O serii Zrozum czytałam i słyszałam tak wiele dobrego, że sięgnięcie po jakąś książkę z cyklu było jedynie kwestią czasu. Wybrałam publikację Jennifer Wright, ponieważ skusił mnie opis obiecujący przybliżenie największych plag i epidemii nękających ludzkość od czasów starożytnych. Niektóre z chorób były mi oczywiście znane, bo któż nie słyszał o dżumie, gruźlicy czy ospie, ale inne wydały mi się szokująco dziwne. Wiedzieliście, że wyróżniono tzw. taneczną plagę albo śpiączkowe zapalenie mózgu? Pierwsza dolegliwość może brzmieć nawet zabawnie, bo czy można sobie wyobrazić, że ktoś zaczyna tańczyć na środku ulicy, następnie przyłączają się kolejne osoby, ale nikt nie odpoczywa i zwyczajnie nie ma dość? Jednak śmiech kończy się wtedy, gdy ludzie padają zemdleni i wycieńczeni, by znowu rzucić się do tańca jak tylko wróci im świadomość. Z kolei druga choroba dotyczy stanu, w którym człowiek zapada w sen i nie może się obudzić. Niektórzy przespali około dwóch tygodni, by potem wrócić do normalnego życia, inni jednak na zawsze pozostali w tym dziwnym letargu. Autorka zabiera czytelnika w przerażającą podróż w przeszłość, kiedy ofiarami rozmaitych epidemii padały tysiące, a czasem nawet miliony ludzi.
Co nas (nie) zabije to dość osobliwa publikacja. Od razu zdradzę, że całościowo oceniam ją pozytywnie, chociaż dostrzegam mankamenty, które mogą odstraszyć czytelnika. Zacznę jednak od pozytywów. Sądzę, że książka Jennifer Wright przeznaczona jest dla laików rzadko czytających o chorobach i rozwoju medycyny. Jeśli, tak jak ja, jesteście hipochondrykami przekonanymi, że rozpoznajecie u siebie wszystkie dolegliwości, o których przeczytacie w sieci, możecie śmiało sięgać po tę publikację. Wprawdzie autorka pisze o przerażających objawach śmiertelnych chorób, ale wszystkie zarazy i epidemie sytuuje w kontekście historycznym, kulturowym oraz społecznym. Jeśli jesteście ciekawi jak wyglądała walką z plagą w czasach starożytnych, jakimi metodami próbowano leczyć dżumę, dlaczego charakterystyczne ubranie średniowiecznych medyków dawało pewną ochronę, a także skąd wzięło się przekonanie, że zachorowanie na gruźlice dodaje atrakcyjności, to jest książka dla was. Nawiasem mówiąc, nigdy nie zwróciłam uwagi jak bardzo romantyzowano zachorowanie na „suchoty”. Zwłaszcza w wyższych sferach, kiedy zazdroszczono nadmiernie wychudzonej sylwetki, bladości skóry i eterycznego wdzięku, które były po prostu wynikiem wyniszczającej choroby. Pacjent nie miał siły i pluł krwią? Przynajmniej w towarzystwie był postrzegany jako atrakcyjny. Trudno uwierzyć, ale słynni literaci chętnie utrwalali w swoich dziełach taki obraz gruźlika, przez co modne stało się udawanie choroby.
Z ciekawością czytałam o tym jak w przeszłości próbowano zapanować nad epidemiami, który władca wykazał się przytomnością umysłu, wprowadzając odpowiednie zarządzenia, a kto zupełnie zignorował sprawę. Autorka poświęca też miejsce na opis działania lekarzy, naukowców, ale też zwykłych ludzi, którzy mieli sensowne pomysły na leczenie albo zasłynęli przełomowym odkryciem. Nie będę spoilerować, ale te historie są fascynujące i podziwiam wszystkich, którzy mieli odwagę działać wbrew temu, co ówcześnie sądzono. Wright przypomina losy wyszydzanych, wyśmiewanych ludzi, którzy jednak mieli rację, kiedy np. udowadniali, że to nie „morowe powietrze” jest odpowiedzialne za chorobę, a bakterie znajdujące się w zanieczyszczonych zbiornikach wodnych. Oczywiście nie wszystkie opisane osoby są pozytywnymi postaciami. Dość wspomnieć Waltera Jacksona Freemana II, który był gorącym orędownikiem lobotomii jako remedium na wszelkie problemy psychiczne. Pacjent jest zbyt pobudzony? Cierpi na melancholię? A może po prostu to zwyczajna kobieca histeria? Lobotomia sprawi, że wszystkie dolegliwości znikną jak ręką odjął! Dzisiaj nikt chyba nie ma wątpliwości, że ta barbarzyńska metoda nie przynosiła żadnych pozytywnych efektów, ale jeszcze kilka dekad temu lobotomię uważano za mniejsze zło i zabieg traktowano jako metodę leczenia chorób psychicznych. Mało kto mówił głośno o skutkach ubocznych, a jeśli już to z naciskiem na informację, że pacjent jest przynajmniej spokojny i wolny od trosk. Natomiast fakt, że tracił zupełnie swoją osobowość, nie potrafił wrócić do normalnego życia, a często przypominał dziecko zamknięte w ciele dorosłego, jakoś nie przebijał się do opinii publicznej. Rozdział o lobotomii uważam za najbardziej przerażający, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to szaleństwo miało miejsce w XX wieku i nie wiadomo czy skończyłoby się, gdyby nie upowszechnienie farmakoterapii w leczeniu psychiatrycznym.
Chwalę i chwalę tę książkę, ale w końcu muszę przejść do elementów, które nie przypadły mi do gustu. Niestety najbardziej przeszkadzał mi styl Jennifer Wright, która sili się na lekki i zabawny ton. Nie mam nic przeciwko temu, żeby taka publikacja była napisana swobodnym językiem i cechowała się czarnym humorem, ale sposób autorki na rozluźnienie atmosfery nie przypadł mi do gustu. Wright co chwilę przerywa wątek, wtrąca swoje uwagi, często o zabarwieniu politycznym i światopoglądowym, a także odnosi się do popularnych filmów lub seriali. Sądzę, że mogłabym przymknąć oko na te wszystkie prywatne wycieczki, gdyby autorka nie stosowała ich z taką intensywnością. Przypomina męczącego, hiperaktywnego znajomego, który na imprezie musi zdobyć uwagę innych i na każdy temat rzucić „zabawny” komentarz. Wyjaśnię o co mi chodzi na przykładach. W rozdziale o gruźlicy, autorka opisuje wspomniany już przeze mnie wątek romantyzowania choroby i udawania, że nie prowadzi do śmierci w męczarniach. W pewnym momencie pisze; „Generalne ludzie wolą czytać o miłych rzeczach, wolą czuć się dobrze, wolą patrzeć na szczeniaczki w czapeczkach imprezowych” (s. 141). Obok zamieszczono niewielką fotografię psa w tejże czapeczce. Inny przykład, „Myślicie teraz, że Woodrow Wilson był potworem? Przypomina postać graną przez Donalda Sutherlanda w trylogii Igrzyska śmierci (2012-2015). Popsuję wam zabawę i powiem, że Wilson miał całe mnóstwo innych moralnych defektów” (s. 210).
Oprócz tego Jennifer Wright często komentuje z którą z postaci historycznych mogłaby się zaprzyjaźnić, z kim umówiłaby się na kawę, a kto był „najkoszmarniejszym nudziarzem na świecie”. Mnie te wtręty wybijały z lektury i gdyby nie interesująca tematyka to nie wiem czy nie porzuciłabym książki już na początku. Sprawdziłam, że autorka jest felietonistką, piszącą m.in. dla „Cosmopolitan” i „Glamour”, co być może wyjaśnia ten „nadpobudliwy” styl pełen prywatnych komentarzy oraz zwrotów do czytelnika. Nie urzekł mnie dowcip autorki, nie czułam, żeby jej wtręty wnosiły coś istotnego. Wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że tym, momentami, infantylnym stylem pisania sama podważa swoją pracę. Na końcu książki znajduje się obszerna bibliografia wskazująca, że Wright przygotowała się do pisania i zgłębiła temat, więc tym bardziej szkoda, że musiała koniecznie zaakcentować swój głos, kiedy nie miała nic ciekawego do dodania. Gwoli sprawiedliwości dodam, że nie każdy rozdział jest naszpikowany „śmieszkami” w takim samym stopniu, ale i tak prywatne zdanie autorki zostało równie silnie zaakcentowane, co informacje dotyczące poszczególnych plag.
Co nas (nie) zabije to interesująca publikacja w sam raz dla osób, które dopiero zaczynają przygodę z popularnonaukowymi książkami o medycynie. Sama długo wzbraniałam się przed takimi lekturami, a teraz mam ochotę zgłębić inne tytuły, by dowiedzieć się więcej na temat rozwoju medycyny czy historii walki z chorobami. W serii Zrozum wydano jeszcze dwie książki Jennifer Wright, których tematyka zapowiada się interesująco, ale muszę się zastanowić czy przebrnę przez specyficzny styl autorki. Dajcie znać czy czytaliście tę książkę, a może znacie inne pozycje godne polecenia?
Ocena: 4.5 / 6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz