Gdy dowiaduję się, że protagonistą horroru jest pisarz tworzący opowieści grozy, skojarzenia z twórczością Stephena Kinga nasuwają się same. Autor Gościa z koszmaru chyba nie ma nic przeciwko takim powiązaniom, bo jego bohaterowie sami wspominają nazwisko słynnego pisarza. Niestety taki zabieg buduje pewne oczekiwania wobec powieści nawet jeśli w trakcie lektury upominałam samą siebie, by nie szukać wszędzie kingowskich motywów i nie porównywać autorów ze sobą. Historia rozpoczyna się od policjantów z małego miasteczka, którzy prowadzą śledztwo w sprawie wyjątkowo makabrycznej zbrodni. Niemal cała rodzina Petersonów została zamordowana, a ciała umieszczono w stodole, w bardzo charakterystycznych kokonach złożonych z wysuszonych łupin kukurydzy. Przeżyła tylko kilkuletnia dziewczynka, która jest w stanie śpiączki. W tym samym czasie do spotkania autorskiego przygotowuje się Ben Bookman. Autor poczytnych horrorów jest jednak wyprowadzony z równowagi i przestraszony, ponieważ najnowszą książkę ukończył w dziwnych, niezrozumiałych dla niego okolicznościach. Sytuacja komplikuje się, kiedy wychodzi na jaw, że jego najnowsza powieść najwyraźniej inspiruje mordercę, który dokonuje dokładnie takich samych zbrodni jak te opisane przez Bookmana.
Początek powieści jest całkiem obiecujący. Mamy parę policjantów, prywatnie ojca i córkę, którzy muszą mierzyć się z makabrycznymi wydarzeniami częściej niż wskazywałyby na to statystyki. Z jakiegoś bowiem powodu w niewielkim Crooked Tree przestępczość utrzymuje się na poziomie incydentów mających miejsce w wielkich miastach. Co jakiś czas spokojny, przykładny mieszkaniec nagle odkrywa zamiłowanie do zbrodni i przekształca się w przestępcę rodem z najgorszych koszmarów. No właśnie, koszmary. To jest kolejny wątek, który zapowiadał się ciekawie za sprawą pewnych zdolności detektywa Winchestera Millsa. Do tego należy dodać dawną klinikę leczenia zaburzeń snu u dzieci, postać dziadka głównego bohatera, którego przerażające opowieści naznaczyły dzieciństwo Bena, tajemniczy księgozbiór, a także zaginięcie pewnego chłopca. Wszystko razem miało potencjał na dobrą powieść grozy, jednak w mojej ocenie pomysły nie zostały należycie wykorzystane. Być może winić należy fakt, że autor wcześniej pisał powieści historyczne (jako James Markert) i Gość z koszmaru to jego pierwsze podejście do horroru, więc niejako można potraktować tę książkę jako gatunkowy debiut. Nie zmienia to jednak mojej oceny i faktu, że o tej historii zapomniałam niemal natychmiast po skończonej lekturze.
Największy zarzut dotyczy braku grozy. Tylko na początku autor buduje napięcie i sprawia, że faktycznie można odczuć niepokój. W scenach, w których pojawia się strach na wróble, czyli tytułowy gość z koszmaru, jest przerażająca atmosfera niepewności i poczucie, że któraś z postaci znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Niestety w miarę rozwoju fabuły, to wrażenie znika. Bohaterowie jakby znieczulają się na te wszystkie makabryczne zdarzenia, ich zachowanie nie jest wiarygodne, a na dodatek prowadzą całą masę bezsensownych rozmów. Opowieść jest strasznie przegadana, im dalej tym więcej paplaniny, z której nic konkretnego nie wynika. Detektyw Mills cierpi na narkolepsję, ale ma też tę pewną „umiejętność”, która przysparza mu dodatkowych problemów ze snem. Zatem przez całą książkę czytamy o tym, że mężczyzna na zmianę bierze leki na pobudzenie lub na spanie. Jego córka pojawia się głównie po to, żeby dogryzać staruszkowi i wysyłać go na emeryturę, chociaż w gruncie rzeczy po prostu martwi się o jego zdrowie. Ben Bookman wydaje się absolutnym dupkiem, który nie potrafi szczerze porozmawiać ani z własną żoną, ani z policją, ani z innymi osobami usiłującymi mu pomóc. Pojawia się wątek tego, że pisarz nie pamięta co robił w weekend ukończenia najnowszej książki i wszystko wskazuje na to, że zrobił coś strasznego, przebudził jakieś tajemnicze moce, które teraz sieją zniszczenie, ale to nie zostaje wyjaśnione do końca i w zasadzie to zdarzenie traci później na znaczeniu.
Wydaje mi się, że Markert przedobrzył z wymyślaniem kolejnych źródeł zagrożenia. Mamy zdecydowanie za dużo tematów, które nie łączą się w zgrabną całość tylko zostają w zawieszeniu, niedopowiedzeniu albo w finale autor o nich po prostu zapomina. Osobno to wszystko jest ciekawe, ale w połączeniu zupełnie do siebie nie pasuje. Dlatego zamiast intrygującego połączenia kryminału z horrorem otrzymujemy przeciętną historyjkę z nadprzyrodzonymi motywami, która nie zostaje w pamięci na dłużej. Gościa z koszmaru czyta się szybko, bo tak jak wspominałam, w powieści jest mnóstwo dialogów i początkowo lektura jest zajmująca. Jednak to za mało, żebym mogła ten tytuł polecić. Szkoda, bo miałam nadzieję, że na polskim rynku wydawniczym pojawiło się nowe nazwisko, którego dokonania warto śledzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz