Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 300
Pierwsze wydanie: 1997
Polska premiera: 2000
Zazwyczaj recenzje piszę na bieżąco, ponieważ najłatwiej ubrać emocje w słowa tuż po lekturze lub seansie, kiedy historia jest świeża; kiedy wciąż myślę o bohaterach i bez trudu potrafię przywołać w pamięci detale związane z poszczególnymi wątkami. Jednak w przypadku Czarnobylskiej modlitwy potrzebowałam czasu. Czułam, że muszę nabrać dystansu, bo w przeciwnym razie nie będę w stanie napisać nic oprócz tego, że reportaż Swietłany Aleksijewicz jest najbardziej wstrząsającą książką, jaką kiedykolwiek czytałam. Sięgnęłam po nią dwa miesiące temu, spodziewając się trudnej i wyczerpującej psychicznie lektury, ale mimo tego nie byłam gotowa na obezwładniające uczucia smutku, złości, żalu i rozgoryczenia towarzyszące mi od pierwszego do ostatniego zdania publikacja. Absolutnie nie żałuję poznania świadectwa osób, które podzieliły się swoją historią z autorką, ale nie ukrywam, że zagłębianie się w ich tragedię okupiłam łzami i paraliżującą bezsilnością wynikającą ze świadomości, że w ciągu sekundy ludzkie życie może zmienić się w niekończący się koszmar.
Aleksijewicz jest w zasadzie nieobecna w tekście, a przynajmniej nie w sposób bezpośredni, ponieważ reportażystka niemal zupełnie oddała głos swoim rozmówcom. Próżno szukać jej opinii i obserwacji ponad informacje przekazane na początku i w epilogu książki, a mimo tego trudno zapomnieć, że przecież przez lata musiała zbierać materiały, dokumentować zasłyszane historie, redagować tekst. Nie wyobrażam sobie jakich nakładów siły oraz odporności psychicznej ta praca wymagała, dlatego już za samą chęć poznania tematu, drążenia go i opisania należą się autorce słowa uznania. Doceniam także krótkie, ale treściwe wprowadzenie, wyjaśniające dlaczego to Białoruś, a nie Ukraina, Rosja czy jakiekolwiek inne państwo, ucierpiała najbardziej w wyniku wybuchu reaktora elektrowni atomowej. Powszechnie wiadomo, że wokół Czarnobyla powstały strefy zamknięte, ponieważ tereny te są silne skażone i absolutnie nie nadają się do zamieszkania. Ale przecież promieniowanie zagarnęło znacznie większy obszar, nie trzymało się wyznaczonych granic, a co za tym idzie zagrażało i zagraża nadal znacznie większej liczbie ludności niż ta ewakuowana i przesiedlona. Wybuch z 1986 roku to dopiero początek katastrofy i dramatu tysięcy ludzi, którzy po dziś dzień odczuwają skutki promieniowania. Liczby mówią same za siebie – na Białorusi śmiertelność zwiększyła się prawie o 24 procent i mało kto umiera ze starości. Odnotowuje się za to 74 razy więcej zachorowań na nowotwory, a w niektórych obwodach liczba zgonów przewyższa liczbę narodzin o 20 procent. Ale o tym się nie mówi, władza nic nie robi, by poprawić sytuację obywateli, oficjalnie problem nie istnieje.
Naturalnie reportażystka nie koncentruje się tylko na losach Białorusinów, nie wartościuje niczyjej krzywdy, nikogo nie wybiela i nie cenzuruje treści przekazywanych przez rozmówców. Zamiast tego pozwala im wspominać ten tragiczny dzień i wszystko, co stało się potem, złorzeczyć na władze lub na własną nieodpowiedzialność, ale także tłumaczyć się ze swoich działań i podjętych decyzji. Najwięcej opowieści dotyczy utraty bliskich. Pierwszą relację stanowi opowieść kobiety, której mąż był strażakiem i jako jeden z pierwszych dotarł do palącej się elektrowni. Oczywiście ani on, ani jego koledzy z jednostki nie byli w żaden sposób chronieni przed promieniowaniem, nie mieli nawet świadomości z jakim zagrożeniem będą się zmagać. Opowieść żony, która z miłości do męża poruszyła niebo i ziemię, by dowiedzieć się, dlaczego ukochany przebywa w szpitalu, by móc go zobaczyć i chwilę porozmawiać, a ostatecznie opiekować się nim w czasie przedłużającej się agonii, wryła mi się w pamięć i nie sądzę, bym kiedykolwiek zapomniała, co ta kobieta przeżyła. Na dodatek za swoje oddanie i miłość zapłaciła bardzo wysoką cenę, bo tuż po katastrofie nawet lekarze i pracownicy szpitala nie wiedzieli jak należy się zachować w kontakcie z chorymi. Niby ostrzegano, że nie wolno widywać się z ofiarami czy dotykać ich rzeczy osobistych, ale ludzie jeszcze nie rozumieli czym jest promieniowanie i jakie skutki przyniesie. Podobnych opowieści jest w tej książce mnóstwo, ale w żaden sposób nie umniejsza to tragedii jednostki. Z każdej takiej relacji przebija ogromny smutek oraz żal do władz, do siebie, ale także do tych ukochanych mężów, żon i dzieci, którzy nie buntowali się, gdy wysyłano ich na pewną śmierć do pracy w pobliżu reaktora lub sami zgłaszali się na ochotników skuszeni wizją wysokich zarobków, odznaczeń i listów gratulacyjnych.
Dzięki Czarnobylskiej modlitwie czytelnicy mogą dowiedzieć się jak ludzie reagowali na wieść o katastrofie, co im wówczas przekazywano oficjalnie, a jakie plotki krążyły wśród społeczeństwa. Relacje zebrane przez autorkę pozwalają spojrzeć na każdy aspekt z różnych perspektyw, co znacząco ułatwia zrozumienie, dlaczego godzono się na zabezpieczanie płonącego reaktora bez żadnych kombinezonów ochronnych, z jakiego powodu tak mało środków ostrożności zostało podjętych i dlaczego tak niewielu mieszkańców skażonych terenów było w stanie pojąć, że nie tylko muszą szybko opuścić dom, ale powinni także porzucić cały dobytek i na zawsze zapomnieć o rodzinnej ziemi. Opisy akcji ratowniczej oraz wszelkich prac wykonywanych później należą do najbardziej wstrząsających. Poraża brak świadomości obywateli, bulwersuje postawa władz, które w zasadzie nie poniosły odpowiedzialności za tę tragedię, współczucie budzą opowieści o tym jak rozmówcy mieli nadzieję, że po kilku miesiącach wszystko wróci do normy.
Reportaż o czarnobylskiej katastrofie to nie tylko odtworzenie zdarzeń z tego feralnego dnia, ale także próba analizy zachowania i sposobu myślenia obowiązującego w Związku Radzieckim. Obywatelom od najmłodszych lat wmawiano, że ich kraj jest najlepszy, najpotężniejszy, a tym samym niezwyciężony. W wielu wspomnieniach pojawia się wzmianka, że na promieniowanie reagowano tak jak w sytuacji „zwyczajnego” konfliktu zbrojnego. Wcielano młodych ludzi do wojska, wysyłano żołnierzy na akcję, chwalono bohaterską postawę, tuszowano wszelkie nieprawidłowości, karano za nieposłuszeństwo. Obywatele musieli słuchać władz, nie mieli możliwości ucieczki, często wcale nie chcieli wszczynać buntu, bo wierzyli w Związek Radziecki, tłumacząc swoje poświęcenie dobrem ogółu. Ważnym wątkiem podjętym w książce jest także obecna sytuacja panująca w elektrowni. Aleksijewicz zwraca uwagę, że osłona zabezpieczająca reaktor była budowana szybko, bez dokładnych planów, na określony czas. Okazuje się, że jest nieszczelna, a więc niebezpieczeństwo nie zostało definitywnie zażegnane.
Książka białoruskiej pisarki jest przejmującym zapisem ludzkiego cierpienia i niewyobrażalnej tragedii, która na przestrzeni lat odcisnęła straszliwe piętno na mieszkańcach skażonych terenów. Każda opowieść przynosi inne informacje, ale każda jest wartościowa. Autorce udało się dotrzeć do żon likwidatorów wysłanych na pierwszą akcję, do żołnierzy usuwających skutki wybuchu, do członków rodzin, którzy stracili bliskich w wyniku choroby popromiennej. Niektórzy przerywali swoją opowieść płaczem, inni krzyczeli i złorzeczyli, a jeszcze inni z ponurą rezygnacją przyjęli, co zesłał im okrutny los. Nie brak też wzmianek o podłości bliźniego czy o paraliżującym strachu skłaniającym do zwierzęcych zachowań. Czarnobylska modlitwa to bardzo trudna, ale potrzebna lektura, uzmysławiająca jak wielką tragedią były wydarzenia z 1986 roku.
Ocena: 6 / 6
Książka przeczytana w ramach wyzwań: Z półki, Mini Book Challenge (książka, której autor otrzymał nagrodę nobla w dziedzinie literatury), Czytam literaturę sprzed XXI wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz