywołało we mnie spory niedosyt, ale w jednym z wywiadów Bethany Clift przyznała, że pracuje nad kontynuacją tej książki, więc jest nadzieja na ciekawy finał. Mimo zastrzeżeń polecam Ostatnią na imprezie, ponieważ daje do myślenia, autentycznie przeraża i pozwala docenić to, co mamy tu i teraz. Ostrzegam tylko wrażliwe osoby, że pisarka nie szczędzi drastycznych, naturalistycznych wręcz opisów, które bardzo sugestywnie działają na wyobraźnię.
Ocena: 5 / 6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz