Wydawnictwo: Replika
Liczba stron: 306
Pierwsze wydanie: 1959
Polska premiera: 2000
Nie będę owijać w bawełnę i recenzję Nawiedzonego domu na wzgórzu zacznę od stwierdzenia, że bardzo mnie ta powieść rozczarowała. Historie o duchach odwiedzających stare posiadłości oraz upiornych zjawach przepędzających każdego, kto ośmieli się zakłócić ich spokój, należą do moich ulubionych wątków grozy, więc sięgając po książkę Shirley Jackson spodziewałam się sporej dawki emocji. Wprawdzie docierały do mnie opinie, że autorka nie tworzy utworów mrożących krew w żyłach, ale mimo wszystko miałam nadzieję na solidną dawkę niepokoju. Niestety fabuła rozminęła się z moimi oczekiwaniami, chociaż początek zdawał się obiecujący.
Tytułowym domem interesuje się badający zjawiska nadprzyrodzone doktor Montague, który postanawia wynająć go na kilka letnich tygodni, by dowiedzieć się, dlaczego posiadłość jest owiana złą sławą. Mężczyzna rozsyła zaproszenia do udziału w eksperymencie kilkudziesięciu osobom mającym w przeszłości kontakt z nienaturalnymi zjawiskami, lecz odzew jest niewielki. Ostatecznie do domu na wzgórzu przybywają dwie młode kobiety – Eleanor i Theodora oraz przyszły spadkobierca rezydencji. Eleanor pragnie przeżyć ekscytującą przygodę, ponieważ do tej pory całe jej życie kręciło się wokół opieki nad chorą matką. Theodora pokłóciła się z kochankiem i w ramach odwetu postanowiła zniknąć na całe lato, zaszywając się na prowincji. Natomiast Luke przyjechał na polecenie ciotki, która zgodziła się na przeprowadzenie eksperymentu tylko pod warunkiem, że ktoś z rodziny będzie całą sprawę nadzorował. I tak oto czworo nieznanych sobie ludzi znalazło się w rzekomo nawiedzonym miejscu, w którym nikt nie jest w stanie wytrzymać dłużej niż kilka dni.
Jak już wspomniałam, początkowy zarys fabuły wzbudził moje zainteresowanie i cierpliwie czekałam aż autorka przedstawi wszystkich bohaterów i nakreśli ich charaktery oraz motywacje skłaniające do zamieszkania w upiornej posiadłości, a potem zacznie się coś dziać. Niestety nie doczekałam się. Nie wiem jak to możliwe, ale na tych trzystu stronach jest tak mało konkretów, że całą powieść można streścić w pięciu zdaniach. Wyobrażałam sobie, że doktor Montague oraz jego goście będą musieli zmierzyć się z własnymi lękami, narastającym poczuciem uwięzienia w ponurym domostwie, a być może również z niechęcią do siebie nawzajem, ale to były chybione przypuszczenia. Sądziłam, że bohaterowie rzeczywiście będą badać rezydencję przy pomocy różnych, mniej lub bardziej naukowych, metod, ale tutaj też się pomyliłam. Protagoniści po prostu spacerowali po zapuszczonym ogrodzie lub pobliskim wzgórzu, spotykali się w bibliotece na kieliszek brandy oraz partyjkę szachów, rozmawiali przy posiłkach i to w zasadzie wszystko.
Na dodatek ich rozmowy w większości były pozbawione sensu. Eleanor i Theodora porozumiewały się niczym nastoletnie pensjonarki, prowadząc jakieś przedziwne dyskusje o błahostkach. Chociaż z drugiej strony zdawało się, że rywalizują o względy Luke’a, więc od czasu do czasu nie szczędziły sobie nawzajem przykrych komentarzy. Luke to w zasadzie zupełnie bezbarwna postać, o której nic konkretnego nie da się napisać. Zawodzi również postać naukowca, ponieważ doktor Montague nakazał „asystentom” jedynie robienie notatek, a kiedy wreszcie pojawiły się jakieś oznaki nadprzyrodzonej obecności, wszyscy schowali się w pokojach i tyle wyszło z szumnie zapowiadanej eksploracji posiadłości. W Nawiedzonym domu na wzgórzu brakuje oznak, że rzeczywiście jest to historia grozy. Autorce udało się zbudować nieco napięcia na samym początku, kiedy opisuje mroczną, nieprzyjazną rezydencję, która zdaje się obserwować bohaterów, osaczać ich i czekać na dogodny moment do ataku oraz zamanifestowania swojej siły. I w zasadzie na tym koniec, bo łomotanie do drzwi czy tajemnicze napisy na ścianach to zdecydowanie za mało, żeby wystraszyć czytelnika. Nadzieję wiązałam też z dziwnie zachowującym się małżeństwem sprawującym opiekę nad rezydencją. Zarówno pan, jak i pani Dudley wydawali się dość osobliwymi, żeby nie napisać upiornymi, bohaterami. On dokładał wszelkich starań, aby żaden z gości nie dostał się na teren posesji bez problemów, ona natomiast z uporem maniaka powtarzała pewne frazy, zupełnie ignorując pytania czy próby nawiązania kontaktu. Jednak i na tym polu spotkał mnie zawód, ponieważ w dalszej części książki państwo Dudley nie są obecni.
Uważam, że Shirley Jackson zmarnowała potencjał pomysłu na ghost story. Z bólem serca przyznaję, że powieść mi się nie podobała i nie rozumiem zachwytów nad nią. Próbując doszukać się pozytywów, doszłam do wniosku, że być może Nawiedzony dom na wzgórzu jest doceniany za odmalowanie szaleństwa stopniowo ogarniającego jedną z postaci, ale i tym zabiegiem nie potrafię się zachwycić. Faktycznie, coś dziwnego dzieje się z tymczasowym mieszkańcem posiadłości, ale w mojej ocenie to jedynie jakiś przebłysk potencjalnie ciekawego wątku. Również finał niczego nie wyjaśnił, pozostawiając mnie w przekonaniu, że to książka w zasadzie o niczym. Na okładce napisano, że utwór Jackson zaliczany jest do najważniejszych powieści grozy wszech czasów. Jeśli czytaliście tę historię, podzielcie się ze mną swoimi wrażeniami, bo naprawdę jestem zdezorientowana tak dużym rozdźwiękiem pomiędzy moimi odczuciami, a aurą niemalże arcydzieła jaką otoczono Nawiedzony dom na wzgórzu. Tymczasem powoli przymierzam się do oglądania netfliksowego serialu w nadziei, że będzie dużo lepszy niż książkowy pierwowzór.
Ocena: 2 / 6
PS Od niedawna bawię się w prowadzenie konta na Instagramie. Jeśli macie ochotę podejrzeć moje fotki to zapraszam tu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz