16 stycznia 2019

Przeklęty prom - Mats Strandberg


Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 481
Pierwsze wydanie: 2015
Polska premiera: 2017

W promocji książek chyba nic nie irytuje mnie tak bardzo jak hasła głoszące, że oto pojawił się autor, cechujący się tak wielkim talentem, że nie tylko dorównuje mistrzom gatunku, ale wręcz przewyższa ich w każdym aspekcie. Oczywiście jest szansa, że czytelnik naprawdę trzyma w rękach literacką perełkę, a pisarz zasługuje na to, by obsypać go wszelkimi możliwymi nagrodami, ale uważam, że w takim przypadku dzieło obroni się samo i nie potrzeba mu tandetnych tekstów drukowanych na okładce. Umówmy się jednak, że takie sytuacje zdarzają się niezwykle rzadko i w większości przypadków szumnie promowane powieści autorstwa drugiego Martina, polskiej Rowling czy współczesnej Christie, nie przypominają dzieł, do których tak chętnie są przez wydawców porównywane. Tak też jest w przypadku Matsa Strandberga, okrzykniętego na okładce Przeklętego promu szwedzkim Stephenem Kingiem. Otóż nie, Strandberg to nie King choćby nie wiem jak bardzo wydawnictwo starało się zaklinać rzeczywistość.

Akcja powieści rozpoczyna się obiecująco, ponieważ czytelnik zostaje zabrany na pokład „Baltic Charismy” – promu od lat kursującego po Bałtyku na trasie Szwecja-Finlandia. Czasy swojej świetności prom ma dawno za sobą. Niegdyś luksusowy statek mogący pomieścić ponad dwa tysiące pasażerów, stopniowo zamienia się w zaniedbany, nierentowny moloch. Wśród załogi krążą plotki, że szykują się masowe zwolnienia, a przyszłość „Baltic Charismy” rysuje się w czarnych barwach. Niemniej wciąż dla wielu osób rejs promem to przygoda, okazja do wyrwania się z domu i szalonej zabawy, ponieważ zdaje się, że na pokładzie obowiązują nieco inne zasady niż na lądzie. Pasażerowie bez skrępowania upijają się, szukają zapomnienia i jednonocnych przygód mających utwierdzić ich w przekonaniu, że wciąż są atrakcyjni. Jednak tym razem oprócz pijanych, rozkrzyczanych gości, załoga będzie musiała zmierzyć się z prawdziwym złem, które uderzy znienacka, zbierając żniwo wśród niczego nieświadomych, rozbawionych pasażerów. Na pokładzie rozlegną się krzyki i błagania o litość, ale nikt nie usłyszy wołania, nikt nie pośpieszy z pomocą.

Jak już wspomniałam na początku recenzji, w Przeklętym promie nie dostrzegłam podobieństw do twórczości Kinga. Nie wystarczy stworzyć historii opartej na nadprzyrodzonym motywie, naszpikować jej brutalnymi scenami oraz bohaterami mającymi tworzyć przekrój społeczeństwa, by stać się pisarzem na miarę króla grozy. Nie chcę przesadnie skupiać się na porównaniach, bo podejrzewam, że większość szumnych haseł to po prostu marketingowy chwyt, a sam Strandberg może nie być zadowolony z przyklejonej łatki naśladowcy. Nie wpływa to jednak na moją opinię, ponieważ książkę uważam za przeciętne, horrorowe czytadło, o którym za parę tygodni zupełnie zapomnę. Głównym problemem jest brak tajemniczości i napięcia wynikający z tego, że autor zdecydowanie zbyt szybko zdradził, z jakim zagrożeniem będą mierzyć się bohaterowie. Wydaje mi się, że historia byłaby bardziej emocjonująca i intrygująca, gdyby czytelnik miał podstawy do snucia przypuszczeń i domysłów na temat rodzaju nadprzyrodzonych istot grasujących na promie. Niestety autor zagrał w otwarte karty, więc zadaniem odbiorcy jest w zasadzie jedynie śledzenie wydarzeń i obserwowanie jak z każdym kolejnym rozdziałem robi się coraz bardziej brutalnie i makabrycznie.

Pisarz miał dobry pomysł na umiejscowienie akcji, bo rzeczywiście statek na pełnym morzu to idealna sceneria do mrożących krew w żyłach wydarzeń. Z łatwością mogłam wczuć się w sytuację bohaterów, którzy nagle znaleźli się w ekstremalnie trudnej sytuacji. Wycieczka mająca być okazją do szalonej zabawy, zmieniła się w makabryczną jatkę. „Baltic Charisma” została pozbawiona łączności, odcięta od świata, a ludzie pozostawieni sami sobie. W tym aspekcie Strandbergowi udało się wykreować grozę, przekonując mnie, że postaci znajdują się w prawdziwym niebezpieczeństwie i tylko nieliczni przetrwają masakrę. Szkoda tylko, że później autor skupił się głównie na tworzeniu krwawych opisów walk oraz kreśleniu potwornego obrazu katastrofy, bo z czasem te sceny przestały robić na mnie wrażenie. Czytając o kolejnych brutalnych morderstwach, korytarzach spływających krwią czy wyskakujących za burtę desperatach, odczuwałam przesyt i znużenie wywołane ciągłym powtarzaniem tych samych motywów. Tego typu fragmenty powinny wzbudzać emocje, bulwersować, sprawiać, że kibicowałabym protagonistom walczącym o przeżycie, ale ich nadmiar wywołał we mnie obojętność i znudzenie. 

Zastrzeżenia mam również do kreacji bohaterów, ponieważ moim zdaniem jest ich zbyt wielu. Strandberg wprowadził do historii postaci mające zapewne odzwierciedlać przekrój współczesnego szwedzkiego społeczeństwa, co samo w sobie było dobrym ruchem, gdyby za tymi portretami postaci kryło się jakieś przesłanie. W Przeklętym promie poznajemy starszą kobietę o imieniu Marianne, która wybrała się w podróż w nadziei, że wycieczka ją rozweseli i zagłuszy samotność. Pojawiają się również nastolatkowie cierpiący na typowy dla swojego wieku bunt połączony z poważnymi problemami rodzinnymi, przebrzmiały gwiazdor rozgoryczony śpiewaniem do kotleta, były pracownik okrętu planujący oświadczyć się swojemu partnerowi w trakcie rejsu, obecny członek załogi, na którym spoczywa odpowiedzialność za losy pasażerów, przemęczeni i przepracowani ochroniarze, kobieta tęskniącą za młodością i czasami, kiedy wspólnie z przyjaciółką bez problemu podrywała najprzystojniejszych facetów na imprezie oraz jeszcze kilka innych postaci. Do pewnego momentu faktycznie bohaterowie różnie reagują w obliczu zagrożenia, ale ostatecznie ich postępowanie i tak sprowadza się do biegania po piętach promu, uciekania, zamykania w pomieszczeniach oraz walki z istotami kierowanymi dzikim instynktem. Po skończonej lekturze kołatało mi się w głowie pytanie o zasadność wplecenia do fabuły tak wielu protagonistów. Niestety nie znalazłam na nie odpowiedzi, bo ani nie zżyłam się z postaciami, ani nie odczułam, by ich charakterystyki wyróżniały się czymś na tle portretów tysięcy innych powieściowych bohaterów.

Mam też końcową uwagę skierowaną w stronę wydawnictwa, które nie dość, że pochopnie ogłosiło Strandberga szwedzkim Kingiem, to na dodatek w opisie fabuły popełniło błąd. Na okładce można przeczytać, że jednym z protagonistów jest mężczyzna chcący oświadczyć się swojej ukochanej, co jest nieprawdą, ponieważ wspomniany bohater oświadcza się partnerowi. Nie mam pojęcia czy to zwykła pomyłka, czy wydawca celowo nie wspomniał o wątku gejowskim, ale uważam, że należy to sprostować. Przeklęty prom zapowiadał się na ciekawą, pobudzającą wyobraźnię powieść grozy, ale w trakcie rozwoju poszczególnych wątków zbyt duży nacisk położono na relacjonowanie brutalnych wydarzeń, przez co historia stała się po prostu opisem krwawej jatki. Myślę, że gdyby pisarz popracował nad elementami budującymi napięcie oraz skupił się na kilku konkretnych postaciach, książka podobałaby mi się bardziej. Podsumowując, raczej nie zachęcam nikogo do lektury, ponieważ wychodzę z założenia, że na rynku jest wiele lepszych horrorów, a na ten zwyczajnie szkoda tracić czas. 

Ocena: 3 / 6 

PS Doszły mnie słuchy, że czasami nie wyświetla się na blogu okienko z formularzem komentarzy. Mam tego świadomość, ale niestety nie wiem jak to naprawić, ponieważ pomoc techniczna bloggera niczego sensownego mi nie poradziła. Jeśli macie jakieś rady lub sugestie to chętnie je poznam:).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz