21 grudnia 2015

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy


Reżyseria: J.J. Abrams
Scenariusz: Lawrence Kasdan, J.J Abrams, Michael Arndt
Rok produkcji: 2015
Obsada: Harrison Ford, Mark Hamill, Carrie Fisher, Daisy Ridley,
Adam Driver, John Boyega, Oscar Isaac

Pewnie nie powinnam zaczynać recenzji od stwierdzenia, że nigdy nie należałam do grona fanów Gwiezdnych wojen, ale taka jest prawda, więc nie widzę sensu w kreowaniu się na wielką miłośniczkę sagi. Dotąd nie odczuwałam specjalnych emocji w trakcie oglądania kolejnych starć pomiędzy jasną a ciemną stroną mocy i nie przeżywałam losów bohaterów, niemniej muszę przyznać, że po piątkowym seansie coś się zmieniło. Nie dość, że patrzę na uniwersum przychylniej niż kiedykolwiek, to jeszcze z niecierpliwością wyczekuję premiery kolejnej części! Wygląda na to, że produkcja mnie zaczarowała, ponieważ najchętniej obejrzałabym ją jeszcze kilka razy, ale wcale mi to nie przeszkadza, ponieważ Przebudzenie Mocy to kawał znakomitego kina, które po prostu trzeba zobaczyć.

O fabule postaram się napisać jak najmniej, bo uważam, że najlepiej o wszystkim dowiedzieć się z filmu, na bieżąco odkrywając kolejne szczegóły. Dla porządku odnotuję jedynie, iż akcja rozpoczyna się 30 lat po wydarzeniach ukazanych w Powrocie Jedi i… na tym muszę skończyć, ponieważ nie bez powodu twórcy nie zdradzili więcej informacji. Mogę jedynie dodać, że pojawiają się nowi, naprawdę świetnie wykreowani bohaterowie, dzięki czemu idealnie pasują do historii, stając się równorzędnymi partnerami kultowych postaci.
Bohaterowie mają talent do pakowania się w kłopoty.
Największą sympatią obdarzyłam Rey i Finna, dających znakomity popis komizmu słownego i sytuacyjnego, świetnie współgrającego z całą akcją. Dzięki dziewczynie do filmu wprowadzono również wątek feministyczny, będący w mojej ocenie o wiele ciekawiej zrealizowany niż chociażby w ostatnim Mad Maksie, który często chwalony jest za wprowadzenie silnej protagonistki. Rey jest zaradna, nieustraszona, a przy tym wrażliwa i przekonująca we wszystkich swoich działaniach. Ogromnie podobało mi się to, że jej początkowe nastawienie do Finna nie wynika z wymuszonej niezależności, ale autentycznego przekonania o tym, iż kobieta jest w stanie sama się o siebie zatroszczyć. Oczywiście można czepiać się, że to taki popkulturowy feminizm, wymóg dzisiejszych czasów i próba przypodobania się publiczności poprzez oddanie sprawczości w ręce białej kobiety oraz czarnoskórego mężczyzny, ale nie widzę takiej potrzeby skoro wszystko rewelacyjnie ze sobą współgra, a oglądanie scen z tą dwójką to prawdziwa przyjemność.

Rey i BB8 od razu zaczęli nadawać na tych samych falach :)
W siódmej części sagi nie brakuje komizmu i duża w tym zasługa wspomnianych protagonistów. Dialogi pomiędzy Rey a Finnem oraz szereg dynamicznych, niebezpiecznych wydarzeń, w których oboje muszą niespodziewanie wziąć udział, sprawiają, że nie sposób tej pary nie lubić. Od początku im kibicowałam, z zachwytem obserwując jak oboje popisują się swoimi umiejętnościami, ale także próbują słuchać drugiej strony i uczyć się skutecznej współpracy. Nie mogę zbyt wiele napisać o Finnie, ponieważ to wymagałoby zdradzenia istotnego faktu, ale zapewniam, że również kreacja tego bohatera zasługuje na pochwałę. Początkowo mężczyzna jawi się jako lekko nieporadny, zdesperowany człowiek, pragnący jedynie spokoju i bezpiecznej przystani, ale z czasem do głosu dochodzą inne cechy charakteru, sytuując go w roli świetnego kompana Rey oraz ważnego członka misji, w jakiej protagoniści biorą udział. Naturalnie zabawne dialogi czy humorystyczne sceny pojawiają się również, gdy na ekranie błyszczy Han Solo z charakterystycznym, zawadiackim uśmiechem oraz gotowymi na każdą okazję ciętymi ripostami. Moje serce skradł także uroczy droid BB8, który na szczęście nie został wygenerowany komputerowo, ale zbudowany przez Neala Scanlana – fachowca od efektów specjalnych pracującego m.in. przy filmie Prometeusz.

Stara gwardia w świetnej formie.
Cieszy mnie odejście od nadmiaru komputerowych sztuczek, które wprawdzie wyglądają pięknie i efektownie, ale często tylko przez moment i już po krótkim czasie wyraźnie widać, że utwór brzydko się starzeje. Zrobienie takiego kinowego hitu jak Gwiezdne wojny bez przeróżnych programów i cyfrowych ulepszaczy jest chyba niemożliwe w dzisiejszych czasach, ale w Przebudzeniu Mocy ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że sceny zostały niepotrzebnie podrasowane. Wszystko jest tak jak powinno, ponieważ efekty nie rażą sztucznością, ale pojawiają się wtedy, kiedy trzeba, pozwalając widzowi odczuć emocje i zachwycić się surowym pięknem ukazywanego świata.
Gifów z droidem-kulką nigdy za wiele :)
W kolejnej odsłonie sagi nie ma miejsca na nudę i z czystym sumieniem mogę napisać, że dzieło przykuło moją uwagę już od pierwszej chwili i do samego końca nie pozwoliło na rozproszenie koncentracji. Doskonale połączono widowiskowe sceny pościgów i oszałamiających akrobacji statków kosmicznych z nieco spokojniejszymi scenami, przez co nie ma szans, że odbiorca poczuje znużenie walką i potyczkami lub gorączkowo zakrzyknie w myślach: „Niech wreszcie coś zacznie się dziać!” Dzieje się dużo i chociaż zdaję sobie sprawę, że o fabule nie mogę zbyt wiele napisać, to i tak muszę zdradzić, że jest czas na przeżywanie całej gamy emocji, począwszy od napięcia i gorączkowego śledzenia wydarzeń, poprzez chwile relaksu, kiedy można zaśmiać się w głos, aż do wzruszenia, gdy jedną z postaci trzeba pożegnać.

Nawet tak niefanowskie oko jak moje wychwyciło wiele nawiązań i odniesień do Nowej Nadziei. Wiem, że niektórzy narzekają, iż nieco za dużo tych oczywistych konotacji z czwartą częścią, ale mnie one nie przeszkadzały. Co więcej, umożliwiły szybkie zaangażowanie w historię i niemal natychmiastową teleportację do świata Gwiezdnych wojen.
Wiadomo, że czekałam na tę scenę.
Czuję, że jeszcze długo mogłabym wychwalać film, pisząc o doskonałej ścieżce dźwiękowej czy też zapierających dech w piersiach scenach walk na miecze świetlne, całkowicie zaspokajające pragnienie obserwowania spektakularnych pojedynków, jednak poprzestanę na tych kilku akapitach, bo doskonale już wiecie, że Przebudzenie Mocy trzeba zobaczyć. Niemniej nie byłabym sobą, gdyby spodobało mi się absolutnie wszystko, dlatego też przyszedł czas na kilkuzdaniowe marudzenie. Otóż jestem nieco zawiedziona głównym czarnym charakterem, jawiącym się jako mroczny i prawdziwie przerażający tylko w pewnych momentach. Kylo Ren zapowiada się na bardzo intrygującą, mającą duży potencjał postać, niemniej wcielający się w tę rolę Adam Driver jakoś nie wzbudził mojego uznania. Cały majestat i potęga Zła pryskają jak bańka mydlana, gdy Kylo dosłownie pokazuje swoją prawdziwą twarz. Moim zdaniem mimika aktora, jego głos i niezbyt udana fryzura nie pasują do wizerunku wojownika stojącego po ciemnej stronie mocy.

Straszny Kylo Ren.
Jak już wspomniałam, nabrałam ogromnego apetytu na opowieści rozgrywające się w uniwersum Gwiezdnych wojen, dlatego z przyjemnością myślę o historiach jakie kryją się w wielu grach, książkach i komiksach. Wprawdzie nie mam pojęcia od czego zacząć, ale jestem optymistycznie nastawiona i z pewnością nie poprzestanę na znajomości jedynie kinowych hitów. Przebudzenie Mocy polecam zwłaszcza osobom, które nigdy wcześniej nie szalały na punkcie sagi, bo podejdą ze świeżym spojrzeniem i bez wygórowanych oczekiwań. Natomiast fanów zachęcać nie muszę, ponieważ oni zapewne mają już seans za sobą :)

Ocena: 9 / 10 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz